– Chcielibyśmy, żeby zabrał pan ze sobą list.
– Kiedy ja już się takimi sprawami nie zajmuję.
– Ależ to tylko drobiazg.
– Kiedy ja naprawdę nie chcę się takimi sprawami zajmować. Widzi pan te papiery? Ja jestem teraz pisarzem i mam głowę zajętą czymś innym.
Przyjrzał mi się uważniej. – No więc tylko ten raz. Weźmie pan list, przyklei tam na miejscu znaczek i wrzuci do skrzynki, nic więcej.– Ja nie chcę mieć z tymi sprawami do czynienia – odpowiedziałem stanowczo. – Nawet jeśli miałbym nie wyjechać.
– Ależ my nie zamierzamy robić panu trudności – powiedział.Jakiś przyzwoity facet. I był to rok 1959, wciąż miękki okres przejściowy, i nie mieli jeszcze pewności, na co mogą sobie pozwolić. W każdym razie paszport dostałem. Wręczył mi go osobiście major, łódzki podwładny warszawskiego podpułkownika, bardzo sympatyczny, życzył mi szczęśliwej podróży. Odjeżdżałem z Dworca Głównego koło północy, a tu staje przede mną koleżka kolegi A., bon vivant, o którym nikt nie wiedział, co robi i z czego żyje.
– Dokąd jedziesz, stary? – pyta.
– Do Wiednia, a ty?
– Nigdzie.
– To co tutaj robisz?
– A nic. – I śmieje mi się w nos.
Siedziałem w pustym przedziale. Gdzieś w połowie drogi wsiadł kapitan WOP ze swoim ordynansem. Dojeżdżamy do Zebrzydowic, oni wstają.– Koniec trasy – mówi do mnie kapitan.
– Ja jadę dalej.
– Ale to już granica.
– Ja jadę do Wiednia – wyjaśniłem nieśmiało, bo nigdy jeszcze nie przejeżdżałem granicy.
– No co, Jasiek, dziwisz się, że ty nie jedziesz do Wiednia? – powiedział kapitan do ordynansa.
Wyjrzałem na korytarz, pusto wszędzie, tylko w drugim końcu wagonu stoi wysoki facet w granatowej jesionce i brązowym kapeluszu. Nie, nie mój Wysoki, tylko Żyd jadący do Izraela. Z listem, którego ja nie zabrałem...
Gdy latem 1965 roku przypłynąłem do Buenos Aires, ktoś z ambasady kilkakrotnie dzwonił, żebym przyszedł „porozmawiać”. Pisałem o tym w „Uchodźcach”, i o tym, w jaki sposób uniknąłem spotkania, nie wyjaśniając dlaczego. W żydowskiej szkole, w owej ZMP-owskiej świetlicy z pozłacanym Stalinem na ołtarzu, urządzaliśmy wieczorami turnieje szachowe i zachodził nieraz podporucznik KBW, przystojny młody Żyd, który nie miał gdzie pójść na przepustkę. Na jesieni 1966 roku odbywał się w Warszawie międzynarodowy turniej brydżowy. W reprezentacji Izraela grali dwaj moi koledzy, jeden z łódzkiej szkoły żydowskiej, drugi z dziennikarki – ten sam, u którego mieszkałem w październiku 1956 roku. Siedzieliśmy w recepcji Hotelu Europejskiego, paliliśmy papierosy, a z fotela za naszymi plecami sterczały uszy tamtego kabewiaka z Łodzi, który teraz był w cywilu i już nie tak przystojny.
Obstawiali prawie wszystkich. I prawie wszyscy wszystkich. I wcale nie tak tajnie, przeciwnie, żeby wszyscy wiedzieli. Na tym polegał system. Żeby wszyscy się uświnili, żeby nie było niewinnych. I prawie nie było. Miłosz pisał o zniewoleniu umysłu, lecz chodziło przede wszystkim o charakter – o zniewolenie, skurwienie charakteru.
Dlaczego pominąłem to wszystko w „Życiu ideologicznym” i w „Życiu osobistym”, które przecież pisałem w Ameryce? Bo miałem powody do obaw. Wkrótce po mojej ucieczce paryska „Kultura” przedrukowała tajny okólnik partyjny, w którym wskazano kilku nowych uchodźców – między innymi Tyrmanda i mnie – jako dobrze zorientowanych w sytuacji w kraju, którzy mogą być szczególnie przydatni „wrogim ośrodkom”. W „Uchodźcach” wspomniałem o dwóch nieznajomych, którzy w lutym 1968 roku przysiedli się do mnie na żydowskiej imprezie w San Francisco i próbowali nastraszyć. Wkrótce potem odwiedził mnie ktoś z międzynarodowych mediów, w średnim wieku, miał niemieckie nazwisko i wyglądał jak Niemiec. Mieszkałem wtedy u matki i siedziałem z nim w livingu, gdy wszedł Uszer, który właśnie wrócił z liquor store’u. Wymienili z daleka ukłony i Uszer poszedł się przebrać, lecz później wypytywał mnie, co to za człowiek, bo zdawało mu się, że go skądś zna. O zmierzchu kładłem się na carpecie przy otwartym, niskim oknie frontowym z drucianą moskitierą. Pewnego razu, gdy leżąc w ciemności, słuchałem kojącego szmeru sprinklerów na trawnikach i delektowałem się przyjemnym chłodem kalifornijskiego wieczoru, nadjechał z wolna samochód z opuszczoną szybą, ktoś powiedział: It’s here, i pojechał dalej. W „Kadiszu” i „Uchodźcach” podkreśliłem, że zabójca przyszedł do liquor-store’u z samego rana, gdy w kasie prawie nic nie było, i że nikt o tej porze nie napadał. Owszem, to brzmi jak paranoja, ale oni lubili siać paranoję. I owszem, chciałbym się mylić, bo bardzo mi potrzebna pewność, że Uszer nie przeze mnie zginął.
W „Uchodźcach” pisałem, że po śmierci Uszera moja matka zatrudniła w liquor-storze Hłaskę, lecz po dwóch tygodniach musiała go zwolnić, bo okazał się lisem w kurniku.
Okazuje się, że Hłasko opisał to całkiem inaczej w liście do Soni Ziemann (kulejącą angielszczyzną): „Najdroższa, przepraszam, że jakiś czas nie pisałem. Miałem pracę, byłem zatrudniony w liquor-storze; po dwóch tygodniach mieliśmy napad i mój boss został zastrzelony – siedem razy. Mnie nic się nie stało. Bandyci wzięli $25, policja złapała ich po jednej (!) godzinie i teraz czekają na komorę gazową. To jest jak ze złej opowieści M. Hłaski. Muszę zrezygnować z pracy, ponieważ nowy właściciel chce kogoś z bronią. Ja nie jestem obywatelem amerykańskim, więc nie wolno mi mieć broni. Napiszę o tym więcej, ale muszę się uspokoić”.Jest w tym cały Hłasko i żałuję, że nie znałem tego listu, pisząc „Uchodźców”. Udostępnił mi go niedawno cioteczny brat Hłaski, Andrzej Czyżewski, który jest spadkobiercą jego papierów i autorem jego biografii „Piękny dwudziestoletni”.
Są w niej wątki, które mogą mieć swój ciąg dalszy w tajnych teczkach wielu osób, włącznie z uchodźcami z naszego otoczenia, którzy figurują – i to wielokrotnie – na liście Wildsteina.
Książka „Ciąg dalszy” ukaże się nakładem Wydawnictwa „Świat Książki” w przyszłym tygodniu