Modjeska. Modrzejewska. Ona jedna powaliła na kolana widownię Anglii i Ameryki. Był to co prawda wiek XIX – może wymagania były inne, ale mówić po angielsku umiała. A co dopiero grać! Ze starych szpargałów, ze sterty „Timesów” ktoś nieżyczliwy na pewno wyłowi kiepskie recenzje, czepianie się akcentu. Ale była wielka i uznana, o czym zaświadczał sam Henryk Sienkiewicz, wówczas korespondent „Gazety Polskiej”. Wiele mówi też lapidarny telegram wysłany przez „Adriannę Lecouvreur” do męża: „Zwycięstwo. Modjeska”. Było to chwilę po amerykańskim debiucie.
Moja wielka przyjaciółka i wielka aktorka Eichlerówna pokazała mi kiedyś w tajemnicy recenzję Vladka Sheybala, jej partnera (osiadł w Londynie). Grał
w „Kupcu weneckim”. Otóż pisano, że z takim akcentem pan Sheybal nie może grać Shylocka. A moim zdaniem mówił świetnie. Skończyło się na czeskich szachistach i agentach KGB w filmach Bonda.
Olbrychski i Pszoniak wybrali się na podbój Paryża. Daniel mówił jeszcze nieźle po francusku, Pszoniak ani słowa. Za to biegał po scenie tak szybko, że i tak nie można było nic zrozumieć. Skończyło się na żydowskich krawcach.
Teraz o Fenomenie. Andrzej Seweryn nauczył się perfekcyjnie po francusku, aż zaangażowano go do Comédie-Francaise – niewątpliwie największy sukces lingwistyczny polskiego aktorstwa. W końcu osiadł w Teatrze Polskim w Warszawie „i na co mu teraz ten francuski?”, jak mówił nieodżałowany Jurek Dobrowolski.
A gdyby Łomnicki umiał po jakiemuś, Boże, po „Łatce” w Londynie miał milion propozycji! Miał grać Czajkowskiego, ale język, język! I nic z tego.