Autorzy filmu przedstawiają bowiem Polskę w 2003 roku, a więc całkiem niedawno. Z tym że jest to Polska, w której nie doszło do transformacji, gdyż w efekcie zamachów terrorystycznych w 1983 r. partia porozumiała się z Kościołem i urządziła w Polsce skansen. Ale jest to skansen bardzo szczególny. W centrum Warszawy stoją piękne i błyszczące wieżowce, bezpieczeństwa pilnują SB i milicja, które nie tylko mają wspaniałe siedziby z aluminium i szkła, ale również dysponują świetnym systemem inwigilacji obywateli. DNA każdego obywatela wraz z jego teczką personalną znajduje się w bazach służb pilnujących porządku. Młodzi ludzie dysponują wspaniałym polskim wynalazkiem – Traszką, czyli przypominającym smartfon komunikatorem, dzięki któremu utrzymują relacje towarzyskie. Służbom Traszka pozwala na inwigilację użytkowników. Dowody osobiste mają czipy, które nie tylko służą do identyfikacji w instytucjach państwowych, ale też pomagają zbierać informacje.
Serial wzbudził już spore kontrowersje, niektórzy narzekali na grę aktorską, inni na dialogi, jeszcze innym przeszkadzał nadmiar wątków, komplikujących fabułę ośmiu odcinków pierwszego sezonu. To nie jest klasyczna recenzja, więc nie będę pisał o stronie artystycznej. Istotne wydają mi się bowiem inne wątki. Przede wszystkim partia, która rządzi Polską po porozumieniach z 1983 roku, w przeciwieństwie do PZPR odrobiła lekcję z cyfryzacji. Komuniści w latach 80. zdawali sobie sprawę z tego, że socjalistyczna gospodarka nie udźwignie utrzymania społeczeństwa, jeśli nie zostanie zmodernizowana i poddana procesowi cyfryzacji. To nie przypadek, że największa wschodząca gwiazda tamtego czasu, późniejszy prezydent III RP Aleksander Kwaśniewski był redaktorem naczelnym „Sztandaru Młodych", w którym zaczął się w 1985 roku ukazywać dodatek „Bajtek" – jedno z pierwszych polskich pism poświęconych informatyce.
Partia w „1983" cyfryzuje wszystko, bo to daje jej narzędzie kontroli nad obywatelami. Którym zresztą niczego nie brakuje. Oprócz wolności. I właściwie poza grupką bojowników niestroniących od przemocy, jak zauważa jeden z bohaterów filmu, tęsknota za wolnością nie występuje – co zresztą potwierdzają wyniki totalnej inwigilacji. Wolność zastępuje obietnica dobrobytu i bezpieczeństwa oraz utwierdzane przez propagandę w telewizji zapewnienie, że partia z Kościołem chroni obywateli przed chaosem i zewnętrznym światem, który zagraża naszym wartościom.
Oglądając jednak „1983", nie powinniśmy dać się zwieść, że to tylko fikcja. Nie, nie chodzi mi o częste dziś oskarżenia, że PiS funduje nam autorytaryzm. Chodzi o coś zupełnie innego. Sami codziennie, wykonując setki operacji w internecie, korzystając z bankowości online, trzymając w kieszeni włączony smartfon lub z niego dzwoniąc i logując się do sieci, będąc śledzeni przez setki lub tysiące kamer w tramwaju, autobusie, sklepie, na skrzyżowaniu, pozostawiamy nieskończoną liczbę śladów, które pozwalają nas inwigilować. Korzystając z różnych usług w sieci, oddajemy swoją prywatność większym i mniejszym koncernom. Kilka dni temu w Warszawie Steve Wozniak, współzałożyciel Apple'a, opowiedział, jak przestał korzystać z Facebooka, gdy zorientował się, że zaczyna się od niego uzależniać. Bo przez technologię tracimy nie tylko prywatność, ale też wolność. A czy to rzeczywiście aż takie ważne, czy zabierają nam je partie czy internetowi giganci? Łączy je przecież to, że jednostka jest wobec nich niczym.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
tel. 800 12 01 95