„Dziennik Północny”: Niedziela w Maszoziero

Aktualizacja: 10.05.2008 21:44 Publikacja: 10.05.2008 00:48

„Dziennik Północny”: Niedziela w Maszoziero

Foto: Rzeczpospolita

Red

Zawiadomiono mnie e-mailem, że mikrofilm z Balandinem dotarł do Pietrozawodska. Pozostaje zapłacić 16 rubli (pół euro) za ściągnięcie go z Petersburga i mogę się zabrać do pracy. Jedyny czytnik do mikrofilmów znajduje się w sektorze rzadkich książek, a i to się okazuje, że przerobili go z aparatu do lektury mikrofiszek i dlatego trzeba ręcznie przesuwać film pod okienkiem rzutnika.

Była to odbitka z gazety. Każda kolumna rozbita na trzy szpalty, więc aby przeczytać jedną stronę, trzeba ją trzykrotnie przemieszczać z góry na dół. Pośrodku pierwszej strony tytuł: „Pietrozawodskije siewiernyje wiecziernyje biesiedy”, a niżej: „Rukopis’ Tichona Balandina”. Całość podzielona na 30 rozdziałów zwanych wieczorami. Czyżby to ukłon w stronę Josepha de Maistre’a, którego słynne „Wieczory petersburskie” były wtedy w modzie u czytającej publiki?

Choć do precyzji francuskiego metra tu daleko. Od pierwszego zdania tekst jest tak mętny (nadmiar amplifikacji), że niekiedy trudno pojąć, o co autorowi chodzi. Po dobrej chwili do mnie dociera, że to styl „wyplatania słów”, pomnę go jeszcze z Sołowek. Jakbym czytał esej krajoznawczy, który wyszedł spod pióra Jepifanija Przemądrego... Widać, że Tichon Wasilewicz praktykował w klasztornych skryptoriach.

Teraz, kiedy się już wciągnąłem, powracam do początku. I tak, w pierwszym wieczorze autor złorzeczy na wiarołomną Szwecję, że traktatów nie dotrzymując, napadła na miłującą pokój Rosję, dalej zaś składa chwalbę przez Boga wybranemu i pomazanemu, i przemądremu, i niezwyciężonemu, oj, daleko widzącemu, i bez strachu walecznemu, Wielkiemu Monarsze, Piotrowi Pierwszemu, który rosyjską armię Rosjanami i cudzoziemcami mnożył, czyniąc z niej regularne wojsko, aby dać odpór wrażym Szwedom. Lecz owóż śród Rosjan znaleźli się i tacy, co bez bojaźni Boga i nie bacząc na przysięgę daną Jego pomazańcowi, Wielkiemu Carowi i Panu tudzież Ojczyźnie, i nie słuchając głosu sumienia, na próżno wołającego, ubiegali od służby wojskowej do swoich siół wśród borów i błot lub w inne, takoż głuche miejsca. I tu się kończy wieczór pierwszy.W drugim wieczorze mowa jest o tym, że Car miłościwy i porządek lubiący wysłał do powiatu ołonieckiego oddział żołnierzy z czynownikiem na czele, ażeby zbiegłych rekrutów wyłapywali i knutem wysiekali. Oddział długo się przedzierał przez ostępy, gdzie jeno reny, łosie i łanie docierają, i dzikie ptaki. W końcu dobrnęli do ujścia Łososinki i zoczyli mielnicę wodną, mielnika i rybołowów. (Domyślam się na marginesie, że byli to mieszkańcy nieodległej Szui, którzy przyjeżdżali na Łososinkę na tarło łososia).

Trzeci wieczór. Mielnik z rybołowami łaskawie przyjęli nieoczekiwanych przybyszy, usadzili ich do stołu i solidnie ugościli – jak to u nich w zwyczaju. Carski czynownik był tak poruszony serdecznym obiadem, że wygłosił krótką mowę za stołem, po czym zaległ w słodkich objęciach Morfeusza.

Po przebudzeniu jął wypytywać mielnika i rybołowów, skądże ta rzeka bierze początek? Mielnik z rybołowami mu na to, że rzeka z dwóch jezior wycieka, co powyżej leżą: Maszoziera i Łososińskiego. Od ujścia Łososinki do Maszoziera będzie ze 20 wiorst, lecz dotrzeć tam brzegiem rzeki ciężko, bo gęsty las zagradza przejście, co krok bagna i ruczaje. I temu, kto do mozołu nie przywykł, lepiej się tam nie zapuszczać. Co innego miejscowi – dorzucił jeden z rybołowów – dla nas im większy mozół, tym trzeźwiejszy um. Carski czynownik gorliwie podziękował za przestrogę, ale swojego się trzymał. – Ja, bracia – rzekł – wiedziony obowiązkiem i ciekawością, z chęcią przedsięwezmę mozół wyprawy dla pożytków państwa i dóbr ojczyzny, które tutaj leżą od wieków bezpłodnie i po próżnicy. Jeśli Pan Najwyższy pozwoli, to wy jeszcze i wasze dziatki ujrzycie skarby stąd dobyte na chwałę Matuszki Rosji tudzież sromotę jej wrogów. A to pustkowie zaludni się jako miasto wokół zakładów, które przyniosą ludziom bogactwo i zatrudnienie. Mielnik i rybołowy bardzo się zadziwili owymi słowami, nie wiedząc, co myśleć.(Prawdę mówiąc, ja też się zdziwiłem, skąd raptem mowa o jakichś zakładach, skoro facet gonił za zbiegłymi rekrutami? Czyżby Tichon Wasilewicz aż tak nieudolnie pisał, że mu się fabuła rozlazła pod piórem?)

Tymczasem czynownik wyruszył w górę rzeki, aby się przejść i popatrzyć. Wkrótce zauważył, że wzniesienia powyżej się rozstępują, tworząc niewielką równinę, akurat dla zbudowania zakładów. Doszedłszy do onego miejsca, głęboko się zadumał nad niezbadaną ścieżką opatrzności, która go tu przywiodła ku sławie i dla pożytku ojczyzny. A dzień sprzyjał dumaniu. Było na podziw pięknie: słońce rozlewało powszędy pozłotę, letki zefirek ochłodę przywiewał, w kryształowym Oniego baraszkowały ryby, rzeka rozbryzgała się pieniście na kamieniach, łąki u jej brzegów błogo pachniały kwiatami, w oddali las zieleniał i ptacy w nim śpiewali, sławiąc szczodrotę Pana.

Carski czynownik poczuł, że znowu do snu go kłoni, legł w cieniu brzóz na murawie jak w raju i usnął. A kiedy się obudził, raz jeszcze skrupulatnie obszedł całą okolicę i abrys jej sporządził. Na tym się kończy trzeci wieczór.

Czwarty wieczór opowiada o trudnej wyprawie carskiego czynownika (którego nie wiedzieć czemu nazywa się odtąd „patriotą”) z mielnikiem i rybołowami w górę rzeki Łososinki. Po długim i mnogo trudnym marszu, przez błota, wiatrołomy i piargi, dobrnęli do Maszozierskiego jeziora, wlewającego się ruczajem do Łososinki. Tam carski patriota pooglądał okolicę i ugoszczony przez okolicznych mieszkańców, wypytał ich o rudy żelazne i drugie (zamiast o zbiegłych rekrutów), po czym kontent z ugoszczenia, pozwolił do klasztoru świętego Ilii na pobliski ostrów, aby się pomodlić. A z powrotem do mielnicy puścili się polną drogą.

Tu przerwałem lekturę... Postanowiłem sam się wyprawić do Maszoziera i przekonać na własne oczy, co tam się dzisiaj dzieje... Potąd czytałem tekst Balandina manualnie, teraz mam ochotę przejrzeć go nogami.

Kursowy autobus z Pietrozawodska do Maszoziero jeździ trzy razy w tygodniu: w środy, soboty i niedziele. Wyrusza o dziewiątej, a wraca o dziewiętnastej. Dowozi pietrozawodczan na dacze. W połowie lat 70. ubiegłego stulecia kooperatywa Onieżskiej Fabryki Traktorów wydzielała tam po sześć arów ziemi dla pracowników.

– To był boom bez uma – mówi Natasza – zniszczył starą karelską wieś. Zresztą, sam zobaczysz. Wyszliśmy z domu w niedzielny poranek. Pietrozawodsk odsypiał gorączkę sobotniej nocy. Ulice były puste, tylko do parku nad Nieglinką ze wszech stron ściągali menele z siatami pustych butelek. Tam co niedzielę pod gołym niebem skupują zużyte szkło. Słońce blikowało we flaszkach... Raptem wesoły rwetes w powietrzu. Czajki przyleciały!

Który to już raz jestem świadkiem owej ptasiej radości na Północy, począwszy jeszcze z Sołowek. Koziołki podniebne i wrzask wniebogłośny. Jakby się białe skry ze słońca sypały ze skwirem.

Na dworcu ambaras nie lada. Pod kasą złorzeczy kolejka zarośniętych mężczyzn o przekrwionych oczach. Okazuje się, że w nocy należało zegarki przestawić na letni czas. Autobus do Maszoziero odjechał godzinę temu.– Jeśli nie złapiemy okazji, przyjdzie piechotą dymać.– Możemy trolejbusem na Drewlankę dojechać. Stamtąd trasa na Maszoziero się zaczyna.

Drewlanka to najmłodszy, a zarazem najdalej na południe od Jeziora Onieżskiego wysunięty region Pietrozawodska. Na przystanku przy Czapajewa dwa szczyle piją piwo, na oko po 12 – 13 lat. Podjeżdża jedynka, w środku babula z tulipanami i koleś z pijaną siksą. Po jej oczach widać, że nie kuma, iż sobota się skończyła.

– Ona jeszcze dalej w czasie odstała niż my – rzucam do Nataszy półgłosem.

– Jeśli w ogóle z niego nie wypadła.

Ulicą Czapajewa, pod górkę przez Pierewałkę, oddalamy się od Oniego. Po prawej jak gdyby wojna domowa niedawno się skończyła: zrujnowane chaty (tu osmalony zrąb bez dachu, tam dach się wspiera na karkasie), pokoszone płoty i wraki obórek.

Po lewej niedokończone osiedle: betonowe wieżowce (gdzieniegdzie dźwig w wykopie, gdzie indziej wielka płyta wala się w błocie), multum aut i gdzie nie spojrzeć – graffiti „Terror.ru”. Na każdym przestanku oszklone witryny Zodiaku czynnego na okrągło: piwo, chipsy, papierosy. Mijamy bazar Czapajewski. Babula z tulipanami wysiadła.

Im dalej od centrum, tym większe horrendum! Na rondzie przed hipermarketem Sigma (to hipertrofia konsumeryzmu) skręcamy w prospekt Leśny. Las tu tylko w nazwie szumi, rzeka pod asfaltem wsiąkła, a przed nami chora industria.

Monstrualne słupy wysokiego napięcia wyciągają ramiona nad kilkupasmową jezdnią, drganie prądu wibruje w powietrzu. Na poboczach billboardy z dziewczyną o pustych oczach i hasłem sieci telefonów mobilnych Beeline „Gowori dien’ i nocz’”. A wiatr śmieciem miecie.

Po lewej hen w dole połyskuje Oniego. Po prawej żelbety Drewlanki. Niegdyś było to połogie, pokryte lasem zbocze za miastem, skąd się rozciągał cudny widok na Oniego. W XVIII wieku, za rządów Katarzyny II, generał-gubernator Tutolmin miał tam swoją letnią rezydencję (mniej więcej tu, gdzie ninie stoi szpital republikański), a w połowie lat 80. XX stulecia, kiedy sekretarzem generalnym KC KPZR został Jurij Andropow, dla stolicy Karelii jęto wydzielać ogromne kwoty na budownictwo mieszkaniowe i na zboczu Drewlanki koszmar z żelbetu się wyłonił.

Na kolejnym rondzie zjeżdżamy do sypialnego osiedla, w którym pewnikiem śnią się sny o zagładzie świata. Trolejbus przystaje nieopodal handlowego molocha, przypominającego kościół z czerwonej cegły. Na jednym z szyldów Warszawa grażdanką. Bodajże tekstylia? Nieco dalej skwer zabaw dla dzieci podobny do placu kaźni. Na pętli przed supermarketem CSK wysiadamy. Koleś z siksą śpią.

Łososińską szosą wyłazimy z koszmaru. Pośród drzew na poboczach plamy światła – jak u Stronka. Ptasi jazgot! Śnieg taje, droga płynie w słońcu. Ruch na szosie mały. Sezon daczy jeszcze się nie zaczął. Zatrzymujemy pierwszy samochód, jaki się nadarza. Ledwo zipiąca łada z trudem wyhamowuje.

Mużyk wali do posiołka Łososinnego, aby sprawdzić, czy mu zające na daczy jabłonek nie objadły. Coś tam jeszcze po drodze opowiada, lecz grochot taki, że z tylnego siedzenia nie dosłyszę, co mówi. Potakuję tylko. Dojeżdżamy do krzyżówki u Łososińskiego jeziora. Wędkarze na lodzie wyglądają jak znaki zapytania na pustej kartce papieru. Każdy zgarbiony nad swoją dziurą. Trasa na Maszoziero odchodzi na wschód.

– Stąd macie 12 kilometrów – pokazuje mużyk – najpierw wzdłuż brzegu na most przez Łososinkę i dalej lasem mimo baz turystycznych. Ale zachodzić nie radzę, skórę z was tam zedrą migiem.

I rzeczywiście... W pierwszej bazie, gdzieśmy zamierzali popić czaju z własnego termosu, stołówka była zaryglowana. Powiedzieli, że rygiel zdejmą za 600 rubli. Oto kapitalizm a la russe. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno rosyjska Północ słynęła z gościny.

Czaj wypiliśmy na tamie, wybudowanej w miejscu, gdzie Łososinka wycieka z jeziora. To początek potężnego systemu wodnego (druga taka stoi na strumieniu łączącym Maszoziero z Łososinką), który zapewniał najpierw pietrowskim, a potem aleksandryjskim zakładom energię, niezbędną do produkcji śmiercionośnego żelastwa. Lód na rzece już stajał i zakola ciemnej wody śród białośnieżnych łach w dole przypomniały mi jeden z moich ulubionych tatrzańskich landszaftów Rafała Malczewskiego. Na pamiątkę zdjąłem parę kadrów.

Któż by pomyślał, że ta leniwa struga może być groźna, a przecież wiosną 1800 roku wezbrana Łososinka zniosła dolną tamę i wracając do starego koryta, wygarnęła do Oniego część zabudowań fabrycznych. Ludzie wtedy powiadali, że wodnik Maszozierski swatał córę za syna Łososińskiego wodnika i tak obaj zahulali, aż rzeka na brzeg wyszła.

12 kilometrów do Maszoziero zleciało jak z bata strzelił. Od czasu do czasu pędem mijały nas samochody, co niektórzy kierowcy zwalniali, wyglądając kciuka, lecz myśmy nie zwracali uwagi. Żadna jazda nie zastąpi frajdy chodu przez północny las szosą pod słońce. Myślę, że Wolfgang Buscher by nas pojął! Niedawno czytałem obie jego podróże – tę przez Niemcy i na piechotę do Moskwy – i rad jestem, że odkryłem jeszcze jednego dzikiego łabędzia w Europie.

Znienacka zza zakrętu Maszoziero wyroiło się daczami – pierwsza, druga, trzecia, czwarta. A dalej kupą. Dziesiątkami, setkami. Natykane bezładnie, od brzegu jeziora po widnokrąg – byle bądź. Chatynki z pustaków lub z desek, dachy z blachy falistej lub z łupka. Tu i tam wśród ruder błyszczały w słońcu miedzianym pokryciem solidne zręby „w łapę”. Większość z dacz jeszcze pustowała: furty zaniesione śniegiem, okna zabite dechami. Pustowała i nowa cerkiew, wykraszona w jadowite żółcie i sraczkowatą zieleń. Widocznie Pan Bóg także jedynie na sezon tu zagląda.Dopiero w centrum wsi, gdzie parę starych domów podle drogi stało, zauważyliśmy nikłe ślady życia: dymek z komina i kota w oknie. Można było języka zasięgnąć.

– Ponoć na ostrowie cerkiew dawniej stała – zagadnąłem starzyka, odśnieżającego podjazd. – Na którym?

– Na Ilińskim – starzyk machnął ręką w stronę najbliższej wyspy – turyści ją spalili. Jeno cmentarz się ostał.

– Kiedy to się stało?

– Oj, nie pamiętam. Może 20 lat temu, a może i więcej. Kogo to dzisiaj obchodzi...

Na skraju Maszoziera droga się skończyła. Na udeptanym śniegu parkowało stado masywnych jeepów z zaciemnionymi szybami. Ich właściciele rybaczyli na jeziorze.

Do Ilińskiego ostrowu mieliśmy jakieś półtora, może dwa kilometry po lodzie. Silny wiatr giął złote sitowie. Po jakimś czasie obejrzałem się za siebie. Posiołek z oddali przypominał kopiec termitów.

– Swojego czasu musiała to być urocza wieś.

– Powiedz Mar, co się stało z narodem? Kiedyś wybierali pod osiedla najpiękniejsze miejsca, a dzisiaj jedynie zasrać je potrafią. Dawniej umieli budować wspaniałe domy, dziś nawet porządnej szopy nie mogą postawić. Czemu?

– Nie wiem, miła.

Podchodząc do Ilińskiego ostrowu, przybliżaliśmy się ku coraz większej ciszy. Na granicy błękitnego cienia lasu zrobiło się zupełnie bezgłośnie. Ni skwiru ptaka, ni wiewu wiatru pod sklepieniem drzew... Przytłumione światło sączyło się poprzez ogołocone gałązki, śnieg na mogiłach był usypany zeschłym igliwiem, tu i ówdzie krzyże oplatały wieńce sztucznych róż, a nad jednym z grobów zwisał z sosny kir. Natasza szepnęła, że to ostrów umarłych.

Z podcienia cmentarzyska wyszliśmy na obszerną polanę, zalaną słońcem. Na skraju pod ścianą drzew sterczał w śniegu metalowy krzyż. W pierwszej chwili myślałem, że to jeszcze jedna mogiła, ale z bliska przeczytałem na tabliczce, że owym krzyżem była uwieńczona cerkiew świętego Proroka Ilii, którą w 1564 roku zbudował tu ihumen Iosaf, założyciel męskiego monastyru na wyspie, a 19 lipca 1979 roku ją spalono. Wyżej ktoś przydrutował do krzyża medalion z fotografią Ilińskiej cerkwi. Takie medaliony z podobiznami zmarłych umieszcza się zwykle na mogiłach.

Ciekawe, że tyle lat upłynęło od pożaru, a na tej polanie ani jedno drzewo nie wyrosło.

Zawiadomiono mnie e-mailem, że mikrofilm z Balandinem dotarł do Pietrozawodska. Pozostaje zapłacić 16 rubli (pół euro) za ściągnięcie go z Petersburga i mogę się zabrać do pracy. Jedyny czytnik do mikrofilmów znajduje się w sektorze rzadkich książek, a i to się okazuje, że przerobili go z aparatu do lektury mikrofiszek i dlatego trzeba ręcznie przesuwać film pod okienkiem rzutnika.

Była to odbitka z gazety. Każda kolumna rozbita na trzy szpalty, więc aby przeczytać jedną stronę, trzeba ją trzykrotnie przemieszczać z góry na dół. Pośrodku pierwszej strony tytuł: „Pietrozawodskije siewiernyje wiecziernyje biesiedy”, a niżej: „Rukopis’ Tichona Balandina”. Całość podzielona na 30 rozdziałów zwanych wieczorami. Czyżby to ukłon w stronę Josepha de Maistre’a, którego słynne „Wieczory petersburskie” były wtedy w modzie u czytającej publiki?

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy