Nowy Ład Obamy

Państwo jest w Ameryce w ofensywie i pozostanie w niej pod rządami Obamy. Ale czy Obama jest reinkarnacją Roosevelta? Wielu konserwatywnych krytyków już dziś uważa, że tak i bije na alarm

Publikacja: 05.12.2008 23:18

„Nasz przyjaciel”. Plakat na rzecz wyboru F. D. Roosevelta na czwartą kadencję prezydencką w 1944 r.

„Nasz przyjaciel”. Plakat na rzecz wyboru F. D. Roosevelta na czwartą kadencję prezydencką w 1944 r.

Foto: EAST NEWS

Pośród gospodarczego zamętu o historycznych proporcjach charyzmatyczny kandydat demokratów wyraźnie pokonał w wyborach prezydenckich przedstawiciela ogromnie niepopularnej prawicy. Jego program wyborczy był raczej ogólnikowy – zapowiadał wielką, ale dość słabo sprecyzowaną zmianę. Przerażeni wyborcy chętnie jednak zawierzyli jego pełnym nadziei obietnicom. Kryzys pogłębiał się w takim tempie, że już od pierwszych dni rządów nowy prezydent musiał przystąpić do zdecydowanego działania. Głównym instrumentem tego działania stały się gigantyczne nakłady z państwowej kasy.

Barack Obama u progu 2009 roku? Nie – Franklin Delano Roosevelt w 1933. Wielu amerykańskich komentatorów w ostatnich tygodniach nie mogło się oprzeć temu porównaniu. Niektóre czasopisma publikują rysunki i fotomontaże, w których postaci obu prezydentów zlewają się w jedną – Franklina Delano Obamę czy też Baracka Husseina Roosevelta. Mówi się o Nowym Nowym Ładzie i Nowym Ładzie Obamy. W Ameryce takie porównania niosą ze sobą ogromny bagaż emocjonalny. FDR i jego Nowy Ład do dziś dzieli Amerykanów.

[srodtytul]Noblista kontra noblista[/srodtytul]

Ameryka wyrosła na nieufności, wręcz niechęci do rządu centralnego i jego organów. Przez cały wiek XIX cykliczna natura gospodarki rynkowej regularnie doprowadzała w Ameryce do głębokich kryzysów finansowych, a mimo to przez większość tamtego stulecia w USA nie było banku centralnego, który mógłby podjąć próbę kontrolowania sytuacji – postanowiono z niego zrezygnować, uznając go za przerost państwa. Dopiero cała seria rynkowej paniki i krachów na przełomie XIX i XX wieku przyniosła stopniową zmianę tego nastawienia – wciąż jednak aż do końca lat 20. Ameryka oparta była na idei państwa minimalistycznego (choć z dużą armią).

W 1929 roku, gdy załamała się giełda, dając początek wielkiej depresji, istniał już zatem System Rezerwy Federalnej pełniący rolę banku centralnego, ale był on znacznie słabszy niż obecnie. Ekonomiści do dziś spierają się o to, czy i które działania Fedu (nadmierne poluzowanie podaży pieniądza przed wielkim krachem czy jej ograniczenie po krachu) pogłębiły recesję, czyniąc z niej depresję. Jeszcze większe kontrowersje dotyczą oceny samego Nowego Ładu, który poprzez nowo stworzone agendy rządowe wprowadzał roboty publiczne, pomoc socjalną, państwowe inwestycje w infrastrukturę, rządowe gwarancje finansowe i kredyty na skalę, jakiej nigdy wcześniej w Ameryce nie widziano.

Początkowo Nowy Ład cieszył się niemal powszechnym poparciem przerażonego kryzysem społeczeństwa, w miarę jednak, jak sytuacja zaczęła się stabilizować, pojawili się pierwsi poważni krytycy. Założona wiosną 1934 roku Amerykańska Liga Wolności, do której przystąpiło także paru czołowych polityków demokratycznych, głośno atakowała Roosevelta, zarzucając mu tłamszenie inicjatywy Amerykanów. Debata ta trwa do dziś. Dla jednych – takich jak świeżo upieczony laureat Nagrody Nobla z ekonomii, liberalny publicysta „New York Timesa” Paul Krugman, Nowy Ład, mimo wszystkich „wypaczeń i błędów”, położył podwaliny pod gospodarczą potęgę powojennej Ameryki. Dla innych – takich jak inny noblista Milton Friedman – zdławił naturalne odrodzenie gospodarcze, a przede wszystkim był początkiem „coraz bardziej wścibskiego i kosztownego państwa”. Więcej czy mniej FDR?

Rządy i spuścizna FDR stały się przedmiotem trwającej następne siedem dekad wojny konserwatystów z liberałami. Do późnych lat 60. dominowała wielka koalicja społeczna zbudowana przez Roosevelta. Jej rozpad 40 lat temu zapoczątkował długi okres politycznej dominacji konserwatystów, z intermedium w postaci rządów „najbardziej konserwatywnego z liberałów” Billa Clintona. Ta epoka dobiegła końca wraz z triumfem demokratów przed czterema tygodniami.

Jak w każdej wojnie ideologicznej, jedna strona przerysowuje wizerunek drugiej. Historycy są jednak zgodni co do tego, że Roosevelt nie był oszalałym lewicowcem, który chciał zaprowadzić w Ameryce socjalizm. Nie był doktrynerem. Działał pragmatycznie, próbował różnych metod i stawiał na te, które wydawały mu się skuteczne. Jak pisał w swym dziele „Granice wolności: historia Ameryki” Maldwyn Jones, Roosevelt „eksperymentował, a ściśle rzecz biorąc – improwizował”. Według brytyjskiego historyka Nowy Ład nie był spójnym programem opartym na zwartym systemie poglądów, lecz dość chaotycznym zbiorem rozmaitych przedsięwzięć – czasem wręcz ze sobą sprzecznych. Owszem, niektóre aspekty Nowego Ładu trącały lekko sowiecczyzną – takie jak choćby Federalny Projekt Rozwoju Teatru, w ramach którego rząd federalny zatrudniał ponad 12 tysięcy aktorów i obsługi, każąc im jeździć po kraju i wystawiać sztuki dla ludu.

Ale wiele przyjętych przez administrację Roosevelta rozwiązań pochodziło z kręgów wielkiego biznesu, który działał w przypływie poczucia moralnej odpowiedzialności za losy kraju i dobrobyt rodaków. Przez wielu lewicowców Roosevelt oskarżany był o zmowę z wielkim kapitałem. Jak zauważa Paul Krugman, Nowy Ład był bardziej skuteczny w dłuższej niż w krótszej perspektywie. „Wyobraźmy sobie, o ile gorszy byłby obecny kryzys, gdyby Nowy Ład nie wprowadził ubezpieczenia depozytów bankowych. Wyobraźmy sobie, o ile mniej bezpieczni czuliby się dziś starsi Amerykanie, gdyby republikanom udało się rozmontować system opieki socjalnej” – pisze Krugman. Zdaniem noblisty krótkoterminowy błąd Roosevelta polegał nie na wpompowaniu w gospodarkę zbyt wielkich środków państwowych, ale na wpompowaniu zbyt małych. Według Krugmana Roosevelt zbyt wcześnie przestraszył się skutków swego działania, przystępując do cięć budżetowych i ograniczeń wydatków, podcinając tym samym skrzydła powoli odradzającej się gospodarce. Publicysta „New York Timesa” wzywa więc prezydenta elekta, by wykazał się większą odwagą niż FDR i sumę, jaka wydaje mu się potrzebna do ratowania gospodarki, powiększył o 50 procent, tak na wszelki wypadek.

[srodtytul]Przestraszeni wygodniccy[/srodtytul]

W porównaniach z wielką depresją i Nowym Ładem zapomina się niekiedy, że społeczeństwo amerykańskie z tamtych czasów znacznie różniło się od dzisiejszego. W 1929 roku jedna trzecia bogactwa kraju znajdowała się w rękach 5-procentowej elity. Ponad 70 procent ludności żyło poniżej poziomu uznawanego za klasę średnią. Gdy Roosevelt obejmował władzę, bezrobocie sięgało jednej czwartej, a wedle niektórych szacunków jednej trzeciej osób zdolnych do pracy (dziś przekracza 6 procent). Hordy bezrobotnych krążyły po kraju w poszukiwaniu jakiegokolwiek dorywczego zajęcia. Roosevelt był zdania, że „ludzie pogrążeni w biedzie nie są ludźmi prawdziwie wolnymi”. – Wolności nie da się traktować połowicznie. Jeśli przeciętny obywatel ma zagwarantowane równe szanse w punkcie wyborczym, to musi mieć też równe szanse na rynku pracy – mówił, przyjmując z rąk swej partii nominację na drugą kadencję w 1936 roku. Nowy Ład był walką o przetrwanie. Dzisiejsza sytuacja społeczna jest zupełnie inna. Zakres dobrobytu w Ameryce jest znacznie szerszy, przestrzeń do zaciskania pasa nieporównywalnie większa. Inne są wyzwania i problemy.

A mimo to bodziec do zmian wydaje się nie mniejszy, jak przed 70 laty. Być może bierze się to stąd, że odporność amerykańskiego społeczeństwa na przeciwności losu znacząco się w ostatnich dekadach zmniejszyła. Kolejne pokolenia wychowane w coraz większym dobrobycie uznają dom na przedmieściach i co najmniej dwa samochody za naturalny aspekt bycia Amerykaninem. Pozbawieni tych atrybutów czują się zdruzgotani i pokrzywdzeni. Z narodu nieustraszonych pionierów, którzy od państwa oczekiwali tylko tego, by trzymało się jak najdalej od nich, siłą rzeczy przeistoczyli się w ciągu ostatniego stulecia w społeczeństwo ludzi pracowitych, ale bardzo wygodnych i lękliwie reagujących na ryzyko. Większość z nich deklaruje przywiązanie do małego państwa, nazywając wszystkich Europejczyków socjalistami, ale w rzeczywistości są bardziej niż kiedykolwiek podatni na ideę bardziej znaczącej obecności wuja Sama w życiu społecznym.

Niby domagają się od prezydenta, by był strażnikiem wolnego rynku, a jednocześnie mają do niego pretensję, gdy tenże rynek winduje ceny benzyny ponad trzy dolary za galon i obwiniają go za to, że pozwolił im zaciągnąć kredyt hipoteczny wyraźnie wykraczający poza ich zdolności finansowe. Naśmiewają się z państwowej służby zdrowia w Kanadzie, a jednocześnie nieustannie narzekają na swoją – prywatną.

[srodtytul]„Wszyscy jesteśmy zwolennikami Keynes’a”[/srodtytul]

Wybór Obamy nie jest zatem sprzeczny z amerykańskim duchem – to najprawdopodobniej wyraz jego przemiany, niekoniecznie na gorsze, lecz po prostu na inne. A przynajmniej wyraz lęku, jaki chwycił za gardło dzielny naród amerykański. W kryzysie większość Amerykanów wydaje się podpisywać obiema rękami pod słynnym powiedzeniem republikańskiego w końcu prezydenta Richarda Nixona: „wszyscy jesteśmy zwolennikami Keynes’a”. Tym bardziej że reaganowska ekonomia podaży traci swój blask, a zwolennicy nieskrępowanych obecnością państwa rynków finansowych znajdują się po ostatnich wydarzeniach w głębokim odwrocie.

Według powszechnej opinii – zasłużonej czy nie – jedną z przyczyn obecnego kryzysu było zniesienie przez Kongres w 1999 roku wprowadzonej w pierwszym roku rządów Roosevelta tzw. ustawy Glassa-Steagalla. Akt ten wprowadzał instytucjonalne bariery między działalnością kredytową, inwestycyjną i ubezpieczeniową. Chodziło o zapobieżenie wybuchowej – zdaniem twórców ustawy – mieszanki, jaką było połączenie tych trzech pod jednym dachem. Zdaniem zwolenników wolnego rynku takie bariery były niepotrzebne. Dziś z goryczą biją się w piersi. Państwo jest więc i będzie pod rządami Obamy w ofensywie. Główne pytanie brzmi: jak głębokiej?

[srodtytul]Miejsce moralnego przywództwa[/srodtytul]

Spytany kiedyś przez dziennikarza, jak widzi rolę prezydenta USA, Roosevelt odparł, że nie uważa prezydentury za funkcję czysto administracyjną. – To przede wszystkim miejsce moralnego przywództwa – oświadczył Roosevelt. Jego zdaniem prezydent powinien być „człowiekiem myśli”, szczególnie w czasach zamętu i niepewności, gdy naród traci poczucie kierunku.

Pod tym względem Obama jest jak FDR. Kryzys jest dla niego wyzwaniem, ale i okazją do poprowadzenia narodu w nowym kierunku. Szczególnie w kwestiach, z którymi kiepsko radzi sobie niewidzialna ręka rynku. Amerykańska infrastruktura, podstawa gospodarczego krwiobiegu, w znacznej części pamięta jeszcze czasy Nowego Ładu i rozpaczliwie domaga się nowych nakładów.

Kraj uzależniony jest od ropy, na którą wydaje setki miliardów dolarów rocznie, wzbogacając kraje, których większość nie należy do zbyt mu przyjaznych. Nawet jeśli uznać efekt cieplarniany za mit, to ekologiczna rewolucja – stopniowe przejście ku alternatywnym źródłom energii produkowanym w kraju – może się stać fundamentem odrodzenia amerykańskiej potęgi. I znów – w obecnych warunkach jedynie rząd jest w stanie zapoczątkować zmiany w tym kierunku.

Podobnie jest z opieką zdrowotną. Amerykańska służba zdrowia należy co prawda do najnowocześniejszych na świecie, ale dziesiątek milionów Amerykanów nie stać na korzystanie z jej usług. System pośredników i terror horrendalnych odszkodowań medycznych prowadzi do wynaturzenia cen (maleńka fiolka zwyczajnego antybiotyku może kosztować w aptece nawet 200 dolarów). Mimo braku państwowej służby zdrowia budżet wydaje miliardy na doraźne leczenie w prywatnych izbach przyjęć tych, których nie stać na ubezpieczenie – nie można w końcu pozwolić im umrzeć. To chory system, który wymaga zmiany.

Dobór ludzi, przy pomocy których Barack Obama zamierza wziąć się za bary ze wszystkimi tymi problemami, nie zapowiada rozrostu państwa na socjalistyczną skalę. Przyszły sekretarz skarbu Timothy Geithner to wysoko ceniony przez obie strony politycznej linii frontu spec od rynków finansowych – człowiek, który nie jest ani konserwatystą, ani liberałem, tylko inżynierem od finansów. Podobnie Peter Orszag, który w nowej administracji ma się zajmować budżetem.

Lawrence Summers, były sekretarz skarbu u Clintona, który ma być głównym doradcą ekonomicznym Obamy, był wielokrotnie atakowany przez liberałów za swe przywiązanie do wolnego handlu i budżetowej dyscypliny. Christina Romer, szefowa zespołu doradców, to ulubienica republikańskich konserwatystów fiskalnych, którzy nierzadko powoływali się na jej opracowania o negatywnym wpływie wysokich podatków na gospodarkę.

I wreszcie przewodniczący nowo powołanej Rady Doradczej ds. Odrodzenia Gospodarczego Paul Volcker – człowiek legenda, były szef Fedu za Reagana. Taki dobór ekipy pozwala mieć nadzieję, że nowy prezydent uniknie błędów FDR wynikających z działania chaotycznego, niepodbudowanego wiedzą. Mimo łatek przyklejanych mu przez przeciwników Obama wydaje się człowiekiem pragmatycznym, wolnym od dogmatów. Tak jak FDR, choć w wersji bardziej poukładanej i skomponowanej. Cały bagaż emocjonalny i ideologiczny związany z tym porównaniem sprawi, że bez względu na działania Obama będzie miał wielu krytyków z prawej strony sceny politycznej. Ale z pierwszą miarodajną oceną jego działań trzeba będzie najprawdopodobniej trochę poczekać.

Jedno jest pewne – w dalszej perspektywie Nowy Ład Obamy oznaczać będzie tylko taki rozrost państwa, jaki skłonna jest zaakceptować większość amerykańskiego społeczeństwa. Raz na cztery lata wyborcy dokonują bowiem w Ameryce weryfikacji tych, którzy nimi rządzą, oraz ich polityki.

Pośród gospodarczego zamętu o historycznych proporcjach charyzmatyczny kandydat demokratów wyraźnie pokonał w wyborach prezydenckich przedstawiciela ogromnie niepopularnej prawicy. Jego program wyborczy był raczej ogólnikowy – zapowiadał wielką, ale dość słabo sprecyzowaną zmianę. Przerażeni wyborcy chętnie jednak zawierzyli jego pełnym nadziei obietnicom. Kryzys pogłębiał się w takim tempie, że już od pierwszych dni rządów nowy prezydent musiał przystąpić do zdecydowanego działania. Głównym instrumentem tego działania stały się gigantyczne nakłady z państwowej kasy.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy