Chiny nadal ludowe

Kryzys, który plądruje Europę  i Amerykę, powoduje, że w Pekinie rosną wpływy twardogłowych polityków. Gospodarka zaczyna się zamykać i bardziej uzależniać od państwowych struktur

Aktualizacja: 14.03.2009 10:43 Publikacja: 13.03.2009 22:48

Giełda w Szanghaju (fot: Zhang Wei)

Giełda w Szanghaju (fot: Zhang Wei)

Foto: AP

Mapa świata jakby przesunęła się trochę w zeszłym tygodniu na wschód. Pięć chińskich statków 75 mil od wyspy Hinan zablokowało i przegoniło z Morza Chińskiego okręt amerykańskiego wywiadu wojskowego. Zdarzenie dość teatralne. Amerykański okręt „Impeccable” na międzynarodowych wodach rozmieszczał sonary do monitorowania łodzi podwodnych. Chińskie statki podpływały na odległość kilku metrów. Szturmowały i odpływały. Amerykanie z urządzeń gaśniczych oblewali chińskich marynarzy, a ci rozebrani do naga biegali po swoim pokładzie, wymachując flagami. Rzecz skończyła się notami dyplomatycznymi. W końcu nie takie igraszki pamiętamy z czasów zimnej wojny. Pytanie tylko, czy to już są te czasy.

Czy zauroczenie Zachodu chińskim eldorado i Chin zachodnim burżua zastępuje brutalna rywalizacja – wyścig o miejsce w epoce postkryzysowej? Henry Kissinger w „Nowym porządku świata” każe nam się przygotować na wielobiegunową rzeczywistość. Niekoniecznie Ameryki z Rosją, ale może właśnie z Chinami i jej ogromnymi wpływami w Azji, Afryce i na Bliskim Wschodzie. Rober Kagan w dwumiesięczniku „Foreign Affairs” przepowiada, że tym, czym mur berliński był dla zimnej wojny, tym akweny Morza Chińskiego i Oceanu Indyjskiego będą dla nowego podziału mocarstwowego.

Świat bardzo przyśpieszył przez ostatnie pół roku. Ale chyba nigdzie tak jak w Chinach. Kryzys, który plądruje europejską i amerykańską gospodarkę, dla Chin jest katalizatorem, który zdecyduje, czy zachodnia demokracja i wolny rynek poszerzą się o kolejne miliardy ludzi czy raczej wyrośnie nam groźny rywal na Wschodzie.

[srodtytul]Armada w budowie[/srodtytul]

W turystycznym rejonie Szanghaju tuż przy promenadzie stoi zakotwiczony lotniskowiec. To tylko model. Ale Chińczycy tak bardzo są dumni ze swojej potęgi militarnej, że władze miasta uznały to za najlepszą z możliwych rozrywek dla spacerujących rodzin z dziećmi i nowożeńców szukających tła do zdjęć w najważniejszym dniu w ich życiu.

Chiny mają jeden lotniskowiec. Kupiony trochę podstępem, niby na potrzeby koordynacji i ochrony igrzysk olimpijskich. Ale na jednym się nie skończy. Według Jane’s Defence News chińska marynarka wojenna w 2010 roku dorówna amerykańskiej pod względem liczby okrętów. W tym najnowocześniejszych łodzi podwodnych uzbrojonych w rakiety balistyczne.

Unikatowym wkładem Chin w rozwój oceanicznej machiny wojennej są śródmorskie sztuczne porty. Pływające wyspy rozmieszczone głęboko na wodach eksterytorialnych.

Pekin potrafi też być szczodry dla państw, które udzielają gościny jego okrętom. Bez dofinansowania i politycznego parasola junta w Birmie nie przetrwałaby pewnie roku. Ale też demokratyczny rząd trudniej byłoby przekonać do powierzenia swoich portów obcemu mocarstwu.

Oficjalnie rząd w Pekinie tłumaczy swoją ekspansję koniecznością ochrony szlaków morskich i dostaw surowców z Bliskiego Wschodu czy Afryki. Ale to coś więcej niż zwykłe bazy wypadowe. To potężne fortece mogące w równym stopniu chronić dostęp, jak i odciąć południową Azję od reszty świata, a przynajmniej dla największych flot USA czy Wielkiej Brytanii. Zaskakująco szybko realizowana jest wielka wizja podzielenia świata na nowe strefy wpływów, gdzie Daleki Wschód pozostaje niekwestionowanym bastionem Chin.

Chiny nie ukrywają też swoich ekspansjonistycznych ambicji. Oprócz Tajwanu, o którym nie przestają mówić, coraz częściej wracają do planów „odzyskania” roponośnych złóż Malampaya i Camago wokół wysp na Morzu Południowochińskim. Filipińskie złoża od kilkunastu lat drażnią chińskie władze przekonane, że geograficznie powinny należeć do nich. Dotychczasowe próby odkupienia ich nie powiodły się. Od kilku lat obserwujemy powtarzające się manewry chińskiej marynarki wojennej wokół filipińskich posiadłości.

Robert Zoellick, szef Banku Światowego i podsekretarz stanu w administracji Busha, szuka tu historycznych analogii. Zwraca uwagę, że zanim powstało imperium brytyjskie, w dokach XIX-wiecznego Londynu konstruowano fundamenty przyszłej potęgi. Kiedy świat głównie budował frachtowce, Anglicy budowali okręty wojenne. Amerykańskie imperium powstawało w dokach Arlington na długo przed I wojną światową. Dziś Chiny miliardami dolarów z nadwyżek handlowych spawają swoje przyszłe mocarstwo.

Wzrost wydatków na zbrojenia w Chinach wynosi obecnie 15 proc., co i tak jest spadkiem w stosunku do 2007 r. Przez ostatnie pięć lat wydatki rosły średnio o 18 proc. rocznie. Oficjalnie władze zapowiadają dalszą ich redukcję. W rzeczywistości siły zbrojne w Chinach to państwo w państwie. Cięcia mogą okazać się iluzoryczne i łatwo zastępowalne innymi źródłami dochodu, choćby ze sprzedaży broni do Afryki, Iranu i na Bliski Wschód.

[srodtytul]Karta 08[/srodtytul]

30 lat chińskiego kapitalizmu wyciągnęło kraj ze skrajnej nędzy. Jeszcze 20 lat temu w Chinach ponad 100 mln ludzi głodowało. Zmurszałe miasta slumsów zmieniły się w supernowoczesne metropolie na wschodnim wybrzeżu. Rząd dbał o równomierny rozwój. Nie tylko armii, ale i budownictwa mieszkaniowego, uczelni i ostatnio nawet służby zdrowia. Wszystkiego starano się dopilnować, wzorując się na najprężniejszych zachodnich demokracjach. Wszystkiego z wyjątkiem, oczywiście, demokracji.

Ale też Komunistyczna Partia Chin nie musiała się dotychczas martwić o nastroje społeczne i reformę systemu politycznego. Dynamiczny wzrost dobrobytu chronił władzę przed wybuchami niezadowolenia przy okazji kolejnych katastrof, takich jak epidemia ptasiej grypy, trzęsienia ziemi czy wybuchy niezadowolenia społecznego po zakażeniu odżywek dla dzieci.

Tak było do jesieni 2008 r. Teraz kryzys dziesiątkuje chiński przemysł i rynek pracy. Produkcja w styczniu była niższa o 17,5 proc. niż rok wcześniej. Eksport spadł o 43 proc. Wartość chińskiej giełdy zmalała o 65 proc. W ciągu pół roku pracę straciło 10 mln ludzi, w tym milion z wyższym wykształceniem. Do końca czerwca bez pracy ma zostać następne 20 mln.

Dzień w dzień znikają kolejne fabryki. O większości mało wiemy, bo upadają tak, jak powstawały. W pośpiechu, z niejasną strukturą właścicielską, z niejasnych pieniędzy i bez żadnych gwarancji pracy. Wielki biznes przetwórczy w Chinach to nie tylko miejsca pracy, ale też gwarancje ładu społecznego. Sposób na administrowanie milionami napływającymi do miast. To namiastka systemu ochrony zdrowia i samopomocy społecznej. Chińczycy pozbawieni fabryk tracą cały swój świat, a władza swoje gwarancje bezpieczeństwa.

Dawno Komunistyczna Partia Chin nie była tak słaba i tak narażona na wybuchy społecznego niepokoju. A dokładniej od 1989 roku i wydarzeń na placu Tiananmen. Zachodni obserwatorzy z otwartymi oczami przyglądają się pączkującym ruchom demokratycznym. Kiedy cały świat koncentrował się na obchodach rocznicy uchodźstwa Dalajlamy, po chińskim Internecie w najlepsze krążyła Karta ’08. Pojawiła się 10 grudnia, w rocznicę deklaracji praw człowieka. Tekst wzorowany na czeskiej Karcie 77 podpisało już ponad 2000 osób, w tym 400 intelektualistów żyjących w Chinach: „… ludzi dobrej woli walczących razem i każdy z osobna o respektowanie praw człowieka i praw obywatelskich w naszym kraju i na całym świecie”. Karta 77 pociągnęła za sobą aresztowania i brutalne prześladowania sygnatariuszy. W Pekinie władze ociągają się z ripostą. Dla jednych to pierwsza oznaka chińskiej wiosny, dla innych raczej moment niepewności.

Jej powody to trudna sytuacja gospodarcza, strach przed masowymi protestami, ale przede wszystkim brak porozumienia na szczytach samej władzy. Konflikt między mocno stąpającym po ziemi premierem, generałami i twardogłowymi – jak o nich pisze Justin Yifu Lin, główny ekonomista Banku Światowego – „populistami” a „elitami”, czyli wpływową grupą w partii komunistycznej upatrującą szanse dla Chin w dalszej liberalizacji i rozwoju wolnego rynku.

Wiele dziś zależy od dwóch nowych członków Biura Politycznego. Dwóch dziarskich 50-latków, którzy mają po 2012 roku przejąć rządy w kraju. Przymierzany na stanowisko premiera Li Keqiang jest gorącym zwolennikiem przemian rynkowych. Sympatyzuje z elitami, z najbogatszymi Chińczykami w Szanghaju i Hongkongu. Chce dalszej prywatyzacji, przyspieszenia reformy rolnej i ścisłej współpracy z Zachodem.

Przyszły prezydent Xi Jinping za najważniejszą uważa walkę z bezrobociem przez dalsze podporządkowywanie państwu prywatnych firm i z czasem nacjonalizację. Wierzy, że tylko budując silne centralne państwo, może zapewnić bezpieczeństwo i uniknąć w przyszłości podobnych załamań.

[srodtytul]A może zbankrutować USA?[/srodtytul]

Wojny na górze nie są tu nowością i nie po raz pierwszy zdecydują o przyszłości kraju. Tym razem konsekwencje będą jednak globalne. Liberalizacja gospodarki, większa ochrona własności prywatnej, ograniczenie roli państwa i strukturalne zmiany oparte na rynkowych zasadach mogą stworzyć z Chin nowoczesną potęgę ekonomiczną zmieniającą krajobraz gospodarczy świata. Według Banku Światowego i Roberta Zoellicka porozumienie z Chinami powinno być dziś imperatywem polityki zagranicznej wszystkich zachodnich demokracji. Pytanie tylko, jakiego porozumienia chcą Chiny.

Kryzys i zapaść gospodarcza wywarły ogromne piętno na elitach władzy. Chińskim przywódcom zaczął się osuwać grunt pod nogami. Niepokoje społeczne, a przy tym rozbudzone apetyty nowej klasy średniej są trudne do poskromienia zwykłymi totalitarnymi metodami. Nikt nie sądził, że w tak krótkim czasie władze mogą znowu tracić kontrolę nad stabilnością państwa.

Stąd też w Pekinie coraz silniejsze nastroje antyamerykańskie i pomysł spieniężenia obligacji amerykańskiego rządu. Innymi słowy – zbankrutowanie Ameryki. Chińskie nadwyżki eksportowe od lat pompowane były w obligacje. Dla Pekinu to była tradycyjnie najlepsza z możliwych lokat, a dla USA źródło gotówki pozwalające na finansowanie nowych kredytów, napędzanie konsumpcji i importu z Chin. Efektem tej symbiozy jest 500-miliardowy dług USA względem Pekinu. Dopóki system działał, nikt się tym specjalnie nie martwił.

Dziś nie tylko dolar stracił na wartości, ale i eksport do Ameryki spada. Chiny też potrzebują gotówki. Szef banku centralnego Chin Luo Ping przestrzega jednak przed spieniężaniem obligacji i sprzedawaniem nadwyżek dolarowych. Niewypłacalność Ameryki byłaby też końcem chińskiej potęgi gospodarczej. Utratą największego rynku zbytu i dewaluacją rezerw dolarowych.

Część amerykańskich obligacji znalazła się jednak ostatnio w obiegu. Chiny próbują, ale ostrożnie, wykorzystać bony skarbowe USA do płacenia za swoje wielkie inwestycje surowcowe. Głównie za udziały w południowoamerykańskich i australijskich firmach wydobywających surowce naturalne. Podpisały umowy na zwiększone dostawy ropy z rosyjskim Rosnieftem – umowa warta 25 mld dol. – i brazylijskim Petrobrasem. Na razie nie były to sumy mogące zagrozić Ameryce, ale problem co i rusz pojawia się na ustach rządowych „populistów”.

[srodtytul]Odrodzenie do socjalizmu[/srodtytul]

Debata, która przetoczyła się przez polskie lewicowe media, na temat „bankrutowania idei kapitalizmu” w Chinach staje się niemal obowiązującą wykładnią nowej myśli politycznej. Paul Maidment w „Forbesie”, tłumacząc genezę postępującej nacjonalizacji, wskazywał na powszechne rozczarowanie kapitalizmem. Do historii przejdzie wypowiedź premiera o amerykańskim kryzysie: „Wygląda na to, że nauczyciel się pomylił”.

Wpływy polityków opowiadających się za liberalizacją słabną. Partia komunistyczna od pół roku systematycznie zaostrza kontrolę nad gospodarką. Rządowy pakiet stymulacyjny sprowadza się do przerzucania nadwyżek budżetowych z państwowych instytucji finansowych do paraprywatnych. Za pieniędzmi idzie przejmowanie tych instytucji albo zmuszanie ich do podporządkowania się i zatrudniania wskazanych przez urzędników kadr menedżerskich.

„Wall Street Journal” zwraca uwagę, że doświadczonych menedżerów, często kształconych na Zachodzie, zastępują ideolodzy. „Chiny mają nową katastrofę. Jest nią premier Wen Jiabao” – pisze Maidment o pomyśle premiera na pompowanie „świeżej”, ideowo spójnej, krwi do spółek. Wielkie gospodarcze odrodzenie w rzeczywistości może się okazać wielkim powrotem do socjalistycznej gospodarki.

Co nie znaczy, że wszystkie te działania od razu szkodzą gospodarce. Korzystając z uprzywilejowanej pozycji, władze wymuszają dziś na bankach większą aktywność kredytową.

W styczniu wartość kredytów wzrosła o 21 proc. Coś, czego nie jest w stanie zrobić żaden demokratyczny rząd w Europie czy Ameryce, Chinom udało się niemal od ręki.

Chiny stać na to. Banki prowadzone były tu bardzo konserwatywnie. Nie wplątały się w ryzykowne instrumenty finansowe. Relacje kredytów do depozytów pozostają na poziomie 35 do 65 proc. Podczas gdy instytucje finansowe na całym świecie brzuchem szorują dno, chińskie banki mają nadmiar gotówki.

Najsilniejszym bodźcem ożywiającym popyt może być reforma rolna. Wielki projekt zapoczątkowany na jesieni zeszłego roku. Chłopi mogliby się uwłaszczać na swoich polach i stworzyć nowe warunki do inwestycji w rolnictwo. Na wsi ukryty jest ogromny gospodarczy potencjał. Rolnictwo jest zaniedbane, a możliwości konsumpcyjne wręcz nieograniczone.

Reforma razem z 4 bln juanów przeznaczonymi na stymulowanie gospodarki (580 mld dol.) mogłaby tchnąć nowego ducha w Chiny i resztę świata – o czym mówiła ostatnio sekretarz stanu Hillary Clinton w Pekinie.

Mogłaby, ale… Chińska gospodarka wymaga znacznie większej przebudowy i głębszych reform, żeby móc rozładować wewnętrzne napięcia i stworzyć trwałe, dobrze płatne miejsca praca dla setek milionów. Potrzebuje nowej filozofii i nowego pomysłu na przejście od kraju prostej wytwórczości do kraju rynkowego. Ale bez liberalizacji i prywatyzacji to nie ma szans powodzenia.

Normalną koleją losu nisko rozwinięte kraje zaczynające od prostej wytwórczości i eksportu powoli przechodzą na własną rodzimą produkcję. Japonia, Korea, Tajlandia, ale i Polska, podążały tą drogą. Z czasem oferując własne marki i specjalizując się w bardziej zaawansowanych produktach, którymi zdobywają najbardziej rozwinięte rynki. Jednym udaje się to szybciej, inni muszą się dłużej starać. W wypadku Chin ewolucja stanęła w miejscu. W dalszym ciągu trzon eksportu to proste produkty, które każdy na świecie może produkować, wystarczy, że obieca równie niskie koszty pracy.

[srodtytul]W pułapce niskiej jakości[/srodtytul]

Nawet produkty wyższej jakości, elektronika, markowa odzież, perfumy, silniki – wciąż są robione pod obcą marką i na zachodnich maszynach. Często w oparciu o unikatową, zachodnią logistykę pozwalającą nie tylko szybko wdrożyć proces produkcji, ale w razie potrzeby go zwinąć i przenieść gdzie indziej. W ostatnim czasie wiele zachodnich firm otworzyło siostrzane zakłady w Wietnamie, Kambodży i Bangladeszu.

W 2009 roku amerykańskie firmy po raz pierwszy wyprodukują więcej obuwia sportowego w Wietnamie niż w Chinach.

Niskie koszty pracy, które dawały Chinom przewagę nad resztą świata, dziś nie są już najniższe. Bardzo złe jest natomiast postrzeganie produktów „Made in China”. Seria skandali z zatrutymi odżywkami czy zabawkami dla dzieci spowodowała, że kolejne kraje wprowadzają zakazy importu chińskich zabawek czy komponentów do produkcji żywności. Chińskie firmy zostały zobowiązane do przedstawiania specjalnych certyfikatów. Często są to bardzo kosztowne i długotrwałe procedury zwiększające koszty produkcji i zmniejszające konkurencyjność. Te same produkty importowane z Wietnamu czy Bangladeszu witane są z mniejszą podejrzliwością. Co ostatnio wykorzystały Indie, przejmując w znacznym stopniu produkcję zabawek dla najmłodszych.

Chińskie władze źle przyjmują oskarżenia. Nie znalazły sposobu na rozwianie zachodnich obaw. Pozostają głęboko przekonane, że obniżając cenę, i tak podbiją zachodnie rynki. Jednym z pierwszych posunięć chińskich firm spedycyjnych kontrolowanych przez państwo było obniżenie opłaty frachtowej do zera juanów. Klient płaci tylko podatek portowy i pokrywa koszty załadunku. Z zerową ceną trudno jest konkurować, to prawda, ale nie przekona to rodziców w Niemczech czy Norwegii do trującej zabawki. Ani nawet wyroki dożywocia i wyroki śmierci nakładane w Chinach na dyrektorów fabryk, które wypuszczały mleko uśmiercające noworodki czy pasze dla psów, po której zdychały zwierzęta w Kalifornii.

W latach 50., kiedy w podobnej sytuacji znalazł się przemysł japoński, rząd w Tokio we współpracy z prywatnymi firmami stworzył cały program podnoszenia jakości. Zatrudnił amerykańskiego eksperta Edwarda Deminga i stworzył mit jego geniuszu. Książka Deminga „Wychodząc z kryzysu” o 14-

-punktowym programie totalnej jakości, stworzonym na potrzeby japońskiego przemysłu, doczekała się 16 edycji na całym świecie i stała się symbolem japońskiej perfekcji.

Producenci samochodów gwarantowali wymianę auta w wypadku najmniejszej usterki. W ten sposób Toyota stała się najpopularniejszym pojazdem w USA. Honda wykończyła brytyjski przemysł motocyklowy, a kawasaki spowodował, że w latach 80. harleyowi bankructwo zajrzało w reflektory.

Chiny nie wykonały nic na miarę japońskiej rewolucji jakości. Niezmienne pozostają struktury własności i zależności prywatnych firm od państwa. Tkwią w systemie sprzed 20 lat, który dodatkowo degeneruje się za sprawą coraz większej samowoli urzędników. Stagnacji w państwowych firmach kontrolujących infrastrukturę, dostawy energii, transport. Ogromny zastrzyk państwowych pieniędzy, zamiast na rozruszanie indywidualnej przedsiębiorczości, zdaje się iść na wzmacnianie kontroli państwa nad gospodarką i budowanie imperialnej potęgi.

[srodtytul]Dwóch zamiast dwudziestu[/srodtytul]

Zachodnich przywódców cieszy dziś każdy pieniądz. Na finansowej pustyni nawet inwestycje rujnujące prywatne firmy cieszą. Byle kręcił się pieniądz. Prezydent Obama planuje spotkanie z prezydentem Hu w Londynie w ramach G20, żeby wyrazić swoją wdzięczność za uruchomienie tak wielkich rezerw bez spieniężania amerykańskich obligacji. Amerykańscy i chińscy dyplomaci już dziś mówią o dwóch londyńskich szczytach – G20 i G2. Amerykański sekretarz stanu Timothy Geithner dziękował ostatnio Chinom za stabilizacyjną rolę w światowych finansach.

Ale rzecz nie w świecie, tylko w Chinach, których gospodarka zaczyna się zamykać i bardziej, a nie mniej, uzależniać od wielkich państwowych struktur. Militarna strategia zakłada już nie tylko obronę granic, ale też podporządkowywanie sobie dostaw surowców naturalnych. Tam, gdzie to możliwe, przez kupowanie zagranicznych firm, a gdzie nie – przez korumpowanie i wsparcie zbrojne dla lokalnych dyktatur i tworzenie własnych baz militarnych.

W tym roku mija 60 lat Chińskiej Republiki Ludowej. W jednym wszyscy eksperci i znawcy Wschodu zdają się być zgodni: przymiotnik „ludowy”, który, jak jeszcze niedawno sądzono, wsiąknie w nadwyżki dolarowe i rozpłynie się w konsumpcyjnym szale, będzie spędzał sen z powiek przywódcom i strategom największych demokracji na świecie jeszcze przez długie lata.

[i]Autor jest współpracownikiem „Rzeczpospolitej”[/i]

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą