Jest jeszcze jeden przewijający się w wypowiedziach wątek – czarnej niewdzięczności Irlandczyków, którzy najwięcej na członkostwie w Unii skorzystali, a teraz tak oto się odpłacają. Popularność tej z kolei opinii wydaje się bazować na przekonaniu, że Unia nie jest, jak w teorii, przedsięwzięciem korzystnym dla wszystkich, ale dzieli się na grupę bogatych, łaskawych wujków oraz na ubogich krewnych, którzy winni są tym pierwszym dozgonną wdzięczność wyrażającą się między innymi w posłuszeństwie. Niedopełnienie tego nieokreślonego nigdzie oficjalnie, ale obecnego w myśleniu polityków starej Unii obowiązku jest jednym z czynników potęgujących ich irytację na hołubioną do niedawna Irlandię.Teza, że poza nieco ponad połową z nieco ponad połowy wyborców jednego małego kraju zamieszkiwanego przez niecały 1 procent obywateli Unii Europejskiej wszyscy inni traktat lizboński i wyznaczone w nim kierunki dalszej integracji akceptują, jest jednak piramidalnym fałszem, z czego wszyscy unijny sternicy doskonale sobie zdają sprawę. Prawda jest dokładnie odwrotna, taka, jak sformułował ją Vaclav Klaus. Irlandczycy odrzucili traktat nie dlatego, że oni akurat mieli jakieś szczególne powody go odrzucić, nie dlatego, że wobec nich popełniono jakieś błędy.
Stawianie pytania – jak je sformułował na naszych łamach europoseł PO Janusz Lewandowski – „kto zawinił, że Irlandczycy zagłosowali tak, a nie inaczej”, nie ma w ogóle sensu. Irlandczycy odrzucili traktat dlatego, że tylko oni mogli to zrobić. Konstytucja nakazywała bowiem Irlandii jednoznacznie umożliwienie wypowiedzenia się w tej kwestii obywatelom. Nigdzie indziej w Europie politycy takiego obowiązku nie mieli, i na tym właśnie, jak również na solennej obietnicy wszystkich zebranych w Brukseli szefów państw, że nie powtórzą błędu Chiraca i nie pozwolą w swoich krajach na użycie narzędzi demokracji bezpośredniej, zasadzała się wiara unijnych sterników, że tym razem obaloną kilka lat temu eurokonstytucję uda się przeforsować.
Werdykt wydany przez Irlandczyków sam w sobie nie jest dla eurokracji niczym przerażającym. Irlandia, mimo swego dynamicznego rozwoju w ostatnich latach, pozostaje rzeczywiście krajem, którego ewentualna nieobecność w Unii niewiele by zmieniła. Trudno sobie przy obecnym stanie prawa wyobrazić postulowane przez harcowników „wyrzucenie” Irlandii – jak zresztą kogokolwiek – z Unii, ale zarysowana przez ministra spraw zagranicznych Francji wizja ustanowienia z nią „specjalnych stosunków” jest realna.
Przerażać musi eurokrację co innego. Świadomość, że gdziekolwiek, w którymkolwiek kraju unijnym dopuszczono by obywateli do głosu, tak jak się to stało w Irlandii – wynik byłby ten sam. Motywacje głosujących „nie” byłyby zapewne krańcowo odmienne: w krajach bogatych wyborcy podpisaliby się pod tezą, że nowi członkowie Unii zbyt wiele dostali od starych, a zbyt mało wnieśli do wspólnego skarbca, w uboższych sukces przyniosłaby eurosceptykom teza dokładnie przeciwna. Ale że opcja „nie” wygrałaby, nie ma wątpliwości.
[srodtytul]Eurokraci wolą mocarstwa[/srodtytul]
Ta świadomość potęguje złość eurokratów i polityków najbogatszych państw Europy na Irlandczyków. Zdając sobie doskonale sprawę, jak niepopularna jest w tej chwili integracja w ich własnych krajach, pójście pod prąd opinii publicznej, niedopuszczenie jej do głosu, zmanipulowanie uważają za swą szczególną historyczną misję. Postrzegają swe starania jako coś w rodzaju szlachetnego spisku ludzi wtajemniczonych, mądrzejszych i bardziej odpowiedzialnych, którzy po prostu muszą przeprowadzić niemądre masy do właściwego punktu, niczym Mojżesz przez Morze Czerwone.