Kiepscy z Jedwabnego

Sztuka Tadeusza Słobodzianka nie zadowala nikogo. Mimo to o Jedwabnem musimy rozmawiać. Winni to jesteśmy naszym żydowskim przyjaciołom i naszym dzieciom

Publikacja: 13.11.2010 07:01

Kiepscy z Jedwabnego

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Tadeusz Słobodzianek napisał słabą sztukę o wstrząsającym mordzie w Jedwabnem. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo przecież i najlepszym zdarza się napisać słabą sztukę.

Ponieważ jednak entuzjaści przerabiania świadomości narodowej uruchomili wokół tej sztuki cyrk medialny i promocyjny, znów dyskusja na temat Jedwabnego wraca do poziomu wzajemnych szyderstw i wrogości.

Nagroda Nike i laudacje przy tej okazji wygłoszone, peany wypisywane po krajowej premierze przez krytyków teatralnych i publicystów powodują, że znów jesteśmy w punkcie wyjścia, gdy na piedestale stawia się marną, niezwykle marną rzecz – wówczas pełną warsztatowych błędów i przekłamań książkę Tomasza Grossa „Sąsiedzi”, teraz niemądrą „Naszą klasę” – i zamiast wspólnie dociekać prawdy, absolutyzuje się ułomne twory pióra czy to Grossa czy Słobodzianka.

O ile w przypadku „Sąsiadów” błędy i uproszczenia można było zrzucić na pasję autora i chęć wymierzania sprawiedliwości okrutnemu, milczącemu o zbrodni światu, o tyle w przypadku „Naszej klasy” trudno znaleźć uzasadnienie stosowania taryfy ulgowej.

„Nasza klasa” to dramat błahy, opowiadający więcej o obsesjach Słobodzianka niż trudnych relacjach polsko-żydowskich. Peany, jakie wygłoszono na jego cześć, sugerowanie, że mamy do czynienia z arcydziełem, z utworem na miarę najbardziej wstrząsających i artystycznie dojrzałych świadectw Holokaustu, są dowodem zarówno sprawności promocyjnej samego Słobodzianka i jego entuzjastów, jak i zjawiska, że Shoah do dzisiaj wyzwala jakieś niezrozumiałe pokłady bezkrytycznej grafomanii, egzaltacji i braku elementarnej logiki.

Filozof Cezary Wodziński w programie spektaklu Teatru Na Woli w tekście pełnym filozoficzno-poetyckich figur, wielokropków, wytłuszczeń poszczególnych słów mających na celu zasygnalizowanie głębokiego namysłu i łamania się głosu człowieka dochodzącego do ciężkich do wysłowienia prawd zestawia Słobodzianka z Celanem i Nelly Sachs, doprawia Heideggerem i Kafką, Hanną Arendt i Kantorem, do którego zresztą sam Słobodzianek dość bezczelnie się odwołuje.

Piszę „bezczelnie”, bo jednak cała ta „Klasa” Słobodzianka to przykład hucpy i podpinania się pod naprawdę wielką sztukę i wielkie tematy. 14 lekcji jak 14 stacji drogi krzyżowej, wielki temat męczeństwa Żydów spalonych w jedwabieńskiej stodole i oczy krytyków teatralnych zachodzą jakimś bielmem.

„Nasza klasa” – pisze Jacek Wakar – to najważniejszy od lat polski dramat”.

„To jedno z najważniejszych – nie tylko teatralnych – wydarzeń ostatnich lat” – zapewnia Aneta Kyzioł. „Sztuka – która w powszechnej opinii od razu przechodzi do historii literatury i teatru” – informuje Łukasz Drewniak.

Dziwne. Bo przecież jeśli bez egzaltacji przyjrzeć się temu, co ma Słobodzianek do powiedzenia o świecie po doświadczeniu totalitaryzmów, które unieszczęśliwiły naszą ziemię, to widać wyraźnie, że nie jest to refleksja na miarę Borowskiego, Różewicza czy Herlinga-Grudzińskiego. A przypomnijmy, że te nazwiska znajdują się w lekturach licealistów, namysł nad tym tematem nie zaczął się przecież od „Sąsiadów” Grossa.

Gdyby więc zaufać krytykom teatralnym wypisującym panegiryki na cześć Słobodzianka i wstawić jego „Naszą klasę” do kanonu lektur szkolnych, to naprawdę byłby to poważny regres w myśleniu o tym, co się zdarzyło człowiekowi w XX wieku.

[srodtytul]Zbyt wierny reżyser[/srodtytul]

Słobodzianek napisał sztukę pełną uproszczeń i stereotypów, wpisując swoją filozofię życiową w tragedię miasteczka Jedwabne.

Na jego nieszczęście polską premierę przygotował Ondrej Spišák – reżyser od lat z nim współpracujący i doskonale odczytujący zamysły partytury, jaką jest tekst dramatyczny „Naszej klasy”. Z tego to powodu wszelkie słobodziankizmy biją jeszcze silniej w oczy, a nihilistyczna wizja człowieka staje się wyrazistym przesłaniem sztuki.

Cóż bowiem oglądamy na scenie Teatru Na Woli? Epizody z życia klasy pewnego polsko-żydowskiego miasteczka przechodzącego w czasie drugiej wojny światowej przez doświadczenie okupacji sowieckiej i niemieckiej. Zaostrzający się antysemityzm lat 30., kolaborację Żydów z Sowietami, okrutny zbiorowy mord dokonany przez Polaków na Żydach, udział Żydów w aparacie UB, pokręcone losy ocalałych z Zagłady, wykolejone dzieje Polaków. Ale przecież Słobodziankowa pasja przesłania ten niby dokumentalny zapis zdarzeń.

Ze sceny gwałtu na żydowskiej dziewczynie dokonanego przez jej klasowych kolegów Słobodzianek z lubością wydobywa fakt, że nigdy jej nie było tak dobrze...

„Najgorsze było to, że czułam, jak wszystko mnie boli i że ten ból jest przyjemny. Zostałam zgwałcona przez dziką hordę i co? Przyjemność. To mnie dopiero zabolało. Kim jestem? W dodatku nie mogłam zapomnieć, jakie ten Rysiek miał oczy. Dziko piękne”.

Epatuje też innymi scenami zgrzebnych seksualnych zbliżeń traktowanych – podobnie jak w poprzednich sztukach – bardzo mechanicznie, jakby nie wierzył w wyższe subtelne uczucia. I Polka ukrywająca w stodole Żyda, i Żydówka przechrzczona i poślubiona przez kolegę z klasy, doznają upokarzających i nieciekawych zbliżeń. I rzeczywiście, jest to zgodne z nihilistyczno-szyderczą wizją Słobodzianka, którą epatował nas w poprzednich swoich sztukach. To niby-trzeźwe, realistyczne, pozbawione złudzeń, męskie spojrzenie na to, kim de facto jest człowiek, ma się tu nijak do wagi poruszanej problematyki.

Noc poślubna Polaka, który ocalił swą koleżankę, ukrył, a następnie doprowadził do chrztu i pojął za żonę: „Obudził mnie Władek. Bez słowa rozsunął mi nogi i wszedł we mnie. Bolało. To był pierwszy raz. Miał nabrzmiałe krwią oczy. Śmierdział wódką i bigosem. Skończył szybko. Położył się obok. Zapalił papierosa i powiedział: »Matka już wszystko posprzątała. Naprawdę pierwszy raz? A mówili, że Żydówki to kurwy«”.

Słobodzianek – nawet wbrew dokumentalnemu materiałowi, na którym opiera swą sztukę – chce poniżenia człowieka aż do końca. Pokazuje losy tych, którzy przeżyli, i nie wiedzieć czemu niezwykle ciekawą (w relacji Anny Bikont z „My, z Jedwabnego”) parę Polaka i Żydówki sprowadza do groteskowego poziomu banalnego małżeństwa przypominającego Kiepskich z polsatowskiego serialu, którzy starość spędzają na walce o pilota do telewizora. Władek – sprawiedliwy Polak, który dał świadectwo prawdzie, w ujęciu Słobodzianka-Spišáka to tępy, zaczytujący się w „Trylogii” osobnik, który nawet ujawnienie zbrodni w miasteczku traktuje jako okazję do zdobycia rozgłosu i pięciu minut sławy w mediach. Uczestnictwo w uroczystościach sześćdziesięciolecia tragedii to dla niego przede wszystkim radość ze spotkania celebrytów. Ot, odmóżdżony przez kolorowe pisemka i głupawą telewizję osobnik: „Siedziałem w pierwszym rzędzie. Obok mnie prezydent, ambasador, burmistrz, posłowie, senatorzy, artyści”.

Poniżyć wszystko, co się da, nie ufać jakimkolwiek wyższym uczuciom, nie wierzyć w wyższe wartości. Trzeba więc też ośmieszyć przedstawicieli obu wyznań. Amerykańskiego rabina – znów wbrew pierwowzorowi – Słobodzianek czyni sentymentalnym naiwniakiem, natomiast polski ksiądz okazuje się kapusiem, pedofilem, karciarzem i pijakiem. Jeśli tak wyglądają antagoniści, to rzeczywiście spór żydowsko-chrześcijański, jaki według zapowiedzi Słobodzianka składanych Annie Bikont miał być osią dramatu, wygląda niezwykle subtelnie.

Finał spektaklu, zdaniem Anety Kyzioł, „zostawia widzów porażonych, w ciszy, ze ściśniętymi gardłami”. Widzieliśmy chyba zupełnie inne wystawienia, ja byłem na tak zwanej premierze studenckiej, gdzie po sztuce zabrzmiały zdawkowe brawa i rozczarowana publika udała się do szatni. Trudno zresztą, by było inaczej: spektakl rozłazi się w końcówce w załatwianiu przez Słobodzianka drobnych porachunków ze światem, ocierając się o nieskładny kabaret.

Nie jest tak – jak chcą recenzenci – że „Nasza klasa” wybrzmiewa czystym dźwiękiem. Wręcz przeciwnie: jest to jakiś skrzek, długa agonia ludzi, których los nie ułożył się w żaden wzór, którzy z ulgą lub przekleństwem kończą swą banalną egzystencję, nic nie zrozumiawszy ze swego doświadczenia. Prostoduszny nowojorski rabin, który wyjechał z Polski w roku ’38, więc nie podzielił wojennego doświadczenia swej klasy, kończy sztukę litanią imion swoich dzieci, wnuków i prawnuków, do końca celebrując wizję poczciwego żywota niczym jakiś bohater sentymentalnych żydowskich opowieści.

Widownia wybucha śmiechem, gdy słyszy te dowody groteskowej płodności rabina, a Słobodzianek pokazawszy, że reprezentanci żadnej z religii, że żadni przewodnicy duchowi nie mają niczego do powiedzenia w sprawie Zagłady, dopisuje jeszcze jakąś banalną wyliczankę szkolną, sądząc, że dzięki kontrastowi zbrodni i naiwnej dziecięcej szlachetności wywoła wstrząs. Ale przecież powoduje tylko wzruszenie ramion i ulgę, że wreszcie wszyscy bohaterowie wymarli.

Dziwna jest więc ta klęska Słobodzianka. Autor niby starał się wyważyć racje stron spierających się o Jedwabne, dołożył sceny dotyczące kolaboracji ludności żydowskiej z sowieckim okupantem (zgoda, wyglądały one dość sielankowo, bo i tak największym draniem, wzorowanym na autentycznej postaci uczestnika zbrodni w Jedwabnem, uczynił Polaka – donosiciela, zdrajcę służącego każdej władzy). Dodał też wstrząsające i bez żadnych hamulców kreślone obrazy degeneracji ocalonego Żyda zaciągającego się do pracy w Urzędzie Bezpieczeństwa. Owszem, można powiedzieć, że biblijna motywacja sadystycznych działań ubeka jest kolejnym dowodem antyreligijnych obsesji Słobodzianka, ale i tak trzeba przyznać, że jest to gest nonkonformizmu autora odrzucającego pokusę pokazania wyłącznie czarno-białej wizji stosunków polsko-żydowskich, od której zaczynała się sztuka...

Nie jest więc tak, jak pisze w recenzji z „Naszej klasy” Krzysztof Masłoń, że „Każdy dialog »Naszej klasy« jest przewidywalny niczym artykuły z »Naszego Życia«, jednego z pism wychodzących za Sowietów na Białostocczyźnie”. Słobodzianek stara się różnicować swoje oceny, pokazywać splot wydarzeń, komplikacje w stosunkach obu nacji.

Przecież podróżując z Anną Bikont i towarzysząc w wywiadach, mógł przyjąć jej punkt widzenia i zamknąć sprawę kolaboracji Żydów z Sowietami stwierdzeniem, jakie Bikont zaserwowała bułgarskiemu dziennikarzowi w odpowiedzi na pytanie o winę Żydów: „Ich grzech polega na tym, że w czasie okupacji cieszyli się pełnią praw obywatelskich – pracowali w administracji i szkolnictwie, oddychali spokojnie”.

Słobodzianek ma odwagę i nie koncentrując się na samej jedwabieńskiej zbrodni, stara się odtworzyć szerszy kontekst mordu.

[srodtytul]Fakty według mitów[/srodtytul]

Nasza klasa” nie składa się w żaden sposób w opowieść mityczną. Wydaje się, że wbrew pohukiwaniom krytyki nie jest tym upragnionym przez nią dziełem o Jedwabnem. Jedwabnem, które miało w zamiarze wielu publicystów stać się mitem założycielskim III Rzeczypospolitej. Mitem, który miał upokorzyć naród dopiero co powstający z kolan i spowodować, by historia najnowsza Polski stała się historią zbrodni i zdrady wobec sąsiadów.

Nie ma racji Joanna Derkaczew, gdy pisze: „Tekst wyróżniony tegoroczną Nagrodą Literacką »Nike« w spektaklu Ondreja Spišáka zaczyna pobrzmiewać jak legenda, partytura nabożeństwa, mit. Mit, na którym opiera się cała powojenna historia Polski”.

Nie tylko dlatego, że taka absolutyzacja Jedwabnego jest bzdurą, ale też dlatego, że Słobodzianek zbyt przywiązany jest do swoich obsesji, by wydobyć czysty dźwięk z zagłady miasteczka. Zamiast mitu woli konstatację jednego z bohaterów: „Przesraliśmy to nasze życie”...

Taki jest filozoficzny wymiar dramatu Słobodzianka. Żadnego tu mitu, niestety.

Niestety i na szczęście.

Bo przecież, aby odpowiedzialnie kreować mit, trzeba byłoby oprzeć go na faktach. A w Polsce ostatnimi czasy pełno jest mitów, natomiast brakuje twardych faktów, na których można by je oprzeć. Skoro więc gotowe są mity, czasem trzeba fakty przeinaczać, przemilczać, by mitotwórstwo rozkwitało w najlepsze. Nie wiemy, co się zdarzyło w Smoleńsku, ale mity dostosowane do każdego wariantu są już gotowe i plenią się bujnie. I spiskowy, i martyrologiczny, i modernizacyjny, i mistyczny. Taki, który każe wziąć się do unowocześniania kraju i porzucić romantyczne wizje niepodległości, i taki, który wzywa do boju i insurekcji. Taki, który potępia, i taki, który kanonizuje.

Podobnie z Jedwabnem.

Dzięki śledztwu IPN wiemy, że to Polacy pod nadzorem Niemców spalili w stodole Żydów. Nie wiemy jednak dokładnie, jak silna była inspiracja niemiecka i na czym polegała. Ilu Polaków aktywnie uczestniczyło w zbrodni, a ilu było biernymi obserwatorami.

Nie wiemy, jaki był skład socjalny polskich morderców: czy byli to normalni mieszkańcy miasteczka czy patrioci wypuszczeni z więzień, czy bandyci.

Skala tej potwornej zbrodni w związku ze wstrzymaniem prac ekshumacyjnych też nie jest do końca jasna.

Nie odnaleziono niemieckich dokumentów dotyczących tego mordu, a przecież raport na temat takiego wydarzenia musiał zostać sporządzony. Większość świadectw o Jedwabnem, zarówno żydowskich, jak i polskich, wymaga bardzo ostrożnego i krytycznego podejścia. Rzekomi naoczni świadkowie zwyczajnie kłamią, dysponujemy zeznaniami wymuszanymi przez UB siłą, a później odwoływanymi, mamy opisy żydowskiego męczeństwa będące wytworem ludowej fantazji i prześcigające się w mnożeniu okrucieństw i ekstrawagancji. Więcej, nawet wyabstrahowane, zdawałoby się niepodważalne fakty, takie jak szczegóły zamordowania Żydów niosących pomnik Lenina, w zetknięciu z wynikami prac ekshumacyjnych okazały się nieścisłe.

Żydzi w imię zemsty i pamięci o pomordowanych konfabulowali i fałszywie zeznawali przed polskimi sądami, Polacy w imię narodowej dumy, w obawie przed odpowiedzialnością, przeinaczali fakty, kłamali, przypominali sobie nagle huk niemieckich wystrzałów i mnóstwo ciężarówek z hitlerowskimki oprawcami.

Oddzielenie prawdy od fałszu zdaje się do końca niemożliwe.

Słobodzianek, podobnie jak Gross w „Sąsiadach”, nie przejmuje się trudnościami z ustaleniem szczegółów zbrodni. Konstruuje swą sztukę tak, jakby między aktorami zdarzeń z czasów wojny istniała pełna zgoda co do tego, co w lipcu 1941 roku zdarzyło się w miasteczku. I co zdarzyło się w latach sowieckiej okupacji. Kolejni koledzy i koleżanki z klasy snują więc płynnie narrację, oddając jeden drugiemu głos, by punkt po punkcie rekonstruować dzieje klasy. Ma to wstrząsnąć swą rzeczowością, ale przecież dzięki temu zabiegowi ukryty jest fakt, że niektóre elementy opowieści są zwykłym zmyśleniem, jednostronną interpretacją albo uogólnieniem opartym na kruchych podstawach.

Jeśli jednyny spór między kolegami z klasy dotyczy tego, czy Menachem używa w czasie przesłuchania kastetu czy nie, to rzeczywiście jest to sprzeczne z historią Jedwabnego, która jest wiązką wzajemnie sprzecznych opowieści.

Krzysztof Masłoń z furią pastwi się nad Słobodziankiem, okraszając swój tekst cytatami z wierszy Jarosława Marka Rymkiewicza. Ja jednak wolę pamiętać, że Rymkiewicz jest także autorem powieści „Umschlagplatz”, w której z tkliwością pochylał się nad zagładą żydowskiego świata, w której wraz ze swą rudą żydowską żoną próbował rekonstruować świat przedwojenny oraz topografię Zagłady, pytać o winę Polaków i wnioski płynące z historii. Owszem, jest to książka, na której ostatniej stronie czytamy, jak Jarosław Marek popija wino na cześć Zbyszka (Bujaka) i Adasia (Michnika), ale przecież czas, który minął, i procesy, które wytoczono, nie unieważniają wezwania Jarosława Marka Rymkiewicza do namysłu nad naszą wspólną historią.

[srodtytul]W sieci interesów[/srodtytul]

Wbrew tonacji artykułu Masłonia sądzę, że o Jedwabnem trzeba rozmawiać. Musimy mozolnie, krok po kroku, wbrew jednostronnym grantom, stypendiom i fundacjom próbować dotrzeć do prawdy o tamtych latach. Dziarskie danie odporu w imię narodowej dumy to droga donikąd.

Złuda dobrego samopoczucia nie zastąpi podręczników, w których hasło „Jedwabne” musi się znaleźć, w których prawda o czasach pogardy, w których refleksja o koszmarnym obliczu totalitaryzmów musi zostać wyartykułowana. Wydaje się, że do najbardziej zapalczywych zwolenników „Sąsiadów” dotarła już wieść, że polscy historycy, oponując przeciw wizji Grossa, nie mieli na celu usprawiedliwienia zbrodni, ale ustalenie faktów. Bo od faktów zależy też opowieść o totalitaryzmie, antysemityzmie i Polakach.

Wiadomo, gdybyśmy to my wygrali tamtą wojnę, gdybyśmy byli bogaci, to na scenach francuskich teatrów święciłyby teraz sukcesy spektakle o kolaborantach z Vichy i odwiecznym francuskim antysemityzmie, a na uniwersytetach amerykańskich wałkowanoby nadal zbrodnie hitlerowskich Niemiec. Oscara otrzymałby wysokobudżetowy film „Historia Kowalskich” o Polakach ratujących Żydów w czasie drugiej wojny światowej. A polski antysemityzm? Byłby oczywiście elementem edukacji obywatelskiej przyszłych pokoleń zamożnych Polaków.

Ale niestety – jak śpiewał Paweł Kukiz przy akompaniamencie Jana Bo – „jest jak jest” i nasza rozmowa o przeszłości uwikłana jest w sieć różnorakich interesów, często sprzecznych z polską racją stanu. Nagroda Nike, która ongiś miała być najważniejszym wyróżnieniem literackim w Polsce, honoruje sztukę niemądrą, będącą klasycznym przykładem konkursowego pisania na zadany temat. Sztukę, która nie zadowala nikogo.

O Jedwabnem mimo to musimy rozmawiać. Winni to jesteśmy naszym żydowskim przyjaciołom, winni to jesteśmy naszym dzieciom.

[i]Andrzej Horubała, pisarz, producent telewizyjny, ostatnio wydał powieść „Przesilenie”. [/i]

[ramka][b]Krzysztof Masłoń, Głos wojującego bezbożnika[/b]

Polska przepraszała za Jedwabne ustami polityków, autorytetów moralnych, odbyła się debata publiczna na ten temat, wydane zostały książki i nakręcone filmy, odsłonięto pomnik, IPN przeprowadził śledztwo, dokonano ekshumacji ofiar spalonych w stodole.

Teraz przyszła kolej na artystów, którzy – z niejakim opóźnieniem – też postanowili zmierzyć się z tą traumą. I tu o kilka długości wyprzedził konkurencję Tadeusz Słobodzianek, pisząc sztukę „Nasza klasa”. „Gazeta Wyborcza” orzekła, że spektakl na podstawie tego dzieła pokazuje mord w Jedwabnem jako kulminacyjny punkt historii współczesnej Polski.Każda scena, każdy dialog jest w niej przewidywalny niczym artykuły z „Naszego Życia”, jednego z pism wychodzących za Sowietów na Białostocczyźnie.

Dopiero trzeba było odwagi Słobodzianka, byśmy zdali sobie wreszcie sprawę, że to naprawdę wielki wstyd być Polakiem. Choć, oczywiście, nie wszyscy dorośli jeszcze do przetrawienia gorzkich słów dramatopisarza i wyciągnięcia z nich należytych wniosków. (Rz, 30-31.10.2010) [/ramka]

Tadeusz Słobodzianek napisał słabą sztukę o wstrząsającym mordzie w Jedwabnem. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo przecież i najlepszym zdarza się napisać słabą sztukę.

Ponieważ jednak entuzjaści przerabiania świadomości narodowej uruchomili wokół tej sztuki cyrk medialny i promocyjny, znów dyskusja na temat Jedwabnego wraca do poziomu wzajemnych szyderstw i wrogości.

Nagroda Nike i laudacje przy tej okazji wygłoszone, peany wypisywane po krajowej premierze przez krytyków teatralnych i publicystów powodują, że znów jesteśmy w punkcie wyjścia, gdy na piedestale stawia się marną, niezwykle marną rzecz – wówczas pełną warsztatowych błędów i przekłamań książkę Tomasza Grossa „Sąsiedzi”, teraz niemądrą „Naszą klasę” – i zamiast wspólnie dociekać prawdy, absolutyzuje się ułomne twory pióra czy to Grossa czy Słobodzianka.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne