Skazy na wizerunku Tuska

Premier powinien przyjść w zeszłą środę do Sejmu z raportem o stanie państwa. A przyszedł swoim zwyczajem z witką do drażnienia Kaczyńskiego

Publikacja: 22.01.2011 00:01

Skazy na wizerunku Tuska

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek JD Jerzy Dudek

Kiedy przed kilkoma dniami wyrażałem zdziwienie wobec bladej reakcji Donalda Tuska na raport MAK, pewien ważny polityk PO zbył to żartem: – Ostachowicz wyjechał na urlop w tym samym czasie co Donald, więc się po prostu pogubił. Paweł Graś i Tomasz Arabski nie są ludźmi, którzy pomogliby mu szybko znaleźć najlepszy ton i najlepsze rozwiązanie – to ocena na gorąco politycznego wygi.

Nie zostałem przekonany tą interpretacją. Według mojej wiedzy, choć Igor Ostachowicz, spec od PR, jest ważnym pomocnikiem premiera w „znajdowaniu właściwego tonu”, nie kreuje kluczowych decyzji. A reakcja na rosyjski raport była taką kluczową decyzją z pewnością.

[srodtytul]Tusk w kawałkach[/srodtytul]

Między grudniem, kiedy Tusk zdawał się być zdeterminowany, aby dać Rosjanom odpór, a połową stycznia, gdy nieco zdetonowany prawił o „niekompletnym raporcie, podkreślał wagę stosunków z Rosją i koncentrował się na potyczkach słownych z opozycją, zaszła zasadnicza zmiana. Zmiana uwarunkowań? Nie wiemy. Na pewno zmiana woli Donalda Tuska.

Kilka dni później, podczas przedstawiania przez Tuska informacji o smoleńskiej tragedii (będącej w rzeczywistości czysto polityczną polemiką z opozycją, informowania o czymkolwiek było w tym wystąpieniu niewiele), w kuluarach sejmowych krążyły najdziksze plotki. Koledzy premiera z PO przedstawiali go jako człowieka rozbitego, „w kawałkach”, który nie może sobie poradzić z ciężarem odpowiedzialności, który się pogubił. Pojawiły się pogłoski, że (wiecznie o to zresztą podejrzewany) marszałek Grzegorz Schetyna montuje gdzieś za kulisami wymianę Tuska na innego premiera, i to jeszcze przed wyborami. To naturalnie nieprawdopodobna plotka, Schetyna to za szczwany lis na takie awantury. A jednak poddał następnego dnia zachowania premiera w obliczu raportu MAK ostrej, jak na polskie partyjne standardy, krytyce w Radiu RMF.

Z kolei jak na człowieka „w kawałkach” Tusk zadziwiająco sprawnie wchodził w kolejne zwarcia z opozycją (nawet jeśli okazywał zdenerwowanie lub złość), a zgromadzeni na sali posłowie PO odgrywali rolę nieźle zorganizowanej klaki. Platformersi sprawiali wrażenie ludzi, którzy mają świadomość, że jadą z premierem na jednym wózku. Powód był prosty. Tusk przypomniał o wyborach, które „już za kilka miesięcy rozstrzygną ten spór”.

[srodtytul]W poszukiwaniu słuchu[/srodtytul]

Pytanie o woltę Tuska w sprawie smoleńskiej zawisło w próżni. Jedni – piszę teraz już o obserwatorach – mówią o utracie słuchu społecznego nieźle do tej pory wyczuwającego nastroje premiera. Tak samo jak przystał na komedię z obroną kojarzonego z wpadkami ministra infrastruktury Grabarczyka, łącznie z wręczaniem mu kwiatów na oczach rozjuszonych telewidzów-pasażerów, tak w tej sprawie postawił na obronę swojej dawniejszej polityki. W akcie ryzykownej arogancji. Chociaż sondaże pokazują wyraźnie: większość Polaków jest wobec skutków tej jego polityki co najmniej sceptyczna. I uważa Smoleńsk za sprawę istotną.

Inni mówią z kolei o zaplątaniu inteligentnego, ale chwiejnego polityka w sytuacje, gdzie mimo pozorów wielkiej władzy nie jest on panem samego siebie. Zapewne wolałby wymienić nieporadnego członka rządu (za którym nigdy nie przepadał), bo to dałoby wrażenie nowego otwarcia. Cóż stąd, skoro ten minister jest wpływowym członkiem rządzącej partii, umiejącym stworzyć w jej obrębie nieformalną frakcję, z którą trzeba się liczyć.

I tak samo Tusk może wolałby odegrać rolę przywódcy do jakiegoś przynajmniej stopnia jednoczącego naród, aby dać Rosjanom po nosie. Ale uznał, że nie może. Dlaczego? Bo zbyt wiele zainwestował w próbę odwilży w relacjach z Putinem? Bo ma świadomość, że na początku, zaraz po 10 kwietnia, popełnił tyle błędów prawnych i politycznych, że na rolę jednoczyciela Polaków nie bardzo ma już szansę. Bo pod koniec tej drogi wie, że Rosjanie są mu w stanie te jego błędy skutecznie przypomnieć.

Warto zauważyć, że Tusk nie odgrywa, wbrew najbardziej czarno-białym schematom pisowskiej opozycji, roli mechanicznego wykonawcy rosyjskich poleceń. Potrafił się przeciwstawić już w ostatnich miesiącach niektórym ich żądaniom ekonomicznym, na przykład wpuszczenia na polski rynek rosyjskich koncernów zainteresowanych kupnem Lotosu. A jednak w tej stosunkowo prostej sprawie, gdy chodziło o parę symbolicznych słów i gestów, po pierwszych wahaniach zrobić tego nie chciał. Choć ma poczucie (powinien mieć w każdym razie) jako człowiek ukształtowany przez antypeerelowską opozycję, że pojęcie „godności” nie zawsze jest w polityce międzynarodowej pustym frazesem. Choć w przeszłości bywał na tę kategorię pojęć wrażliwy.

To są motywy zapewne ważne, a polityk rzadko kiedy kieruje się tylko jedną przesłanką, kiedy podejmuje fundamentalną decyzję. Wszystko tu może być istotne. Łącznie z emocjonalnym poirytowaniem Tuska padającymi wobec niego, czasem przesadnymi oskarżeniami ze strony takich ludzi jak Antoni Macierewicz, Anna Fotyga, wreszcie sam Jarosław Kaczyński, którego uważa serio za znienawidzonego wroga.

Jednak w poszukiwaniach domniemanych motywów Tuska warto brać pod uwagę jeszcze jedną okoliczność. To przy całej taktycznej zręczności i emocjonalnej inteligencji lider, który od lat używa w zasadzie jednej metody. Jest nią rozpalanie do białości emocji wynikłych z polaryzacji sceny między PO i PiS. [wyimek]

Za wcześnie grzebać Donalda Tuska, ale na lustrze pojawiła się kolejna rysa. Wybrał miękki kurs wobec Rosjan żeby znów rozpalić partyjną wojnę. Może z niej wyjść wzmocniony na innych frontach, ale może wpaść w pułapkę[/wyimek]

To ta metoda zapewnia tak ważną pozycję przy boku Tuska ludziom typu Ostachowicza, który polską politykę ujmował w kategoriach kopania w klatkę z małpami, aby je zdenerwować i pobudzić do rozgłośnego wrzasku. Odchodzący z PO Janusz Palikot nie musi kłamać, opowiadając, jak to pierwszy piarowiec premiera każdą sprawę kwitował podczas wewnętrznych dyskusji pytaniem: Jak to wykorzystać przeciw PiS? Tusk innej polityki właściwie nie zna. A przecież organy, z których się nie korzysta, zanikają.

I w tym sensie możliwe, że nieobecność Ostachowicza mogła jedynie owocować drobnymi wpadkami wizerunkowymi. Ale duch piarowca jest cały czas obecny. Premier może się wahać, hamletyzować, nawet przeżywać – jak wynika z relacji z jądra PO– wyzierającą z tez MAK rosyjską brutalność. Ale w ostateczności zawsze sięgnie po sprawdzoną receptę, zawsze spyta: „A co na froncie wojny z Kaczyńskim? Może trzeba znowu dorzucić do pieca?”.

[srodtytul]Zbuntowane elity u bram[/srodtytul]

A nie da się ukryć, że spór o polską reakcję na raport MAK rozpalił tę wojnę na całego. Z jednej strony w kolejnych debatach był i Antoni Macierewicz z „zaprzaństwem”, i Beata Kempa opowiadająca, jak to członkom PiS grozi się łagrami. Czyli wszystko to, co może z łatwością wystraszyć przeciętnego Polaka, nawet jeśli integruje zaskakująco dużą grupę wyborców. To z kolei konsekwencja języka i taktyki, jaką obrał PiS.

Z drugiej strony emocje pisowskiej opozycji są nie tylko autentyczne, ale tym razem także głęboko uzasadnione, nawet jeśli niektóre zarzuty brzmią w uszach tegoż przeciętnego Polaka grubo na wyrost („Tusk jak Bierut” – tytuł z wywiadu z Macierewiczem w „Gazecie Polskiej"). PiS nie miał innej drogi, jak wejść w to zwarcie, jest po prostu skazany na żądanie „zadośćuczynienia za śmierć swoich zmarłych”. Kaczyński naturalnie wybrał „smoleńską strategię” jako receptę na najbliższe wybory, ale też wybrała się ona sama – tragicznymi splotami okoliczności.

I w tym sensie polski premier uruchomił maszynę-samograj. „Tusk pisze scenariusz, a PiS go realizuje” – ta uwaga zepchniętej na bok Elżbiety Jakubiak z PJN oddaje istotę. Warto tu dodać, że choć polska polityka widziała w ostatnich latach wiele rzeczy strasznych, to pisanie takiego scenariusza jawi się jako szczególne okrucieństwo szefa rządu.

Na dokładkę w konkretnej sytuacji na przełomie lat 2010 i 2011 Tusk miał dobre powody, aby szczególnie potrzebować nowych starć na tym froncie. Przypomnijmy: dopiero co stał w obliczu buntu elit generowanego przez wiele okoliczności, ale przede wszystkim przez kontrowersję wokół funduszów emerytalnych.

Sam byłem zaskoczony gwałtownością reakcji mainstreamowych dziennikarzy różnych szczebli i redakcji, powtarzających nagle z emfazą: „Tusk chce sięgnąć po nasze emerytury”. Nawet Waldemar Kuczyński odgrywający w każdej sprawie rolę gorliwego zwolennika rządu (z nienawiści do „złego Kaczora”) w tej jednej się zachwiał, a to oznacza, że „w Grenadzie zaraza”. Aleksander Smolar ogłosił, że szef rządu jest populistą porównywalnym z Berlusconim. I choć nie był wcześniej bezkrytycznym chwalcą metody politycznej Tuska, nigdy też nie przemawiał tak ostro. „Gazeta Wyborcza" dzień w dzień użyczała swoich łam krytykom rządu.

Nie widzę w tym akurat sporze czarnego i białego bohatera. Rządowi można zarzucać, że pokrywa księgowymi sztuczkami swoje kłopoty z deficytem i publicznym długiem. Można go pytać o pomysły na rozchwiane finanse. Ale z kolei formuła „chce sięgnąć po nasze emerytury” przeciwstawiana tym sztuczkom jawiła się od początku jako przesadna. To w niej można się było doszukać miękkiego populizmu odwołującego się do obaw młodego i średniego pokolenia, zwłaszcza aspirującego do klasy średniej, niegodzącego się na międzypokoleniową solidarność.

Naturalnie populistyczne tony pobrzmiewały także w wystąpieniach premiera i jego ministrów, kiedy rozprawiali się z opiniami nigdy przez nich niecenionych ekspertów (profesorowie to skądinąd przedmiot szczególnej awersji samego Tuska). Ale paniczne obawy polskich ciułaczy powinien wywoływać bardziej sam system emerytalny (niekoniecznie gwarantujący wysokie świadczenia na starość) niż jego doraźne korekty.

Można dyskutować, skąd nagle tak wielki i rozemocjonowany front obrońców tej dawnej reformy. Ile w tym autentycznych przekonań, ile walki o prestiż własnych biografii, a ile wreszcie interesów samych OFE szukających możnych sojuszników w różnych kręgach.

Dość że nagle ważnym uczestnikiem debaty stał się Leszek Balcerowicz, że wrócił mit wielkich reform, zwłaszcza finansowych. Front jest naturalnie niejednolity: o ile Balcerowicz funkcjonuje jako cenny sojusznik „Gazety Wyborczej", to na przykład Krzysztof Rybiński jest ekspertem centroprawicowego PJN. Ale można zaryzykować twierdzenie, że lwia część uczestników tego frontu to dawni heroldzi rozmaitych dogmatów III RP zmuszeni w ostatnich latach do bezkrytycznego wspierania Tuska. Mieli już tego najwyraźniej trochę dosyć. To może dodatkowy katalizator tych wielkich emocji.

Czy to front groźny? Naturalnie wizja Balcerowicza zakładającego przy wsparciu „Wyborczej” nową partię zwolenników reform i wyrzeczeń to utopia. Ale głosy krytyczne mogą się skumulować, choćby w postaci wyborczej absencji. Pewien dziennikarz "Wyborczej" zdążył już ogłosić: „nigdy więcej na Platformę”.

[srodtytul]Wewnętrzne fronty[/srodtytul]

A było coś jeszcze, co musiało niepokoić Tuska. Pojawiło się pytanie, kto może na tym zamęcie w obozie „jasnogrodu”, na tej nowej wojnie na górze, skorzystać. Po trosze zapewne cała opozycja – mogąca wykazywać, że rząd się gubi. Nawet jeśli jej własne propozycje wobec systemu OFE szły w podobnym kierunku (pomysł PiS, aby wybierać, u kogo chce się odkładać składkę w drugim filarze, skądinąd racjonalny, dowartościowywał ZUS). Być może skorzystać mogło nowe ugrupowanie – Polska Jest Najważniejsza – najbardziej konsekwentnie, pod wpływem myśli Rybińskiego krzyczące: „Chcą nam zabrać emerytury”. Ale jest to formacja wciąż słaba.

Skorzystać na tym sporze mogły także te wszystkie środowiska wewnątrz Platformy, które chciały się wyemancypować od Tuska, a w przyszłości być może podjąć grę na jego odsunięcie od władzy. Rzecz charakterystyczna, prezydent Bronisław Komorowski tuż przed wybuchem MAK-owskiej bomby zaczął się domagać konsultacji na temat reformy OFE pod auspicjami Pałacu Prezydenckiego.

Zabarwienie jego najbliższego, przeważnie wywodzącego się z Unii Wolności otoczenia jest specyficzne: mocne przywiązanie do "trzeciorzeczpospolitowych" dogmatów, ale podszyte reformatorskim niepokojem. Możliwe, że w tym duchu już niedługo miał zacząć formułować swoje orędzia i wystąpienia bojaźliwy w pierwszych miesiącach prezydent. Wiązało się to zresztą z jego wpisaną w polski ustrój pokusą pewnego uniezależnienia. Kiedy po raz pierwszy ku wyraźnej złości Tuska zaprosił do pałacu „na dywanik” jego ministrów – Ewę Kopacz i Jacka Rostowskiego – stało się jasne: gra dużego pałacu z małym znowu się rozpoczyna.

I możliwe, że duży pałac znalazłby sojuszników u tych wszystkich polityków PO, którzy na Tuska patrzyli od dawna jak na zło konieczne – myślę tu zwłaszcza o marszałku Schetynie i jego nieformalnej grupie. Oni także próbowali od miesięcy grać kartą bliżej niesprecyzowanych reform, byli więc potencjalnymi sojusznikami Komorowskiego i nawet Balcerowicza. Byli też naturalnie sparaliżowani – nie wymienia się lidera przed kolejnymi wyborami. Ale już samo wymuszenie przez nich jakichś korekt rządowej polityki mogło być ogłoszone jako ich sukces procentujący w przyszłości. Zwłaszcza że, powtórzmy, groźba buntu japiszonów nie była wydumana.

Rozpalenie wojny o Smoleńsk wydaje się gwarancją przytłumienia tamtych odśrodkowych tendencji. Na widok tyrad Macierewicza na moment zapomniano o Balcerowiczowskich przestrogach, a „Gazeta Wyborcza” znowu stała się, zwłaszcza w warstwie komentarzy, tubą rządu. Co więcej, Tusk próbuje przygarnąć mocno do piersi własną partię. W obliczu niezwykle ostrych oskarżeń Kaczyńskiego i pisowców zwłaszcza prezydent musi się dwa razy zastanowić, zanim zacznie przeszkadzać premierowi. W oczach wielu środowisk Bronisław Komorowski stał się bowiem symbolem polityki ugody z Rosją bardziej może jeszcze niż sam Tusk.

[srodtytul]Widmo pochodni[/srodtytul]

Naturalnie to nie premier Tusk wymyślił termin ogłoszenia raportu MAK. Ale spadł mu on z tego punktu widzenia w teorii jak z nieba. I zapewne nie tylko z powodu nienawiści do Kaczyńskiego (zresztą odwzajemnianej) szef rządu poszedł na całość – nie informując Sejmu prawie w ogóle o swoich dyplomatycznych wysiłkach, za to snując z sejmowej trybuny wizje pochodni z Krakowskiego Przedmieścia podpalających Polskę. Może nigdy nie widać było tak wyraźnie całkowitego podporządkowania polityki zagranicznej wewnętrznej rozgrywce. Choć przecież, powtórzmy, Polska widziała już niejedno.

Tusk mógł mieć przez chwilę wrażenie, że w krótkim dystansie uzyskał to, czego chciał. Że buntownicze pokusy elity III RP zderzyły się z posmoleńskimi emocjami, zniosły z nimi i wyzerowały. Że zmniejszył groźbę buntu na swoim pokładzie. Że nawet ma szansę znów związać ze sobą spore grupy zwykłych Polaków. Jak wynika przecież z badań zamawianych przez partie, obawa przed konfliktem z Rosją jest znaczącą emocją większości społeczeństwa. Nawet PiS to w jakimś stopniu uwzględniał. Takie były przesłanki słynnego posłania Kaczyńskiego „Do przyjaciół Rosjan” podczas kampanii prezydenckiej.

Zresztą Tusk wystąpił w roli niejednoznacznej postaci dramatu. Owszem podrażnił PiS zwłoką w reakcji na raport MAK, a potem miękkim komentarzem do niego, ale pozwolił ministrowi Millerowi skontrować wersję rosyjską polskimi ustaleniami. A skrajni radykałowie na czele z Macierewiczem bywają nieocenionymi sprzymierzeńcami tych wszystkich Tuskowych sztuczek. Jedno więcej porównanie lidera PO do Bieruta – i „blok zdrowego rozsądku” może się wydawać zintegrowanym na wsze czasy.

Ale już dziś na tych założeniach widać szwy. Nie jestem przekonany, czy Polacy poruszeni grubiańską wizją swojego pijanego generała, upowszechnianą na świecie, okażą się tak spolegliwym tworzywem, jak mogło się wydawać z perspektywy gabinetu w Alejach Ujazdowskich. Owszem, gdy zaraz po sejmowej debacie zajrzeć do TVN-owskiego „Szkła kontaktowego”, wszystko toczy się po staremu. „Antykaczystowscy” internauci radzą, aby katastrofę wyjaśniali „Ziobro z agentem Tomkiem”, a Grzegorz Miecugow uśmiecha się wyrozumiale i wrzuca kolejną porcję drwin z Kaczyńskiego.

Ale nawet TVN nie odegrał w relacjonowaniu tej sprawy jednoznacznej roli, nawet „Wyborcza” zmuszona była, często wbrew własnym komentarzom, dekonstruować rosyjską wersję. A niepokojący się o własne emerytury „młodzi wykształceni z wielkich miast” mogą uznać, że zdumiewająca pasywność premiera i jego ekipy wobec rosyjskiej recepty na to dochodzenie to o ten jeden raz za dużo. Możliwe, że Schetyna wykorzystujący tę sprawę do swojej rozgrywki z Tuskiem lepiej wyczuwa społeczne nastroje. Nawet jeśli nadał swoim zastrzeżeniom postać recenzowania bardziej formy niż treści.

Nie jestem też pewien, na ile uda się też Tuskowi blokować Smoleńskiem inne spory. Tak to wygląda z perspektywy stycznia, ale niekoniecznie lata czy jesieni, kiedy toczyć się będzie kampania wyborcza.

Wojna o OFE może się z wojną o relacje polsko-rosyjskie zerować, ale gdy tylko minie pierwszy strach przed Kaczyńskim i Macierewiczem, może się też uzupełniać – tworząc wrażenie osamotnienia skłóconego ze wszystkimi premiera. Więc i w tym względzie rację może mieć Schetyna obstawiający już dzisiaj opcję „reformatorską” przeciwstawianą rządowemu „kunktatorstwu”. Małe kroczki Tuska, przedstawiane przez ponad trzy lata jako wyraz roztropności, mogą się znaleźć nagle na cenzurowanym. Nawet jeśli Balcerowicz proponuje recepty trudne do strawienia dla Polaków lub niejasne, a sam marszałek Sejmu posługuje się na razie głównie hasłami.

A jest coś jeszcze. Oglądając sejmowy spektakl z wicemarszałkiem Niesiołowskim szeroko uśmiechniętym, znajdującym przyjemność w wyłączaniu tuż pod nosem premiera mikrofonów posłom PiS, można było odnieść wrażenie, że międzypartyjna nienawiść to paliwo wystarczające na długie lata. Tak może być, ale wcale nie musi.

Jeśli suma czynników niesprzyjających Tuskowi się skumuluje, jeśli ostateczny wynik wyborczy PO okaże się na dokładkę niższy od oczekiwań, to kto wie, czy także owa łatwość w podsycaniu nieustającej antypisowskiej kampanii nie stanie się nagle, może nie wprost, ale w podtekście, okolicznością obciążającą. A w takim przypadku marszałek Schetyna (bo już nie prezydent Komorowski, ale ten o władzę w Platformie ubiegać się nie będzie) ma czystszą kartę. A dzisiejsi partyjni klakierzy będą z równą łatwością oklaskiwać nowy ton.

Naturalnie grzebanie Donalda Tuska wydaje się czynnością co najmniej przedwczesną. „Przemysł pogardy” to instrument ujarzmiania nie tylko własnej partii, ale nade wszystko mediów i elit. Gdy Tusk potrząsa zagrożeniem „partii pochodni”, straszy nie tylko swoich posłów, ale miarodajne kręgi, które pomagają mu w zachowaniu władzy i rządu dusz Polaków. Duża część nieformalnego stronnictwa, które wyodrębniło się w następstwie bitwy o OFE, boi się tych pochodni dużo bardziej panicznie niż sam premier. Na dokładkę ważnym gwarantem tej polaryzacji jest zachowujący władzę na prawicy Kaczyński.

A jednak premier, niczym bajkowa macocha Królewny Śnieżki, powinien zauważyć na swoim lusterku kolejną, nawet jeśli dyskretną, skazę. Czy wybrał dobrą strategię smoleńską z punktu widzenia swojej osobistej korzyści? Nie wiem, to się okaże. Wybrał kurs ryzykowny.

[srodtytul]Pytania o państwo[/srodtytul]

Z pewnością za to wybrał drogę, na której nie da się umocnić międzynarodowej pozycji Polski. I nieułatwiającą dyskusji o fatalnym stanie polskiego państwa. Które niezależnie od twardego kursu ekonomicznego, oferowanego słusznie czy niesłusznie przez Balcerowicza czy Rybińskiego, wymaga gruntownego remontu na wielu piętrach. Piętrach, o których ci ekonomiści w ogóle nie mówią. Czasem remontu wykluczającego pokusy oszczędzania na wszystkim, co skazuje nas na wyjątkową kwadraturę koła. To już trochę inna historia, ale trzeba sobie powiedzieć szczerze: Tusk się z tymi problemami nie zmierzył.

Do Sejmu powinien przyjść w ostatnią środę, jak chciała tego Elżbieta Jakubiak, z raportem o stanie państwa. A przyszedł swoim zwyczajem z witką do drażnienia Kaczyńskiego. A to na pewno nie gwarantuje zaszczytnego miejsca w historii.

Kiedy przed kilkoma dniami wyrażałem zdziwienie wobec bladej reakcji Donalda Tuska na raport MAK, pewien ważny polityk PO zbył to żartem: – Ostachowicz wyjechał na urlop w tym samym czasie co Donald, więc się po prostu pogubił. Paweł Graś i Tomasz Arabski nie są ludźmi, którzy pomogliby mu szybko znaleźć najlepszy ton i najlepsze rozwiązanie – to ocena na gorąco politycznego wygi.

Nie zostałem przekonany tą interpretacją. Według mojej wiedzy, choć Igor Ostachowicz, spec od PR, jest ważnym pomocnikiem premiera w „znajdowaniu właściwego tonu”, nie kreuje kluczowych decyzji. A reakcja na rosyjski raport była taką kluczową decyzją z pewnością.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą