Schronienie ostatnich marzycieli

Luang Prabang to klejnot ze śladami francuskiej przeszłości kolonialnej, miasto dla tych, którzy potrafią docenić niepowtarzalny klimat egzotycznego ducha południowo-wschodniej Azji

Aktualizacja: 07.03.2009 08:31 Publikacja: 07.03.2009 01:17

Zachód słońca w Luang Prabang

Zachód słońca w Luang Prabang

Foto: Fotorzepa, Jacek Pałkiewicz

Red

Sto lat temu francuska lekarka Marthe Bassene zapisała w swoich notatkach: „Och, co za wspaniały raj słodkiego nieróbstwa emanuje w tym kraju. Osłonięty przez góry i dziką barierę wielkiej rzeki uchronił się przed postępem i ambicjami, których nie potrzebuje! Czy to Luang Prabang pozostanie w czasach nauk ścisłych i dominacji pieniądza schronieniem ostatnich marzycieli?”.

W 2009 roku odpowiadam na to pytanie twierdząco. Przylot do dawnej stolicy Laosu z hałaśliwego, opanowanego przez smog, przytłaczającego wszechobecnym chaosem Bangkoku, musi robić niezatarte wrażenie na każdym przybyszu. Wydaje mu się, że przeniósł się w jakiś surrealistyczny świat, gdzie globalizacja jeszcze nie zapuściła korzeni, gdzie nie ma wieżowców ani spalin samochodowych. Urzeka niespotykane, dziwnie nierealne światło, pogodne ciepło miasteczka, jego cisza, zapach jaśminu i drewna sandałowego, a także relaksowy klimat i cudowni przyjaźni ludzie, nie mówiąc o osobliwej urodzie noszących się z gracją kobiet. Pośpiech nie ma odpowiedników w słowniku laotańskim. Egzystencja jest odbiciem niespiesznych ruchów buddyjskich mnichów, powolnego nurtu Mekongu i głębokiej duchowości, która stanowi integralną część życia mieszkańców tego kraju.

[srodtytul]Miasto jako stan duszy[/srodtytul]

Są w Luang Prabang widoczne wpływy francuskie: uliczne stoiska sprzedające bagietki prosto z pieca, kremowe nugatowe lody, wille w palladiańskim stylu jak wyjęte z paryskich dzielnic, odrestaurowane, pomalowane w odcieniach żółci. Są perfekcyjnie wtopione w bujną przyrodę ciemnobrunatne wody Mekongu i okoliczne pofałdowane sinusoidalne tereny, na których dojrzeć można tarasowe pola ryżowe. Właśnie przejeżdża zaprzęgnięty w dwa bawoły wóz, wzniecając kurz, który przysłania ozłoconą w słońcu wielokondygnacyjną wieżę. Ulotny czar idyllicznego pejzażu przynoszący niewymowne ukojenie i melancholię.

Mieszkający długo w Bangkoku włoski dziennikarz Tiziano Terzani powiadał, że Luang Prabang to nie miejsce geograficzne, ale stan duszy. To klejnot ze śladami francuskiej przeszłości kolonialnej, miasto dla koneserów umiejących docenić niepowtarzalny klimat egzotycznego ducha południowo-wschodniej Azji i przesiąkniętą religią atmosferę, którą w XXI wieku coraz trudniej jest znaleźć. „Miasto wymaga respektu – zauważa z uśmiechem pan Phouthasack, właściciel jednego z licznych antykwariatów, które wyrosły tu w ostatnich dziesięciu latach – powinno się na nie spoglądać jak na wytworną i wyniosłą kobietę, która nie jest gotowa oddać się wszystkim”. Pan Phouthasack ma rację: Luang Prabang nie jest przeznaczone dla masowej turystyki.

To jedna z wielu urokliwych scen, które można podziwiać w 25 tysięcznej mieścinie o chlubnej przeszłości. Jej główne postacie wydają się zjawami, kiedy wynurzają się z wilgotnych oparów podnoszących się z wód Mekongu. Każdego dnia w blasku poranka, przy pierwszych donośnych pianiach kogutów, mnisi buddyjscy otuleni w jaskrawo pomarańczowe szaty opuszczają mury 32 klasztorów rozsianych w mieście. Przechodzą ustaloną trasą, poruszając się gęsiego z gracją i na bosaka w długim uroczystym szyku. W milczącej procesji zbierają od wiernych, oczekujących na kolanach przed swoimi domami, ofiarę w postaci garstki gotowanego ryżu, owoców, galaretowatych ciastek i innych artykułów spożywczych. Wierzy się tu, że spełnienie dobrego uczynku przyniesie każdemu lepszy los.

Tradycyjnie już od XIV wieku w Laosie prawie każdy młodzieniec trafia do klasztoru, w którym przebywa przynajmniej kilka miesięcy. Może też tam spędzić lata. Wtedy zdobędzie wykształcenie, na zapewnienie którego nie stać byłoby rodziców. Warunki bytowe są krańcowo spartańskie. Mnisi nie mają bieżącej wody, posiłki spożywają tylko dwa razy dziennie, jedząc tylko to, co otrzymają od ludzi. Czas spędzają na kontemplacji, nauce i przy pracach porządkowych w świątyni. Pozbawieni rozrywek, muszą przestrzegać aż 227 najróżniejszych przykazań.

Od wielu wieków miasto było stolicą państwa laotańskiego nazywanego Królestwem Miliona Słoni. Kraj „odkryty” w 1867 roku przez eksploratorów francuskich znalazł się wkrótce w strefie zainteresowania Paryża, aby później stać się jej kolonią. Francuzom dostały się w spadku okazałe XVI-wieczne budowle sakralne. Wśród nich wyłożona złotem i drogocennymi kamieniami Wat Xiang Thong, Pałac Królewski, zamieniony dziś na muzeum, stupy – proste budowle sakralne w kształcie dzwonów ze spadzistymi dachami i strzelistymi zdobnymi iglicami lub nęcące oczy, dominujące nad miastem wzgórze Phou Si goszczącym liczne posągi Buddy. W zamian Francuzi rozpropagowali tu język Woltera, katolicyzm i kawiarnie, nauczyli Laotańczyków robić ciasto francuskie.

Ze wzniesienia Phou Si roztacza się w całej okazałości panorama miasta leżącego na półwyspie stworzonym przez Mekong i wpadającą do niego Nam Khan. Stąd też fotografuję bajeczny zachód słońca zalewający niebo magicznym blaskiem złota różnych odcieni, jeden z najpiękniejszych, jakie widziałem.

Do obowiązkowego programu wieczornego wchodzą odwiedziny targowiska na zamkniętej o tej porze dla ruchu kołowego centralnej ulicy miasta. Napotkane dwie przemiłe panie z Wrocławia nie kryją zadowolenia z zakupów. Z entuzjazmem pokazują zawartość wyładowanej torby. Czego tam nie ma: tkany ręcznie gobelin, jedwabny szal, misternie wykonane srebrne ozdoby, wyroby lokalnego rzemiosła, pamiątkowe koszulki, a nawet ceramiczna fajka do palenia opium.

Resztę wieczoru spędzamy na wspólnej uczcie na świeżym powietrzu nad Mekongiem. Próbujemy laotańskich przysmaków, laap, czyli zmieloną rybę wymieszaną z sokiem z limonek, czosnkiem, kolendrą i liśćmi mięty, zupę o słodkokwaśnym smaku z kurczakiem, rybę upieczoną na ruszcie i przyrządzoną ze świeżym imbirem, gęstą potrawkę z warzyw z dodatkiem chili, suszone wodorosty.

Nocleg mam zapewniony w starym kolonialnym skrzydle Hotelu Villa Santi położonym w historycznym centrum miasta, parę kroków od Pałacu Królewskiego. Przestronny pokój z dużym łóżkiem pod baldachimem, osłonięty moskitierą, wysoki sufit i obracające się powoli skrzydło sufitowego wentylatora podkreślają kolonialną atmosferę orientu wyjętą ze stronic książek Conrada. Uroku dopełnia piękny, starannie utrzymany ogród, tamaryndowce, cenione ze względu na piękną żółtoczerwoną barwę drewna i świeży zapach egzotycznych kwiatów frangipani, docierający przez okno zabezpieczone drobną siatką.

Korzystam ze znajdującego się na miejscu spa. W Villa Santi proponują klasyczny masaż tajski polegający na uciskaniu, naciąganiu oraz masowaniu wszystkich mięśni i stawów. 22-letnia Thaile z wpiętym w kruczoczarnych włosach kwiatem hibiskusa, która zarabia tutaj na studia, chce wiedzieć, czy ma to robić łagodnie czy mocno. Wybieram pierwszy wariant. Dziewczyna zaczyna od miękkiego głaskania, jej dłonie delikatnie ślizgają się po powierzchni skóry, następnie płynnie rozcierają miejsce, w którym mięśnie przechodzą w ścięgna. Jestem usatysfakcjonowany, bo zabieg wykonany w kameralnej atmosferze, przy orientalnej dyskretnej muzyce, stonowanym świetle i intrygującej woni kadzidełek orzeźwiających zmysły zapewnił duży komfort psychofizyczny.

[srodtytul]Odkrywca Angkoru[/srodtytul]

Wybieram się na grób Henry’ego Mouhota, jednej z legendarnych osobistości kolonialnych Indochin. W połowie XIX wieku odkrył dla świata niezwykłe świątynie Angkoru skryte przez stulecia w kambodżańskiej dżungli, i właśnie tu w Luang Prabang zmarł na malarię w wieku zaledwie 35 lat. Rodacy nie zapomnieli o odkrywcy i wznieśli na wzgórzu górującym nad rzeką Nam Khan samotny grób otoczony dziś gęstwiną paproci. Francuski przyrodnik samouk przez dziesięć lat uczył ojczystego języka w Petersburgu i długo przebywał też w Polsce. Po ożenieniu się z córką eksploratora Mungo Parka, który przyczynił się do rozwiązania tajemnicy sieci rzecznej środkowej Afryki, w 1858 roku Mouhot wyjechał do Bangkoku. Stąd poprowadził wyprawę, która przeszła do historii.

Somerset Maugham urzeczony baśniową aurą i surrealistyczną atmosferą Angkoru napisał: „Nie można umrzeć, nie zobaczywszy tych zabytków”. Konflikty wewnętrzne i ludobójcze rządy Czerwonych Khmerów nie pozwalały na odwiedzanie pradawnej metropolii imperium khmerskiego. Jeszcze kilkanaście lat temu byłem jednym z nielicznych, którzy mogli podziwiać oszałamiające piękno połączenia kamiennej architektury z doskonałością przyrody. Dziś legendarne świątynie, które przewyższały swoją monumentalnością egipskie piramidy i zabytki Majów, są żelaznym punktem programu każdego turysty przebywającego w południowo-wschodniej Azji. W ubiegłym roku zanotowano tu ponad 2 miliony zwiedzających!

W drodze powrotnej przejeżdżam obok szkoły, skąd dochodzi dźwięk francuskiego. Zatrzymuję się tuk-tukiem, aby zamienić dwa słowa z jednym z uczniów: „Ca va?”, „Trés bien”. Po francusku mówi także posiwiała kobieta w kapeluszu ze słomy ryżowej, która drepcze ulicą, niosąc na bazar ciężkie kosze na sprężynujących bambusowych nosidłach.

O egzotyce Luang Prabang decyduje też urzekający potęgą Mekong, życiodajna tchnąca mitologią arteria Indochin. Na przełomie dziejów był głównym środkiem utrzymania milionów ludzi, świadkiem gwałtownych przemian, upadków imperiów, krwawych wojen, zawieruch politycznych, końca dominiów kolonialnych, handlu opium, a także zbrodniczych dyktatur, które zdewastowały ten zakątek świata, sprowadzając go do synonimu zniszczenia i bólu.

Właśnie płyniemy po wodach Mekongu najeżonych podwodnymi skałami, wirami wodnymi i innymi pułapkami wymagającymi od sternika sporego doświadczenia. Po dwóch godzinach żeglugi docieramy do jednej z turystycznych atrakcji położonej wysoko nad wodą groty Pak Ou. Tu od wieków pielgrzymi składali w ofierze posążki Buddy. W przyćmionym świetle widać ich setki. Miejsce przypomina gigantyczny żłobek bożonarodzeniowy umiejscowiony w fantastycznym podziemnym świecie.

[srodtytul]Krwawa nić dziejów[/srodtytul]

Laos ma długą i burzliwą historię. W VII w. p.n.e. był zasiedlony przez napływową ludność z południowych Chin. Królestwo rozwijało się prężnie, ale walki dynastyczne doprowadziły do uzależnienia się od Syjamu, później od Wietnamu, do którego w 1858 roku wkroczyli Francuzi pod pretekstem ochrony swoich misjonarzy. Sajgon stał się stolicą francuskiej posiadłości, która wkrótce, poszerzając się o terytoria Kambodży i Laosu, przekształciła się w kolonię o nazwie Indochiny Francuskie. Ośmioletnia wojna, wreszcie klęska Francuzów pod Dien Bien Phu w 1954 roku, przypieczętowały utratę kolonii.

Wycofanie się Paryża z Indochin spowodowało nasilenie ruchów wyzwoleńczych. Konflikt wietnamski pogrążył Laos w długotrwałą wojnę. Biedny kraj stał się celem dewastujących nalotów bombowych. W 1975 roku lewicowi partyzanci Pathet Lao przejęli władzę, detronizując króla. Skierowali go wraz z rodziną do jednego ze słynnych obozów „reedukacyjnych” na północy kraju, gdzie przebywało 55 tysięcy ludzi, w większości pochodzących z plemienia Meo. Potem wszelki ślad po królewskiej rodzinie zaginął. Najprawdopodobniej wszyscy jej członkowie zostali zamordowani.

Nasilił się eksodus ludności cywilnej, uciekającej do Tajlandii. Szacuje się, że podczas ucieczek policja zabiła na granicy 45 tys. ludzi spośród ogólnej liczby 300 tys. uchodźców. Sytuację kraju pogarszał bardzo niski poziom rozwoju, wstrzymanie pomocy USA oraz powstania mniejszości narodowej z plemiona Meo.

Reżim komunistyczny pozostawił na uboczu eleganckie i uwodzące Luang Prabang. W ostatnich latach w ideologii państwowej wprowadzono odwołania do buddyzmu i władza otworzyła się na rzecz gospodarki rynkowej, dając szanse na rozwój handlu i turystyki. Pomimo napływu obcokrajowców miasto pozostało tak samo senne jak kiedyś, bez śladów spekulacji budowlanych i wszelkiej nowoczesności, gdzie mieszkańcy poruszają się na rowerach, a co najwyżej na motocyklach. Zostało to docenione przez UNESCO, które wpisało Luang Prabang na Listę Światowego Dziedzictwa jako najlepiej zachowane miasto tej części świata.

[srodtytul]Póki tęsknimy, wciąż żyjemy[/srodtytul]

Tajemniczy, odległy zarówno w sensie geograficznym, jak i czasowym mało znany Laos nieśmiało zagłębia się we współczesność. Stopniowo poddaje się postępowi technologicznemu reprezentowanemu przez telekomunikację i Internet. Posiada wprawdzie elektryczność, ale nie zawsze jest ona dostępna. Każdy samochód jest tutaj sporą atrakcją. Kraj o wielkości 2/3 powierzchni Polski i zamieszkały zaledwie przez 6 milionów ludzi pokryty jest w 80 procentach przez gęste lasy, niedostępne góry, gdzie żyje wieloetniczna mozaika 60 mniejszości narodowych, tzw. „plemion górskich”: Hmong, Mieu, Ikor, Akha i innych zachowujących prastare tradycje, wierzenia animistyczne oraz kult przodków.

Wieśniacy żyją w bambusowych chatach budowanych na palach krytych strzechą i oświetlanych płomieniami świec. Pędzą ryżowy bimber zwany lao-lao i uprawiają plantacje maku opiumowego. Spotkanie z przyjezdnym jest zawsze doniosłym wydarzeniem dla dzieciaków o wciąż smutnych buziach.

Czas stanął tu w miejscu. Francuzi znający realia swojego dominium rozpowszechnili złośliwy aforyzm: „Gdy Wietnamczycy sadzą ryż, Kmerzy kontemplują ich pracę, a Laotańczycy słuchają, jak potem ryż rośnie”.

Rzadko oddaję się nostalgii, ale przychodzi mi na myśl film „Indochiny” z niezapomnianą rolą Catherine Deneuve, despotyczną kobietą, która żelazną ręką zarządza plantacją kauczuku, ukrywając kobiecą wrażliwość. Ta epicka opowieść o zmierzchu kolonialnego imperium jest francuską wersją „Przeminęło z wiatrem” czy „Pożegnania z Afryką”. Melodramat w raju utraconym, który bezpowrotnie znika pod presją postępu cywilizacji.

Jeszcze wczoraj człowiek powracał w te same nieodmienione miejsca, spotykając znajome obrazy. Dzisiaj już ich nie ma. Nic dziwnego, że ludzie chętnie zachowują w pamięci obrosłe mitami miejsca, bo intrygują i wywołują wzruszenia. Ta podświadoma potrzeba podróży w ucukrowaną przeszłość, to nic innego jak tląca się w zakamarkach duszy nostalgia.

Mówi się, że nostalgia koliduje z postępem i jest niemodna, że oddziela nas od realnego świata i zmusza do życia jedynie wspomnieniami. Czy na pewno tak jest? W filmie „Nakarmić kruki” Carlosa Saury starsza, wciąż spoglądająca wstecz kobieta utrzymała się przy życiu właśnie dzięki nostalgicznej podróży w przeszłość. Zatem póki tęsknimy, wciąż żyjemy.

Laos nie został jeszcze dotknięty postawą konsumpcyjną i komercjalizacją życia. Dlatego nie upadła tradycyjna obyczajowość i nie zerwano więzi międzyludzkich. Nie zanika życzliwość i pogoda ducha, uczciwość i otwartość – te cechy, których coraz bardziej brakuje w naszej codziennej egzystencji. Starsi ludzie nie są zainteresowani globalizacją wymuszającą przyjęcie modelu życia według standardów zachodnich. Świat należy jednak do młodszego pokolenia, a ono wkrótce i tu się zmieni.

Zagadkowy czar świata Indochin, jego mit egzotyki, odmiennej cywilizacji, błogiej egzystencji w klimacie monsunowym, zniknie pod naporem modernizacji. Odejdzie ostatecznie w zapomnienie i ich urzekający koloryt pozostanie jedynie na fotografiach w starych albumach. Sentymentalne przywoływanie przeszłości będzie miało już tylko gorzki smak niespełnienia.

[i]Autor jest członkiem rzeczywistym Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie[/i]

Sto lat temu francuska lekarka Marthe Bassene zapisała w swoich notatkach: „Och, co za wspaniały raj słodkiego nieróbstwa emanuje w tym kraju. Osłonięty przez góry i dziką barierę wielkiej rzeki uchronił się przed postępem i ambicjami, których nie potrzebuje! Czy to Luang Prabang pozostanie w czasach nauk ścisłych i dominacji pieniądza schronieniem ostatnich marzycieli?”.

W 2009 roku odpowiadam na to pytanie twierdząco. Przylot do dawnej stolicy Laosu z hałaśliwego, opanowanego przez smog, przytłaczającego wszechobecnym chaosem Bangkoku, musi robić niezatarte wrażenie na każdym przybyszu. Wydaje mu się, że przeniósł się w jakiś surrealistyczny świat, gdzie globalizacja jeszcze nie zapuściła korzeni, gdzie nie ma wieżowców ani spalin samochodowych. Urzeka niespotykane, dziwnie nierealne światło, pogodne ciepło miasteczka, jego cisza, zapach jaśminu i drewna sandałowego, a także relaksowy klimat i cudowni przyjaźni ludzie, nie mówiąc o osobliwej urodzie noszących się z gracją kobiet. Pośpiech nie ma odpowiedników w słowniku laotańskim. Egzystencja jest odbiciem niespiesznych ruchów buddyjskich mnichów, powolnego nurtu Mekongu i głębokiej duchowości, która stanowi integralną część życia mieszkańców tego kraju.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą