Uniwersytet w dalszym ciągu był dla mnie tymczasowym miejscem postoju. Rozmowy o przyszłości, pragnienia kariery, plany dotyczące wyboru specjalizacji nie obchodziły mnie wcale. Było to tylko przesuwanie się z semestru na semestr. Swoisty prezent dla rodziców. Ojciec cieszył się z iście studenckim entuzjazmem z dobrych stopni w indeksie. Niezmiennie przy tej okazji wspominał Wolną Wszechnicę i swoich wspaniałych profesorów.
Matka oczywiście wujka, sędziego i notariusza; praktykę prawniczą zdobywał w Rosji, znał wybitnego adwokata tamtych czasów Aleksandra Lednickiego. Matka pokazywała jakieś fotografie panów w surdutach i melonikach, surowych i brodatych. Wyciągała płachty szeleszczącego papieru opatrzone lakowymi pieczęciami i zapisane kaligraficzną cyrylicą. Mityczny wujek był członkiem komisji likwidacyjnej zajmującej się sprawami Polaków w Rosji podczas rewolucji.
Przyjaciel rodziny, przedwojenny mecenas, siwy pan o wyglądzie hiszpańskiego granda z ostrą bródką, chętnie przyłączał się do apoteozy prawniczego zawodu. Kwieciście wywodził nosowym głosem o profesorach: Zollu, Longchamps de Berier i Cybichowskim, znawcy prawa kanonicznego. Były to bajkowe opowieści i nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Profesorowie na naszym wydziale stanowili w przewadze kadrę oddaną ustrojowi. Odmienni od tamtych z zatopionego czasu. Prawo to był przecież oręż w walce o budowę Polski socjalistycznej. Wieczysty sojusz ze Związkiem Radzieckim powtarzał się jak refren. Wyróżniał się w tej materii ideologicznej kulawy wojskowy w randze pułkownika z galą baretek na piersi; wykładał teorię państwa i prawa. Karierę rozpoczynał w sądownictwie wojskowym po wojnie. – Kat! – szeptał zaciekle Przemek. – Przekwalifikował się z praktyki w teorię.
Inny profesor, przedwojenny bodaj adwokat, uczył prawa konstytucyjnego. Głos bezbarwny, monotonny; piastował wysokie stanowisko w Urzędzie Rady Ministrów. Nosił się z pańska, muszka, garnitur w prążki, melonik, laseczka, i na czarne, błyszczące półbuty nakładał getry mysiego koloru. Służył, ale przechował przedwojenny wygląd.
Pełne gawędziarskiego polotu wykłady snuł grubawy, rubaszny profesor z nieodłączną fajką w dłoni. Występował jako prokurator w procesie niemieckich zbrodniarzy w Norymberdze i napisał książkę „Przed polskim prokuratorem”. Gawędziarzem był malowniczym. Czuło się, że sam uwielbia swój dar wymowy. Wyglądał na człowieka spełnionego. Choć też przecież był przedwojenny.
Odmiennością całkowitą wyróżniał się profesor prawa międzynarodowego i kierownik tej katedry; podczas wojny wykładał na uniwersytetach amerykańskich, wrócił i został u nas autorytetem w tej dziedzinie. Brał udział w debatach ONZ w Nowym Jorku z ramienia rządu polskiego, pracował nad sojuszami i traktatami z innymi państwami. Prezentował się jako postać z innego świata, gentleman z angielskich powieści w rodzaju sagi Galsworthy’ego. Jego biegłość w prawie i znajomość zachodniego świata musiała być potrzebna komunie. W zachowaniu bardzo izolowany, jakby z samego siebie stworzył osobną całość. Chłodny, nieprzenikniony, egzaminował bez szczególnego zainteresowania. – Dał dupy – oceniał go dosadnie Przemek. – Ale trzyma fason.