Charakterystyczne, że rządząca partia próbuje zdepolityzować tę zbrodnię. Odciąć ją od polityki, robiąc – przed jakimkolwiek zresztą orzeczeniem lekarzy – ze sprawcy człowieka niezrównoważonego, wariata. O niewykorzystywanie tego dramatu w polityce apeluje prezydent, ministrowie, a nawet „neutralna" nagle politycznie telewizja Jacka Kurskiego.
Intencja jest oczywista. Rząd Prawa i Sprawiedliwości jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo kraju. Obiecywał spokój i bezpieczeństwo publiczne, rządy szeryfów i skuteczną prewencję. A tu nagle coś nie zagrało. Niedostatecznie zdiagnozowany lub zreedukowany bandzior wychodzi z więzienia i kilka tygodni po odsiadce dokonuje na oczach tysięcy ludzi mordu, o którym mówi cały świat. A więc nie jest w tej Polsce Prawa i Sprawiedliwości tak bezpiecznie. Zaostrzenie polityki karnej i penitencjarnej nie przyniosło zamierzonych skutków. Mamy kryzys wizerunkowy, który trzeba wygasić. Jak? Nakazując, w wersji łagodniejszej, wycięcie z komentarzy słowa „polityka", w bardziej bezwzględnej, zrzucenie odpowiedzialności za morderstwo na brutalizującą debatę publiczną opozycję.
W tej ostatniej kwestii spin doktorzy PiS mają zresztą trochę racji. Nie należy do aniołów retoryki ani Lech Wałęsa, ani Radosław Sikorski, a nie tak dawno jeszcze jeden z głównych szermierzy Platformy Obywatelskiej Janusz Palikot przeszedł do historii Polski jako wynalazca agresywnego politycznego happeningu. Jednak ta moneta ma i drugą stronę. Bo przecież nie sposób zapomnieć ani o pełnych jadu opiniach o przeciwnikach politycznych Antoniego Macierewicza, ani tweetach Krystyny Pawłowicz, a klasyczna sentencja sejmowa o „zdradzieckich mordach" stanie się zapewne po latach najbardziej królewskim passusem w wikicytatach dotyczących lidera polskiej prawicy. Wszyscy zatem ponoszą, pardon – ponosimy – odpowiedzialność za ekosferę polskiego słowa. Słowa, które na naszych oczach przedzierzgnęło się w najbardziej brutalne zabójstwo polityczne czasów III Rzeczypospolitej.
Dlaczego się upieram, że jest z polityki? Bo to dla wszystkich, którzy nie uczestniczą w procedurze kryzysowego public relations Prawa i Sprawiedliwości, sprawa oczywista. Morderca Stefan W. wybrał z zimnym wyrachowaniem przypadkowego polityka (był dla niego po prostu reprezentantem znienawidzonej formacji), dokonał z chirurgiczną precyzją morderstwa na oczach tysięcy świadków i wyraźnie do mikrofonu wykrzyczał, że jest to zemsta na odpowiedzialnej za tortury – których rzekomo doznał – Platformie Obywatelskiej. Jeśli ktoś tu nie dostrzega politycznego motywu, okoliczności i skutków, musi być zaiste na poziomie IQ eugleny zielonej.
Raz jeszcze podkreślę. Nie było żadnego związku przyczynowo-skutkowego (uczą tego na zajęciach z prawa karnego na drugim roku studiów) pomiędzy aktywnością polityczną Pawła Adamowicza i więziennymi doznaniami Stefana W. Adamowicz był celem zastępczym indywidualnej zemsty na systemie. Jako żywo przypomina to zamachy terrorystyczne XIX-wiecznych anarchistów czy narodników, a dziś rzeźnie urządzane przez ludzi inspirowanych przez ISIS. Chodzi o tzw. propagandę czynem, gdzie przypadkowa, zwykle niewinna ofiara staje się symbolem zemsty na niesprawiedliwym – zdaniem terrorysty – systemie. W ten sposób zabójca prezydenta USA Leo Czołgosz usprawiedliwiał swój atak w 1901 roku. Jego zdaniem McKinley był „wrogiem prawych ludzi, prawych robotników", choć nie miał na to żadnych dowodów.