Ciąg dalszy

(fragment prozy)

Publikacja: 11.10.2008 01:15

Ciąg dalszy

Foto: Rzeczpospolita

Red

Jeden z moich kolegów mieszkał ze swoją matką w Alejach Jerozolimskich, w jednej z nielicznych przedwojennych kamienic, jakie tam ocalały. Było to wielopokojowe frontowe mieszkanie, które przed wojną należało do hrabiny R., lecz w Polsce Ludowej hrabina mieszkała tylko w jednym pokoju, jak inni lokatorzy. Na początku października 1956 roku matka tego kolegi wyjechała na miesiąc do Izraela do krewnych, więc nocowałem u niego. Pewnego rana dzwonek. Kolega poszedł otworzyć.– Jakiś dziwny gość do ciebie – mówi.

Wyszedłem do przedpokoju. Niepozorny, drobny facet, ze dwadzieścia pięć lat, jesionka z uspołecznionej konfekcji w jodełkę, nikt z nas by takiej nie włożył, płaska czapka z tej samej tkaniny. Błysnął czymś w celofanie.

– Chcielibyśmy z wami porozmawiać, kolego.

– W jakiej sprawie?

– Przyjdźcie o czwartej do Rycerskiej na Starym Mieście, to się dowiecie. Tylko nikomu nie mówcie.Wracam do pokoju, kolega podejrzliwie na mnie patrzy:

– Kto to był?

– Nie wiem, ma do mnie jakiś interes na mieście, ale gdybym nie wrócił na noc, zawiadom moją matkę.

Restauracja Rycerska była o czwartej pusta, a stolik, przy którym czekał na mnie „kolega”, znajdował się w najodleglejszym kącie.

– Nie bójcie się, kolego, nic wam nie grozi – powiedział. – Zwracamy się do was, bo sporo o was wiemy... Nie, nic takiego... – przerwał uspokajająco. – Wiemy, że jesteście uświadomieni i wyrobieni politycznie, i jesteśmy pewni, że nie odmówicie nam pomocy w obronie Polski Ludowej przed wrogami zewnętrznymi i wewnętrznymi.

– Ja? Ależ w jaki sposób ja mogę pomóc? – zdziwiłem się.

– Dowiecie się, zostając naszym współpracownikiem.

– Ale moja rodzina ma zamiar wyjechać za granicę.

– To nic nie szkodzi – odpowiedział z uśmiechem.

– Ale ja też może po studiach wyjadę.

– To nic nie szkodzi – powtórzył z tym samym uśmiechem.

– Ale ja mam i tak dosyć kłopotów i nie chciałbym obciążać się dodatkowymi obowiązkami.

– My możemy wam w waszych kłopotach pomóc...Czy mogłem powiedzieć nie? Jak to, kolego, nie chcecie pomóc władzy ludowej, która wam zaufała i was kształci? Wy, przyszły dziennikarz, od którego wymaga się świadomości i postawy? To komu wy byście chcieli pomagać? Ida Kamińska napisała w swoich wspomnieniach, że gdy we Frunze otwarto delegaturę rządu londyńskiego, NKWD wzywało ludzi, którzy tam chodzili: Napiszcie nam, co tam mówią. Co, nie chcecie spełnić obywatelskiego obowiązku? Mało kto wiedział, że takiego „obowiązku” nie ma.

– Ale ja chcę tylko skończyć studia i nie mieszać się w inne sprawy.

– A powiedzcie, dlaczego wasza rodzina wyjeżdża, nie czekając, aż skończycie studia?

– Bo się starzeją i każdy rok jest dla nich ważny, kiedy mają zaczynać od nowa.

– A chcielibyście, żeby bez kłopotu wyjechali?

Podsunął mi kartkę i podyktował kilka zdań, z których zapamiętałem tylko, że pod karą nie wolno mi o tym nikomu mówić. Spytał, jaki chciałbym sobie obrać pseudonim, ale nic mi nie przychodziło do głowy.

– Może „Reporter”? – zaproponował z uśmiechem.

Po czym zamówił dwie pięćdziesiątki likieru miętowego „za pomyślną współpracę” i powiedział, żebym za tydzień przyniósł trzy krótkie opinie: o koledze, u którego mieszkam, o koleżance, też Żydówce, która miała wkrótce wyjechać, i o jeszcze jednym z kolegów, wszystko jedno którym.

– Co mam napisać?

– Co chcecie.

Napisałem po pół stroniczki. Że jest dobrym studentem, uczęszcza regularnie na zajęcia, udziela się społecznie, inteligentny, koleżeński, wyrobiony politycznie – dziś trudno wyjaśnić, co znaczyło „wyrobiony politycznie”, ale „niewyrobionych” na wydziale dziennikarskim nie było. Jeszcze mniej o koleżance, którą znałem tylko z widzenia. To nie były donosy, sprawdzałem w słownikach. Donos to „tajne oskarżenie przed władzą o dokonanie jakiegoś przestępstwa, wykroczenia przeciwko prawu, przeciwko obowiązującym przepisom” albo „zgłoszenie do władz, najczęściej tajne, o dokonaniu wykroczenia przeciwko prawu lub o złamaniu obowiązujących norm zachowania”.

Spotkaliśmy się za tydzień w Niespodziance przy placu Konstytucji, na pięterku. „Kolega” rzucił okiem na moje kartki, uśmiechnął się i schował je do teczki, po czym znów zamówił likier miętowy. (...)

Wciąż nie miałem własnego kąta w Warszawie, a w Teatrze Żydowskim grało się nieczęsto, więc siedziałem przeważnie w Łodzi, w maleńkiej kawalerce, którą dostałem za nasze wspaniałe mieszkanie na Piotrkowskiej 71 w wyniku – opisanej w „Życiu osobistym” – skomplikowanej wymiany łańcuchowej.

Siedziałem w mojej klitce przy stoliku z pękniętym kamiennym blatem z jakiejś przedwojennej kawiarni i pisałem pierwsze opowiadania. Pisałem wiecznym piórem, które maczałem w kałamarzu, bo tłoczek nie działał. Pisałem szybko – znacznie szybciej niż teraz – po czym szybko skreślałem i zasypywałem stolik, tapczan, parapet pokreślonymi kartkami. Otóż pewnego pochmurnego październikowego rana, gdy tak siedziałem z piórem w ręku przy stoliku zasłanym kartkami – rozległ się dzwonek. Myślałem, że listonosz, otwieram – przystojny facet około trzydziestki, jasnoszara jesionka dyplomatka, jasnoszary garnitur fil á fil, jasnoszary kapelusz eden, aktówka z dermy, import z NRD. Błysnął legitymacją, rozpiął jesionkę, usiadł.

– Dawnośmy się nie kontaktowali, lecz teraz, gdy wybiera się pan za granicę, może pan nam wyświadczyć przysługę.

– Ja? Jakiego rodzaju przysługę?

– Chcielibyśmy, żeby zabrał pan ze sobą list.

– Kiedy ja już się takimi sprawami nie zajmuję.

– Ależ to tylko drobiazg.

– Kiedy ja naprawdę nie chcę się takimi sprawami zajmować. Widzi pan te papiery? Ja jestem teraz pisarzem i mam głowę zajętą czymś innym.

Przyjrzał mi się uważniej. – No więc tylko ten raz. Weźmie pan list, przyklei tam na miejscu znaczek i wrzuci do skrzynki, nic więcej.– Ja nie chcę mieć z tymi sprawami do czynienia – odpowiedziałem stanowczo. – Nawet jeśli miałbym nie wyjechać.

– Ależ my nie zamierzamy robić panu trudności – powiedział.Jakiś przyzwoity facet. I był to rok 1959, wciąż miękki okres przejściowy, i nie mieli jeszcze pewności, na co mogą sobie pozwolić. W każdym razie paszport dostałem. Wręczył mi go osobiście major, łódzki podwładny warszawskiego podpułkownika, bardzo sympatyczny, życzył mi szczęśliwej podróży. Odjeżdżałem z Dworca Głównego koło północy, a tu staje przede mną koleżka kolegi A., bon vivant, o którym nikt nie wiedział, co robi i z czego żyje.

– Dokąd jedziesz, stary? – pyta.

– Do Wiednia, a ty?

– Nigdzie.

– To co tutaj robisz?

– A nic. – I śmieje mi się w nos.

Siedziałem w pustym przedziale. Gdzieś w połowie drogi wsiadł kapitan WOP ze swoim ordynansem. Dojeżdżamy do Zebrzydowic, oni wstają.– Koniec trasy – mówi do mnie kapitan.

– Ja jadę dalej.

– Ale to już granica.

– Ja jadę do Wiednia – wyjaśniłem nieśmiało, bo nigdy jeszcze nie przejeżdżałem granicy.

– No co, Jasiek, dziwisz się, że ty nie jedziesz do Wiednia? – powiedział kapitan do ordynansa.

Wyjrzałem na korytarz, pusto wszędzie, tylko w drugim końcu wagonu stoi wysoki facet w granatowej jesionce i brązowym kapeluszu. Nie, nie mój Wysoki, tylko Żyd jadący do Izraela. Z listem, którego ja nie zabrałem...

Gdy latem 1965 roku przypłynąłem do Buenos Aires, ktoś z ambasady kilkakrotnie dzwonił, żebym przyszedł „porozmawiać”. Pisałem o tym w „Uchodźcach”, i o tym, w jaki sposób uniknąłem spotkania, nie wyjaśniając dlaczego. W żydowskiej szkole, w owej ZMP-owskiej świetlicy z pozłacanym Stalinem na ołtarzu, urządzaliśmy wieczorami turnieje szachowe i zachodził nieraz podporucznik KBW, przystojny młody Żyd, który nie miał gdzie pójść na przepustkę. Na jesieni 1966 roku odbywał się w Warszawie międzynarodowy turniej brydżowy. W reprezentacji Izraela grali dwaj moi koledzy, jeden z łódzkiej szkoły żydowskiej, drugi z dziennikarki – ten sam, u którego mieszkałem w październiku 1956 roku. Siedzieliśmy w recepcji Hotelu Europejskiego, paliliśmy papierosy, a z fotela za naszymi plecami sterczały uszy tamtego kabewiaka z Łodzi, który teraz był w cywilu i już nie tak przystojny.

Obstawiali prawie wszystkich. I prawie wszyscy wszystkich. I wcale nie tak tajnie, przeciwnie, żeby wszyscy wiedzieli. Na tym polegał system. Żeby wszyscy się uświnili, żeby nie było niewinnych. I prawie nie było. Miłosz pisał o zniewoleniu umysłu, lecz chodziło przede wszystkim o charakter – o zniewolenie, skurwienie charakteru.

Dlaczego pominąłem to wszystko w „Życiu ideologicznym” i w „Życiu osobistym”, które przecież pisałem w Ameryce? Bo miałem powody do obaw. Wkrótce po mojej ucieczce paryska „Kultura” przedrukowała tajny okólnik partyjny, w którym wskazano kilku nowych uchodźców – między innymi Tyrmanda i mnie – jako dobrze zorientowanych w sytuacji w kraju, którzy mogą być szczególnie przydatni „wrogim ośrodkom”. W „Uchodźcach” wspomniałem o dwóch nieznajomych, którzy w lutym 1968 roku przysiedli się do mnie na żydowskiej imprezie w San Francisco i próbowali nastraszyć. Wkrótce potem odwiedził mnie ktoś z międzynarodowych mediów, w średnim wieku, miał niemieckie nazwisko i wyglądał jak Niemiec. Mieszkałem wtedy u matki i siedziałem z nim w livingu, gdy wszedł Uszer, który właśnie wrócił z liquor store’u. Wymienili z daleka ukłony i Uszer poszedł się przebrać, lecz później wypytywał mnie, co to za człowiek, bo zdawało mu się, że go skądś zna. O zmierzchu kładłem się na carpecie przy otwartym, niskim oknie frontowym z drucianą moskitierą. Pewnego razu, gdy leżąc w ciemności, słuchałem kojącego szmeru sprinklerów na trawnikach i delektowałem się przyjemnym chłodem kalifornijskiego wieczoru, nadjechał z wolna samochód z opuszczoną szybą, ktoś powiedział: It’s here, i pojechał dalej. W „Kadiszu” i „Uchodźcach” podkreśliłem, że zabójca przyszedł do liquor-store’u z samego rana, gdy w kasie prawie nic nie było, i że nikt o tej porze nie napadał. Owszem, to brzmi jak paranoja, ale oni lubili siać paranoję. I owszem, chciałbym się mylić, bo bardzo mi potrzebna pewność, że Uszer nie przeze mnie zginął.

W „Uchodźcach” pisałem, że po śmierci Uszera moja matka zatrudniła w liquor-storze Hłaskę, lecz po dwóch tygodniach musiała go zwolnić, bo okazał się lisem w kurniku.

Okazuje się, że Hłasko opisał to całkiem inaczej w liście do Soni Ziemann (kulejącą angielszczyzną): „Najdroższa, przepraszam, że jakiś czas nie pisałem. Miałem pracę, byłem zatrudniony w liquor-storze; po dwóch tygodniach mieliśmy napad i mój boss został zastrzelony – siedem razy. Mnie nic się nie stało. Bandyci wzięli $25, policja złapała ich po jednej (!) godzinie i teraz czekają na komorę gazową. To jest jak ze złej opowieści M. Hłaski. Muszę zrezygnować z pracy, ponieważ nowy właściciel chce kogoś z bronią. Ja nie jestem obywatelem amerykańskim, więc nie wolno mi mieć broni. Napiszę o tym więcej, ale muszę się uspokoić”.Jest w tym cały Hłasko i żałuję, że nie znałem tego listu, pisząc „Uchodźców”. Udostępnił mi go niedawno cioteczny brat Hłaski, Andrzej Czyżewski, który jest spadkobiercą jego papierów i autorem jego biografii „Piękny dwudziestoletni”.

Są w niej wątki, które mogą mieć swój ciąg dalszy w tajnych teczkach wielu osób, włącznie z uchodźcami z naszego otoczenia, którzy figurują – i to wielokrotnie – na liście Wildsteina.

Książka „Ciąg dalszy” ukaże się nakładem Wydawnictwa „Świat Książki” w przyszłym tygodniu

Jeden z moich kolegów mieszkał ze swoją matką w Alejach Jerozolimskich, w jednej z nielicznych przedwojennych kamienic, jakie tam ocalały. Było to wielopokojowe frontowe mieszkanie, które przed wojną należało do hrabiny R., lecz w Polsce Ludowej hrabina mieszkała tylko w jednym pokoju, jak inni lokatorzy. Na początku października 1956 roku matka tego kolegi wyjechała na miesiąc do Izraela do krewnych, więc nocowałem u niego. Pewnego rana dzwonek. Kolega poszedł otworzyć.– Jakiś dziwny gość do ciebie – mówi.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał