Zawiadomiono mnie e-mailem, że mikrofilm z Balandinem dotarł do Pietrozawodska. Pozostaje zapłacić 16 rubli (pół euro) za ściągnięcie go z Petersburga i mogę się zabrać do pracy. Jedyny czytnik do mikrofilmów znajduje się w sektorze rzadkich książek, a i to się okazuje, że przerobili go z aparatu do lektury mikrofiszek i dlatego trzeba ręcznie przesuwać film pod okienkiem rzutnika.
Była to odbitka z gazety. Każda kolumna rozbita na trzy szpalty, więc aby przeczytać jedną stronę, trzeba ją trzykrotnie przemieszczać z góry na dół. Pośrodku pierwszej strony tytuł: „Pietrozawodskije siewiernyje wiecziernyje biesiedy”, a niżej: „Rukopis’ Tichona Balandina”. Całość podzielona na 30 rozdziałów zwanych wieczorami. Czyżby to ukłon w stronę Josepha de Maistre’a, którego słynne „Wieczory petersburskie” były wtedy w modzie u czytającej publiki?
Choć do precyzji francuskiego metra tu daleko. Od pierwszego zdania tekst jest tak mętny (nadmiar amplifikacji), że niekiedy trudno pojąć, o co autorowi chodzi. Po dobrej chwili do mnie dociera, że to styl „wyplatania słów”, pomnę go jeszcze z Sołowek. Jakbym czytał esej krajoznawczy, który wyszedł spod pióra Jepifanija Przemądrego... Widać, że Tichon Wasilewicz praktykował w klasztornych skryptoriach.
Teraz, kiedy się już wciągnąłem, powracam do początku. I tak, w pierwszym wieczorze autor złorzeczy na wiarołomną Szwecję, że traktatów nie dotrzymując, napadła na miłującą pokój Rosję, dalej zaś składa chwalbę przez Boga wybranemu i pomazanemu, i przemądremu, i niezwyciężonemu, oj, daleko widzącemu, i bez strachu walecznemu, Wielkiemu Monarsze, Piotrowi Pierwszemu, który rosyjską armię Rosjanami i cudzoziemcami mnożył, czyniąc z niej regularne wojsko, aby dać odpór wrażym Szwedom. Lecz owóż śród Rosjan znaleźli się i tacy, co bez bojaźni Boga i nie bacząc na przysięgę daną Jego pomazańcowi, Wielkiemu Carowi i Panu tudzież Ojczyźnie, i nie słuchając głosu sumienia, na próżno wołającego, ubiegali od służby wojskowej do swoich siół wśród borów i błot lub w inne, takoż głuche miejsca. I tu się kończy wieczór pierwszy.W drugim wieczorze mowa jest o tym, że Car miłościwy i porządek lubiący wysłał do powiatu ołonieckiego oddział żołnierzy z czynownikiem na czele, ażeby zbiegłych rekrutów wyłapywali i knutem wysiekali. Oddział długo się przedzierał przez ostępy, gdzie jeno reny, łosie i łanie docierają, i dzikie ptaki. W końcu dobrnęli do ujścia Łososinki i zoczyli mielnicę wodną, mielnika i rybołowów. (Domyślam się na marginesie, że byli to mieszkańcy nieodległej Szui, którzy przyjeżdżali na Łososinkę na tarło łososia).
Trzeci wieczór. Mielnik z rybołowami łaskawie przyjęli nieoczekiwanych przybyszy, usadzili ich do stołu i solidnie ugościli – jak to u nich w zwyczaju. Carski czynownik był tak poruszony serdecznym obiadem, że wygłosił krótką mowę za stołem, po czym zaległ w słodkich objęciach Morfeusza.