Słyszałem, że niebawem ze swoją inscenizacją we wrocławskim Teatrze Polskim wystąpi mój faworyt – Jan Klata. Wróćmy do Narodowego. Co kilka chwil pada ze sceny słowo „zeppelin”. Wszyscy patrzą w górę – coś leci. Żona, choć magister, pyta szeptem: „Co to był ten zeppelin?”. Magister, a nie wie. Ja tymczasem jestem może jedynym żyjącym, który widział zeppelina, i to wcześniejszego niż „Hindenburg”.
Na początku lat 30. XX w. jeździłem z rodzicami na wakacje do Orłowa. Dziś to przedmieście Gdyni. Wtedy – elegancki kurort. Pensjonat Słońce. Piękna plaża z molem, jak w Zoppot (tak się to wtedy nazywało). Do Gdańska czy Zoppot można było przejść plażą, pokazując policjantom polski dowód osobisty. Niemcy z Gdańska musieli mieć paszport. Takie były dziwne przepisy. Zoppot był wtedy śliczny. Czyściutki. Sklep z porcelaną Rosenthala na molo. W kawiarniach grube Niemki jadły „Kuchen mit Sahne”, czyli ciastka ze śmietaną. Pyszne i wysokokaloryczne, co zresztą było widać. Na terenie Wolnego Miasta Gdańska w restauracji czy kawiarni trzeba było zamawiać po niemiecku, inaczej kelner wzruszał ramionami. Otóż w tym Orłowie, które pamiętało jeszcze niedawną nazwę Adlerhorst, widziałem zeppelina.
Zeppelin, po polsku sterowiec. Było to olbrzymie cygaro napełnione wodorem, napędzane przez dwa śmigła. Trasę do Ameryki pokonywał w dwie doby. Gondola pasażerska była uwieszona pod balonem. Zapewnione były wszystkie luksusy – restauracje, kabiny, sale balowe.
Któregoś poranka przed śniadaniem w Orłowie wychodzę przed pensjonat. Po niebie majestatycznie sunie olbrzymie cygaro – to „Graf Zeppelin” zmierza do Gdańska. Dziś pomyślałbym, że to UFO, ale wtedy nikt tego jeszcze nie wymyślił. Przesunął się po niebie i zniknął za horyzontem. Schodził do lądowania w Gdańsku. Przy śniadaniu plotkowano, że podobno ma przelecieć zeppelin. Nieśmiało się odezwałem, że już go widziałem. Nie dano mi wiary. Ot, ośmioletni chłopczyk coś konfabuluje. Dopiero kiedy przyniosłem niemiecką (gdańską) gazetę, uwierzono mi. Chyba trzeba zrobić tak: stałem się „tym chłopcem, który widział zeppelina”. To były jeszcze czasy przed Hitlerem. Tak, tak, były takie czasy, rok 1932. Dlatego „Graf Zeppelin” nie miał żadnej swastyki na ogonie.
Wydawało się, że kariera sterowców będzie się rozwijać. Aliści w pełni rozkwitu lotów przez Atlantyk – co za wygoda, tylko dwa dni podróży zamiast tygodnia z górą statkiem – 6 maja 1937 r. „Hindenburg”, lądując w Lakehurst (USA), spłonął przy wieży cumowniczej. Część pasażerów ocalała, ale kariera zeppelinów się skończyła.