Terror w Republice Świecidełek

O historii Rote Armee Fraktion napisano wiele, zazwyczaj jedno i to samo. Potępiamy przemoc i staramy się wziąć pod uwagę społeczne warunki, w jakich doszło do tak skrajnego buntu. A wszystko nie po to, żeby zrozumieć, ale żeby nie zrozumieć.

Aktualizacja: 07.03.2009 08:00 Publikacja: 07.03.2009 01:19

Pobojowisko po porwaniu Hansa-Martina Schleyera przez terrorystów RAF w 1977 r.

Pobojowisko po porwaniu Hansa-Martina Schleyera przez terrorystów RAF w 1977 r.

Foto: AP

Red

Poświęcona postaci Ulrike Meinhof książka Steve Sem-Sandberga „Teresa” powinna mieć dwa wstępy. Pierwszy polecam przede wszystkim tym, którzy bezwzględnie potępiają terroryzm RAF, bo gardzą przemocą, kochają zaś demokrację, rządy prawa i wolność jednostki. Drugi dedykuję tym, którym historia zamachowców z grupy Baader-Meinhof wydaje się romantyczna i pociągająca.

[srodtytul]1. Polityka wybiera dobrą i złą przemoc [/srodtytul]

Pojęcie terroryzmu jest jak pojęcie wojny. Łączy w sobie zbyt wiele, ale zawsze wywołuje skromniejsze skojarzenia, niż powinno. Współcześnie słowo „terrorysta” spontanicznie kojarzy się z islamskim bojownikiem opasanym laskami trotylu, który szuka restauracji lub autobusu, żeby wysadzić się wśród niewinnych i przypadkowych ofiar. Czy coś go łączy z Józefem Piłsudskim? Albo Ignacym Hryniewieckim, zabójcą cara Aleksandra II? A może z braćmi Kowalczykami, którzy wysadzili w powietrze milicyjną aulę w 1971 roku? Lub też z obecnym ministrem sprawiedliwości (czyż to nie symptomatyczne?) Andrzejem Czumą, wtrąconym do więzienia przez komunistów za udaremnioną w ostatniej chwili próbę podpalenia Muzeum Lenina w Poroninie? Czy ktoś wyobraża sobie monografię pod tytułem: „Historia polskiego terroryzmu”?

Organizacja Narodów Zjednoczonych przez 17 lat próbowała zdefiniować terroryzm, aż w końcu się poddała. Richard Rubinstein z Center for Conflict Analysis and Resolution na George Mason University stwierdza wprost, że „Próby zdefiniowania «terroryzmu» są z góry skazane na porażkę. Terroryzmem nazywamy każdy akt przemocy, którego nie akceptujemy”.

Te dwa pojęcia, od których rozpoczęliśmy, „wojna” i „terroryzm”, łączy coś jeszcze poza nieostrością i nieusuwalną ambiwalencją. Zazwyczaj terroryści uważają, że toczą wojnę, a tego właśnie miana odmawiają im ich przeciwnicy. Znów najbardziej jaskrawym przypadkiem jest właśnie „wojna z terroryzmem”. Jedni są w niej żołnierzami, inni tylko terrorystami. Współcześnie ocenę zjawiska jeszcze bardziej komplikuje fakt, że oskarżenie o terroryzm jest doskonałym usprawiedliwieniem dla niedemokratycznej polityki. Stany Zjednoczone tak właśnie tłumaczą się z okupacji Iraku, a Rosja z agresji na naród czeczeński. Ten sam zarzut posłużył również do ograniczenia praw obywatelskich w obu tych krajach (choć na różną skalę). Rząd chiński notorycznie oskarża rodzimych dysydentów, członków ugrupowania Falun Gong i Tybetańczyków o terroryzm, mimo że nie mają oni nawet broni.

Do terrorystów historia ma stosunek ambiwalentny. Gdyby mogła mówić sama za siebie, dyskutowałaby zapewne z jednoznacznym przekonaniem, że terroryzm jest zawsze zły. Czy wobec tego bywa dobry? Czy dobry jest ten stosowany w słusznej sprawie, a zły ten w niesłusznej? Czy w takim razie terroryzm sam w sobie jest moralnie neutralny i jego ocena zależy wyłącznie od intencji? A czy moralne oceny należy w ogóle wystawiać podług intencji?

Te same pytania można postawić, stosując je do konkretnego przypadku Ulrike Meinhof, Gudrun Ensslin, Andreasa Baadera, Jana-Carla Raspego, Holgera Meinsa. Zaczęło się od podpalenia supermarketu, aby zwrócić uwagę uśpionego niemieckiego społeczeństwa na sprawę wojny w Wietnamie. Później było odbicie uwięzionego Baadera okupione śmiercią niewinnego świadka, napady na banki, ataki bombowe na siedziby amerykańskich wojsk stacjonujących w RFN, na redakcję zarabiającego na kampaniach nienawiści niemieckiego tabloidu wydawanego przez Axel Springer (jedna z tych kampanii okazała się wyjątkowo skuteczna, gdy młody przywódca buntu studenckiego Rudi Dutschke został trzykrotnie postrzelony przez prawicowego zamachowca), atak na ambasadę niemiecką w Szwecji i nieudana próba zmuszenia rządu RFN do wypuszczenia z więzienia przywódców RAF (zamordowano dwóch zakładników).

Drugie pokolenie RAF zabijało prokuratorów przewodzących śledztwu przeciwko organizacji, szefów banków i innych przedstawicieli niemieckiego biznesu. Do lat 90. terrorystów sukcesywnie aresztowano, osądzano i skazywano na długoletnie wyroki albo zabijano. Pozostaje niewyjaśniona sprawa samobójstw pierwszych przywódców RAF, wyłączając zagłodzenie się na śmierć Holgera Meinsa podczas zbiorowego strajku głodowego.

Działalność RAF można zakwalifikować jako akty przemocy wymierzone przede wszystkim we wrogie instytucje lub konkretne osoby (zabito lub raniono przy tym wiele przypadkowych osób), uzasadniane rewolucyjną walką w imię ideałów marksistowskich.

Działo się to w państwie, które kilka lat wcześniej przeszło wstrząs 1968 roku obnażający silne tendencje autorytarne i konserwatywne w społeczeństwie niemieckim oraz brak rozliczenia z nazistowską przeszłością. Już Konrad Adenauer zatrudniał byłych nazistów, na słowa krytyki odpowiadając: „Nie możecie wylewać brudnej wody, skoro jeszcze nie macie świeżej”.

Bunt Maja ’68 roku wynikał z reakcji na dwie skazy pokolenia rodziców: budowali oni RFN na wierze w takie wartości, jak bezpieczeństwo, obyczajność i tradycja, a przede wszystkim na całkowitym podporządkowaniu się sukcesowi gospodarczemu jako substytutowi narodowej tożsamości. Dawne identyfikacje stłumiono, ale ich nie porzucono. Powrócono do tradycji przedhitlerowskiej opartej na przywiązaniu do religii i mieszczańskiego stylu życia. „Przede wszystkim jednak postawa rodziców była defensywna: wartości miały utrwalać, chronić, coś gwarantować, nie zaś pozwalać na bunt, fundować przyszłość, otwierać widoki na lepsze społeczeństwo.

Tak więc członkowie ruchu ’68 wzrastali w klimacie poczucia zewnętrznego bezpieczeństwa («Co powiedzą sąsiedzi!») i sceptycznego, często cynicznego wyparcia się namiętności i zapomnienia o sobie. Co musiało wywołać sprzeciw” – podsumowywał znany niemiecki psychoanalityk Wolfgang Schmidbauer.

Logika tłumaczenia decyzji wcześniejszymi uwarunkowaniami kryje w sobie jednak pewną pułapkę. Można w ten sposób wyjaśnić wszelkie ideologie oraz działania, nie wyłączając nazizmu poprzedzonego wielkim kryzysem gospodarczym, i sprawić, że nie będzie się z nimi wiązała żadna odpowiedzialność. Uczciwiej jest wydobyć moment decyzji, która nigdy nie jest w pełni zdeterminowana uwarunkowaniami.

Dobrze wiedział o tym sąd niemiecki, skazując członków RAF bez wdawania się w socjologiczne analizy kondycji niemieckiego społeczeństwa. Ulrike Meinhof, Andreas Baader i inni terroryści RAF podjęli decyzję o utworzeniu miejskiej partyzantki, uznali się bowiem za stronę w konflikcie. Po jednej stało państwo, którego nie uważali za demokratyczne i zapewniające człowiekowi wolności, po drugiej oni, którzy chcieli z nim walczyć. Państwo przyznawało sobie prawo do używania przemocy, oni także.

To była wojna. Dlatego pojmani przywódcy RAF chcieli, żeby uznano ich za jeńców wojennych. To była polityka. „Ci, którzy twierdzą, że porządek i prawo są po ich stronie, narzucają warunki tym, którzy pragną innego porządku i bardziej ludzkiego prawa. Jeżeli nie to jest polityka, to w takim razie co?” – pytała Ulrike Meinhof podczas procesu. Już Hegel zauważył, a Carl Schmitt potwierdził, że prawodawca ma wiele wspólnego z tym, który łamie prawo.

Historię (pojęć) piszą zwycięzcy. Jeden rzucony kamień to przemoc, tysiąc rzuconych kamieni to polityczna manifestacja. Jeden zabity człowiek to akt terrorystyczny, tysiąc zabitych ludzi to militarna interwencja. Były terrorysta, który – jak Christian Klar – odsiedział w więzieniu więcej niż jakikolwiek nazistowski zbrodniarz wojenny, to pożałowania godna figura, a były generał bezpieki, któremu odebrano emeryturę wojskową, to dla wielu ofiara politycznych szykan. Kto jest prawomocnym przeciwnikiem, a kto tylko zbirem, i która przemoc jest usprawiedliwiona, a która zasługuje na potępienie, to – nie łudźmy się – zawsze kwestia politycznego rozstrzygnięcia.

Zanim jeszcze Ulrike Meinhof mogło przyjść do głowy, że będzie terrorystką – w czasach, gdy była powszechnie respektowaną, choć przez wielu znienawidzoną publicystką pisma „Konkret” – poddała kwestię przemocy analizie. Punktem wyjścia były demonstracje i zamieszki po zamachu na Rudiego Dutschke. Postrzelenie przywódcy lewicowego buntu ’68 wywołało powszechne oburzenie wobec wydawcy „Bilda”, który codziennie organizował kampanie nienawiści wymierzone przeciwko Dutschkemu i studentom oraz wszystkim, którzy wzywali do otwarcia zatęchłych niemieckich instytucji – państwa i uniwersytetu. Siłowa demonstracja przeciwko Springerowi była pierwszym masowym przekroczeniem granicy między werbalnym protestem a fizycznym oporem.

Było jednak jasne, że wybite szyby zostaną wymienione przez firmy ubezpieczeniowe, spalone samochody zastąpi się nowymi, Springer szybko naprawi uszkodzony budynek, a jego „publicyści” znów będą mobilizować swoich czytelników, żeby „zajrzeli tym ludziom prosto w oczy”. Choć zaangażowano się w opór, relacje władzy nie uległy zmianie.

„Stało się jasne, że należy użyć innych metod niż demonstracje i protesty, innych niż te, które okazały się nieskuteczne, skoro nie uniemożliwiły zamachu na Rudiego Dutschke; teraz, gdy przekroczono granice przyzwoitości, możemy i musimy przemyśleć przemoc i kontrprzemoc na nowo. (…) Kontrprzemoc niesie ze sobą ryzyko zamiany w zwykłą przemoc, gdy brutalność policji staje się standardem działania, gdy bezradny gniew przejmuje kontrolę nad samodzielnym rozumem, gdy paramilitarne interwencje policji prowokują paramilitarne reakcje. Establishment, «dżentelmeni na górze» – by użyć słów Dutschkego – ci w partiach, rządach i organizacjach muszą zrozumieć, że jest tylko jeden sposób, by przywrócić «ciszę i spokój», a jest nim unieszkodliwienie Springera. Protest jest wtedy, gdy mówię, że dłużej tego nie zniosę. Opór jest wtedy, gdy kończę z tym, czego nie mogę znieść” – kończyła Meinhof tekst, bodaj ostatni, zanim zeszła do terrorystycznego podziemia.

Być może najlepszą literacką ilustracją zjawiska, które analizuje Meinhof, jest powieść Heinricha Bölla o wymownym podtytule „Utracona cześć Katarzyny Blum albo: Jak powstaje przemoc i do czego może doprowadzić”. Główna bohaterka spędza noc z mężczyzną, nie wiedząc, że jest on poszukiwanym „anarchistą”. Osaczona przez policję i „Die Zeitung”, doprowadzona do skraju wytrzymałości Katarzyna morduje swojego prześladowcę – „dziennikarza” „Die Zeitung”. Historia Katarzyny Blum wydobywa na jaw tę prostą prawdę, że można zniszczyć człowieka, nie dotykając go ręką.

Tymczasem zwykle różnicujemy moralnie przemoc symboliczną i fizyczną. Czy słusznie? Czy przemoc fizyczna wywołana przemocą symboliczną musi być zawsze przerostem obrony koniecznej albo odwetem?

Czy tortury fizyczne oceniamy surowiej niż tortury psychiczne? A czy człowieka, który czuje się ofiarą przemocy symbolicznej ze strony państwa i odpowiada przemocą fizyczną (terrorem), powinniśmy oceniać według kodeksu moralności czy polityki? Czy rzeczywistość politycznej walki nie jest automatycznie transformowana w walkę dobra ze złem, gdy tylko po jednej stronie stoi Goliat (państwo), a po drugiej Dawid (bojownik)? Skrywaną równoważność między dobrym państwem i złym terrorystą najlepiej ujawnia fakt, że największe ugrupowania terrorystyczne powstawały z inspiracji i przy pomocy Stanów Zjednoczonych. Taka jest przecież historia Hamasu, Hezbollahu, a nawet al Kaidy.

Obecnie ten sam problem pojawia się niejako od drugiej strony. Współczesne zjawisko moralizacji polityki, czyli odpolitycznienia takich akcji jak interwencje militarne w odpowiedzi na katastrofę humanitarną (wobec których można wysunąć rozmaite, poza samymi prawami człowieka, kryteria doboru: Serbowie i Irakijczycy – tak, Kurdowie i Czeczeni – nie), grozi polityzacją moralności i przekształceniem przeciwnika politycznego w uosobienie zła. Slobodan Milošević i Saddam Husajn są zbrodniarzami wojennymi, zaś Henry Kissinger – współodpowiedzialny za zbrojne obalenie prezydenta Chile

Salvadora Allende i dojście do władzy junty generała Augusto Pinocheta, a także m.in. za rozpoczęcie tajnego i nielegalnego bombardowania Kambodży podczas wojny w Wietnamie – pozostaje po prostu poważnym politykiem.

Podczas pewnego przyjęcia w Nowym Jorku Bertolt Brecht zszokował zgromadzoną publiczność takim oto komentarzem do moskiewskich pokazowych procesów z lat 30.: „Im bardziej są niewinni, tym bardziej zasługują na to, by postawić ich pod ścianą”. Zakładając, że nie był to jedynie perwersyjny żart, słowom tym można przypisać całkiem poważne i dające do myślenia przesłanie. W konkretnej historycznej rzeczywistości bierna postawa jest równoznaczna z zaniechaniem. Nie jest niewinna, bowiem oznacza zgodę na istniejące stosunki panowania.

[srodtytul]2. Drugi żywot nazizmu[/srodtytul]

Jak przekonująco uzasadnić konieczność wyrzeczenia się przemocy fizycznej w polityce? Jak poprzeć to właściwymi argumentami, choćby w odniesieniu do polityki wewnętrznej państwa (pozostawiając mu prawo do zbrojnego oporu wobec wrogów zewnętrznych)? Bo to sprzeczne z naturą ludzką? Wolne żarty. Bo niemoralne? Ale wówczas należałoby wykazać, że inne formy przemocy są mniej niemoralne albo nakreślić wizję państwa i społeczeństwa wolnego od przemocy.

Dlaczego należy wyrzec się przemocy fizycznej, zrozumie dopiero ten, kto najpierw rozwieje wszystkie wymyślone przez ludzkość złudzenia dotyczące możliwości odnalezienia demokratycznej arche, która gwarantować by miała konstrukcję społeczeństwa bez przemocy. Nie chodzi wcale o to, że byłaby utopią. Taka utopia mogłaby wystarczająco mobilizować do działania jako idea regulatywna wskazująca właściwy cel. Chodzi o to, że utopii takiej nie sposób logicznie pomyśleć. Nie da się bowiem logicznie pomyśleć społeczeństwa bez prawa, a prawa bez sankcji, a sankcji bez przemocy.

Wykroczenie poza istniejący porządek prawny jest z kolei warunkiem rozwoju społecznego, zmiany. Jeśli jesteśmy tu, gdzie jesteśmy – daleko od szałasów – to dzięki prawu i wbrew prawu.

Demokracja tworzy złudzenie, że zmiany te zachodzą ewolucyjnie, mocą tajemniczej woli większości. W istocie polityka zawsze jest walką i zawsze zawiera element przemocy – ktoś komuś narzuca nowy porządek. Czy potępienie przemocy, hasło jednoczące współczesne demokratyczne społeczeństwa, nie jest fałszywym bożkiem? Ma ono ukryć prawdziwy problem: kiedy przemoc jest dopuszczalna? Na jakich warunkach? Odpowiedź „oko za oko, ząb za ząb” lub „przemoc za przemoc” nie jest satysfakcjonująca. Taka przemoc jest zemstą, a nie narzędziem zmiany. Czy z tego, że RAF dostrzegł przemoc i niesprawiedliwość kapitalistycznego społeczeństwa, płynie już usprawiedliwienie dla kontrprzemocy?

To zależy od odpowiedzi na pytanie, czy terroryzm RAF mógł być narzędziem zmiany na lepsze. Zmiana na lepsze to bardziej sprawiedliwy świat, w którym więcej ludzi jest wolnych i ma możliwość samorealizacji. Czy to, co robił RAF, mogło do tego doprowadzić?

Zacznijmy od tego, że nie doprowadziło. Jeśli rozwiejemy złudzenia unoszące się nad współczesną demokracją liberalną i uznamy, że polityka to przemoc, a przemoc to polityka, to rozliczenie bojowników RAF z politycznej skuteczności wypadnie dla nich żałośnie. Jeśli do czegoś doprowadzili, to do zamienienia RFN w państwo policyjne, z uzbrojonymi w karabiny oddziałami strażników w miejscach publicznych. Historia Katarzyny Blum z powieści Bölla to przecież nieświadome oskarżenie terrorystów o wywołanie w społeczeństwie paranoi, w ramach której nawet przypadkowy kontakt z terrorystą może zaprowadzić zwykłego człowieka na skraj przepaści.

Swego czasu Maurice Merleau-Ponty zaproponował (w odniesieniu do stalinizmu) retrospektywne rozróżnienie fałszywych wybuchów przemocy od cudu prawdziwego rewolucyjnego przełomu. Terror był uzasadniony, jeśli jego ostatecznym efektem jest prawdziwa wolność, nie ma sensu zaś odnoszenie go do jakiejkolwiek abstrakcyjno-uniwersalnej normy etycznej. Zwycięska rewolucja sama się uzasadnia.

Brzmi złowieszczo? A czy nie ten dokładnie sposób myślenia towarzyszy nam za każdym razem, gdy oceniamy przeszłe osiągnięcia ludzkości, wielkie budowle i wspaniałe katedry, choć przecież wiemy, że zostały okupione przemocą i wyzyskiem niewolników? Nie ma takiego dokumentu kultury, który nie byłby dokumentem barbarzyństwa. Terry Eagleton zauważył gdzieś przytomnie, że jeżeli ludzkość ulegnie zagładzie w wyniku jakiejś katastrofy, ktoś może z perspektywy czasu uznać osiągnięcia cywilizacyjne za niewarte cierpień, dzięki którym powstały.

Być może najpełniejszy zbiór dowodów na niemożliwość istnienia demokratycznej utopii bez przemocy ułożył Richard Rorty. Jego zdaniem nie sposób, nie popadając w błędne koło, teoretycznie uzasadnić przekonania, że okrucieństwo jest rzeczą straszną. Nie istnieje dobra odpowiedź na pytanie „Dlaczego nie być okrutnym?”. Zdaniem Rorty’ego istnieją tylko konkurencyjne opowieści. W tym opowieść o RAF i opowieść samego RAF. Wsłuchajmy się w nie.

W opowieści terrorystów RAF wiele jest o niesprawiedliwości tego świata, wojnach, wyzysku. Niemal każdy manifest towarzyszący akcji terrorystycznej nawołuje: „Walka przeciwko wszystkim wyzyskiwaczom i wrogom ludu!”. Ale gdy się wsłuchać uważniej, dobiegnie nas inna, dobrze znana opowieść. „Walka do ostatecznego zwycięstwa”, „Walka albo śmierć”, a także szereg obrazów. Skąd znamy te wezwania do stworzenia „nowego porządku”? Kiedy to jeszcze w Berlinie, we Frankfurcie i w Monachium można było usłyszeć o „wypełnieniu ważnej misji na świecie”?

Nienawiść do świata i skłonność do okrucieństwa, fanatyczna misyjność, agresywna buta, bezwzględne podporządkowanie celowi – znamy je dobrze z historii nazizmu.

A może to tylko nerwica natręctw każe powracać nam skojarzeniami do – zawsze tego samego głównego punktu odniesienia współczesnej kultury – Holokaustu i jego nazistowskich architektów? A może w komunikatach terrorystów RAF pobrzmiewa tylko kolejne echo niewinnego niemieckiego mesjanistycznego romantyzmu?

Może. Ale już jednoznacznie narodowo-socjalistyczne i rewanżystowskie klimaty pojawiają się w oskarżeniach wobec zachodnich aliantów o kolonizację Niemiec Zachodnich uprawianą w myśl „rasistowskich twierdzeń o «specyficznej strukturze charakteru narodu niemieckiego»” i „zniszczeniu tożsamości podbitego narodu”.

Także sama struktura grupy odtwarzała faszystowskie wzorce. Autorytarny przywódca, który krzykiem i groźbą wymusza posłuszeństwo (Andreas Baader). Władza oparta na charyzmie przywódcy. Szczególnie symptomatyczne jest zachowanie Ulrike Meinhof, krytycznie myślącej intelektualistki, która choć rozumie i dostrzega wszystkie mechanizmy rządzące grupą i jej ideologią, tłumi swoje wątpliwości, trwając w podporządkowaniu. Tę figurę także dobrze znamy z historii niemieckiego faszyzmu, gdy przecina się ona z historią niemieckich intelektualistów.

Członkowie RAF, podobnie jak wcześniej naziści, pragnęli zerwać z wymuszonym dostosowywaniem się do demokracji, modelem państwa prawa i „zachodnich” wartości. Czyż ostatnią konsekwencją decyzji o użyciu terroru nie jest przeobrażenie się w swojego własnego wyimaginowanego przeciwnika? Czy historia RAF nie jest opowieścią o takiej walce z faszyzmem, w wyniku której sami stajemy się faszystami? Czy powinniśmy być zaskoczeni wiadomością, że jedyny żyjący przedstawiciel pierwszego pokolenia RAF Horst Mahler postanowił przystąpić do neonazistowskiej NPD?

Eric Santner rozwinął tezę Waltera Benjamina z tekstu „O pojęciu historii”, twierdząc, że teraźniejsze wystąpienie rewolucyjne powtarza i zbawia nieudane próby z przeszłości. Pojawiające się „symptomy są nie tyle zapomnianymi czynami, ile raczej zapomnianymi porażkami czynu”. Slavoj Žižek zauważa w związku z tym, że „pustka rewolucyjnej szansy może eksplodować w «irracjonalnych» wybuchach destrukcyjnej wściekłości”. Czy RAF nie był taką eksplozją po niezrealizowanym buncie ’68 roku? Czy rewolucyjna polityka nie została zastąpiona odpolitycznioną estetyczną orgią unicestwienia? W późnym kapitalizmie estetyczne bunty smażą się w piekle popkultury. Na wolnym ogniu.

Ta historia doczekała się zabawnej puenty. Dopiero prezydent RP Lech Kaczyński podjął inicjatywę kasacyjną w sprawie wyroku na braci Kowalczyków. Wniosek ów uzasadniano w następujący sposób: „Zasadniczym motywem wysadzenia auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej były skłonności oskarżonych do destrukcji i fascynacja pirotechniką, a także niechęć czy też niemożność zaakceptowania obowiązujących norm współżycia społecznego”.

[i]Skrócona wersja wstępu do książki Steve Sem-Sandberga „Teresa”, opublikowanej przez wydawnictwo „Czarne“[/i]

[ramka]Autor jest redaktorem „Krytyki Politycznej”, absolwentem Międzywydziałowych Interdyscyplinarnych Studiów Humanistycznych (socjologia, ekonomia, filozofia) na Uniwersytecie Warszawskim[/ramka]

Poświęcona postaci Ulrike Meinhof książka Steve Sem-Sandberga „Teresa” powinna mieć dwa wstępy. Pierwszy polecam przede wszystkim tym, którzy bezwzględnie potępiają terroryzm RAF, bo gardzą przemocą, kochają zaś demokrację, rządy prawa i wolność jednostki. Drugi dedykuję tym, którym historia zamachowców z grupy Baader-Meinhof wydaje się romantyczna i pociągająca.

[srodtytul]1. Polityka wybiera dobrą i złą przemoc [/srodtytul]

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy