Pytany o wykształcenie podawał: prezydenckie. Wiadomo więc: nie magister. Dociekliwszym uzupełniał: relegowany z polonistyki (Uniwersytet Warszawski) po marcu 1968. Od pójścia w kamasze uratowany dzięki znaczkom pocztowym przypadkowo zaplątanym w książeczce wojskowej – szef komisji okazał się filatelistą. Dzięki koneksjom rodzinnym mógł się zaczepić w prasie sportowej. Po latach przyznał, iż sport uważał za dziedzinę wolną od polityki, cenzury. Szybko utracił złudzenia, Grudzień 1970 otrzeźwił go ostatecznie.
W Gdańsku znalazł się służbowo w niedługi czas po masakrze: „Do tramwaju, którym jechałem, wszedł oficer ludowego Wojska Polskiego. Dobiegł do przystanku w ostatniej chwili, z brązową teczką trzymaną przepisowo w lewym ręku, zdyszany stanął na pomoście. A tramwaj nie ruszał. Zapadła martwa cisza, umilkły wszystkie rozmowy i słychać było tylko pośpieszny oddech oficera, który – zajęty rytmem własnego serca – nie dostrzegł w pierwszej chwili, co się dzieje. A cisza trwała, narastała, aż do bólu w uszach. Motorniczy siedział przygarbiony na swoim zydelku, patrząc gdzieś między szyny, przez otwarte drzwi wlatywał mroźny wiatr. I nagle oficer pojął, przygarbił się i ciężkim, zupełnie niewojskowym krokiem wysunął się z wagonu. Drzwi się zamknęły, tramwaj ruszył, ludzie zaczęli znów ze sobą rozmawiać, a ja pojąłem straszliwą potęgę milczenia, groźniejszego od skandowanych okrzyków”.
?
Feudalizmem nazwał czas po roku 1970. „Gierek podróżował po kraju, obcałowując ręce kobiet, które wychowały sześciu synów i wszystkich na górników albo przynajmniej żołnierzy zawodowych”. Precyzował: „oficjalne recepty propagandowe zalecały wyniesienie do rangi cnoty dziedziczenia zawodów, a co za tym idzie, pozycji społecznej. Syn górnika powinien być górnikiem, hutnika – hutnikiem, chłopa – chłopem, a syn sekretarza, jeśli już nie sekretarzem, to przynajmniej profesorem zwyczajnym i laureatem Nagród Państwowych”. Tak np. było w przypadku Gierka.
Na początku lat 70. kontynuował karierę dziennikarza sportowego, i to w sposób wielce zaangażowany. Nie wystarczyło mu więc pisanie relacji z walk bokserskich, stoczył na ringu „walkę” z Kulejem. Przeżył, a z tego wydarzenia napisał reportaż. Był jeszcze krótki etap pracy jako dziennikarza sportowego w „Dzienniku Ludowym”, organie ZSL, którego jeden z szefów, Józef Ozga-Michalski, tak potrafił pisać: „Płomieniem naszych serc roztopimy lody zimnej wody i w tej wodzie ugotujemy bombę atomową na twarde jajko, nie pozwalając, by nasi przeciwnicy w dymach wojennych wędzili swoje półgęski ideowe”.
Nie należy więc wątpić, iż gdy znalazł się w tygodniku studenckim „itd”, odetchnął z ulgą. Bo niezależnie od związków z kontrolowanymi przez partię organizacjami młodzieżowymi w tej innej części – ważniejszej dla tzw. normalnych czytelników – dopuszczono tam do głosu całkiem liczną grupę ludzi młodych, niesztampowo myślących. Rybiński zaistniał w redakcji w roku 1973, przetrwał do 13 grudnia 1981. Nie było to łatwe istnienie dziennikarskie. I trudno nawet mówić o wyrabianiu sobie nazwiska. W przypadku Rybińskiego już prędzej trzeba pisać o wyrabianiu… pseudonimu. Wspominał później: „W »itd« pisałem i pod własnym nazwiskiem, i pod wieloma pseudonimami, bo ciągle karano mnie zakazem pisania. Pisałem jako »Radwan«, »Radwanowa z dziećmi i psem«, »Krystyn Grzybowski«, »Jan Karol Maciej Wścieklica«. Więcej nie pamiętam”.