Karaibska farsa Miedwiediewa

"Niet, niet”. To właśnie usłyszał pewien reporter od rosyjskiego ochroniarza, gdy zapytał go o komentarz do incydentu na pokładzie niszczyciela „Admirał Czabanienko”, który z prezydentem Dimitrijem Miedwiediewem na pokładzie zacumował w zeszłym tygodniu u brzegów Wenezueli.

Publikacja: 05.12.2008 23:20

Red

Oprócz wielkiej pompy i armatniego salutu, towarzyszących obowiązkowo takim wizytom, było też trochę zamieszania. Kiedy na pokład okrętu wspinał się prezydent Wenezueli Hugo Chavez, jego potężni ochroniarze usiłowali wejść za nim po trapie. Zostali jednak zatrzymani przez swych równie napakowanych rosyjskich kolegów. Wenezuelczycy, jak się zdaje nieznający rosyjskiego, próbowali się przepchnąć. Rosjanie, jak się zdaje niemówiący po hiszpańsku, dali odpór.

Szybko wszystko wróciło do normy. Reszta wizyty Miedwiediewa w Ameryce Łacińskiej potoczyła się już gładko. Rosyjski prezydent dodał jeszcze kilka samolotów pasażerskich do wartego 4,4 mld dol. sprzętu wojskowego sprzedanego Wenezueli od 2005 r. Na Kubie Miedwiediew spotkał się z chorym Fidelem Castro i zwiedzał wyspę z jego bratem Raulem. 1 grudnia rosyjskie okręty rozpoczęły manewry na Morzu Karaibskim. Ale podczas tej wizyty chodziło o coś więcej niż kwestie wojskowe. Jak to ujął sam Chavez, cała szopka miała stanowić „imperialny komunikat”: Rosja wróciła i może grać jako imperium na równi z USA.

A jednak ten obraz wściekłych ochroniarzy krzyczących do siebie w niezrozumiałych nawzajem językach osobliwie pasuje do sytuacji. Miedwiediew odwiedził bowiem Kubę i Wenezuelę po części dlatego, że nikt nie przyjąłby go równie ciepło w Tbilisi czy Kijowie, o Warszawie czy Pradze nie wspominając. Polityka zagraniczna Rosji opiera się w tej chwili na dziwnym paradoksie. Z jednej strony Rosjanie powrócili do języka, ikonografii, a nawet historiografii imperializmu. Z każdym kolejnym rokiem obchody rocznicy triumfu ZSRR w II wojnie światowej są coraz bardziej wystawne. Powracają nie tylko pieśni i symbole. Coraz częściej słychać też groźby użycia broni jądrowej, a przywódcy z Moskwy lubią mówić o sobie jako o „globalnych graczach”.

Z drugiej strony, rosyjski system polityczny stał się szczególnie nieatrakcyjny w tej sferze wpływu, na której Rosjanom zawsze najbardziej zależało: Europie. Owszem, we wschodniej połowie kontynentu mieszkają rosyjskojęzyczne mniejszości, korzystające ze wsparcia Rosji. Na całym kontynencie – szczególnie w Niemczech i we Włoszech – działają też silne lobby biznesowe. Można na nie zawsze liczyć, jeśli chodzi o głośne pochwały pod adresem przywódców Rosji, cokolwiek zdarzy im się uczynić. Ale rosyjski system polityczny nie wzbudza niczyjego zainteresowania, a sami Rosjanie mają problem ze stworzeniem wokół niego imperium.

Podczas zimnej wojny naprawdę istnieli w Europie (i Ameryce) komuniści, którzy podziwiali ZSRR i dawali się manipulować dla sowieckich celów. Teraz zaś nie istnieje, o ile mi wiadomo, żaden cieszący się popularnością ruch w żadnym kraju Europy, który głosiłby potrzebę umocnienia oligarchii w rosyjskim stylu czy sprowadzenia osiłków pokroju tych, jakich widać było na pokładzie „Czabanienki”.

Oczywiście na Wschodzie znajdzie się kilka nieco przychylniejszych dyktatur: wiele reżimów Azji Środkowej działa wedle modelu przypominającego Rosję, z tym że bez tej rozbudowanej demokratycznej fasady. Ale wpływy w tych krajach nie dają moskiewskiej klasie panującej ani tak pożądanego poczucia własnego znaczenia, ani niezbędnej do przetrwania legitymizacji.

Dlatego też Miedwiediew musi wybierać się w dalsze podróże. Wenezuela czy Kuba nie są z rosyjskiego punktu widzenia aż tak ważne jak Niemcy lub Gruzja, ale obraz Rosjan na Kubie budzi pewną nostalgię. Dowodzi poza tym, że Miedwiediew podobnie jak jego sowieccy poprzednicy może grać na zapleczu Ameryki.

Pozostaje mieć nadzieję, że prezydent Obama będzie na tyle rozsądny, by zignorować całą sprawę, tak jak to czynił dotąd Bush. Niech rosyjskie okręty ćwiczą sobie do woli na Karaibach. Niech wenezuelskie i rosyjskie osiłki przepychają się do woli na trapie. Niech Miedwiediew spędza sobie czas z każdym Chavezem i Castro, jaki mu pasuje. Ich przyjaźń i tak przetrwa, dopóki cena ropy pozostanie wysoka. Rosyjska wizyta w Wenezueli to nie kryzys kubański, chociaż miała nam go przypomnieć. Miedwiediew to nie Chruszczow, a i Castro już nie jest ten sam co 50 lat temu. Historia powraca – jak mawiał Marks – ale jako farsa.

[i]Anne Applebaum jest publicystką „The Washington Post” specjalizującą się w historii i polityce krajów byłego bloku sowieckiego. Za książkę „Gułag” (wyd. pol 2005) otrzymała Nagrodę Pulitzera.

(C) 2008 WPNI Slate, distr by NYT Synd.[/i]

Oprócz wielkiej pompy i armatniego salutu, towarzyszących obowiązkowo takim wizytom, było też trochę zamieszania. Kiedy na pokład okrętu wspinał się prezydent Wenezueli Hugo Chavez, jego potężni ochroniarze usiłowali wejść za nim po trapie. Zostali jednak zatrzymani przez swych równie napakowanych rosyjskich kolegów. Wenezuelczycy, jak się zdaje nieznający rosyjskiego, próbowali się przepchnąć. Rosjanie, jak się zdaje niemówiący po hiszpańsku, dali odpór.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą