[srodtytul]Widmo pochodni[/srodtytul]
Naturalnie to nie premier Tusk wymyślił termin ogłoszenia raportu MAK. Ale spadł mu on z tego punktu widzenia w teorii jak z nieba. I zapewne nie tylko z powodu nienawiści do Kaczyńskiego (zresztą odwzajemnianej) szef rządu poszedł na całość – nie informując Sejmu prawie w ogóle o swoich dyplomatycznych wysiłkach, za to snując z sejmowej trybuny wizje pochodni z Krakowskiego Przedmieścia podpalających Polskę. Może nigdy nie widać było tak wyraźnie całkowitego podporządkowania polityki zagranicznej wewnętrznej rozgrywce. Choć przecież, powtórzmy, Polska widziała już niejedno.
Tusk mógł mieć przez chwilę wrażenie, że w krótkim dystansie uzyskał to, czego chciał. Że buntownicze pokusy elity III RP zderzyły się z posmoleńskimi emocjami, zniosły z nimi i wyzerowały. Że zmniejszył groźbę buntu na swoim pokładzie. Że nawet ma szansę znów związać ze sobą spore grupy zwykłych Polaków. Jak wynika przecież z badań zamawianych przez partie, obawa przed konfliktem z Rosją jest znaczącą emocją większości społeczeństwa. Nawet PiS to w jakimś stopniu uwzględniał. Takie były przesłanki słynnego posłania Kaczyńskiego „Do przyjaciół Rosjan” podczas kampanii prezydenckiej.
Zresztą Tusk wystąpił w roli niejednoznacznej postaci dramatu. Owszem podrażnił PiS zwłoką w reakcji na raport MAK, a potem miękkim komentarzem do niego, ale pozwolił ministrowi Millerowi skontrować wersję rosyjską polskimi ustaleniami. A skrajni radykałowie na czele z Macierewiczem bywają nieocenionymi sprzymierzeńcami tych wszystkich Tuskowych sztuczek. Jedno więcej porównanie lidera PO do Bieruta – i „blok zdrowego rozsądku” może się wydawać zintegrowanym na wsze czasy.
Ale już dziś na tych założeniach widać szwy. Nie jestem przekonany, czy Polacy poruszeni grubiańską wizją swojego pijanego generała, upowszechnianą na świecie, okażą się tak spolegliwym tworzywem, jak mogło się wydawać z perspektywy gabinetu w Alejach Ujazdowskich. Owszem, gdy zaraz po sejmowej debacie zajrzeć do TVN-owskiego „Szkła kontaktowego”, wszystko toczy się po staremu. „Antykaczystowscy” internauci radzą, aby katastrofę wyjaśniali „Ziobro z agentem Tomkiem”, a Grzegorz Miecugow uśmiecha się wyrozumiale i wrzuca kolejną porcję drwin z Kaczyńskiego.
Ale nawet TVN nie odegrał w relacjonowaniu tej sprawy jednoznacznej roli, nawet „Wyborcza” zmuszona była, często wbrew własnym komentarzom, dekonstruować rosyjską wersję. A niepokojący się o własne emerytury „młodzi wykształceni z wielkich miast” mogą uznać, że zdumiewająca pasywność premiera i jego ekipy wobec rosyjskiej recepty na to dochodzenie to o ten jeden raz za dużo. Możliwe, że Schetyna wykorzystujący tę sprawę do swojej rozgrywki z Tuskiem lepiej wyczuwa społeczne nastroje. Nawet jeśli nadał swoim zastrzeżeniom postać recenzowania bardziej formy niż treści.
Nie jestem też pewien, na ile uda się też Tuskowi blokować Smoleńskiem inne spory. Tak to wygląda z perspektywy stycznia, ale niekoniecznie lata czy jesieni, kiedy toczyć się będzie kampania wyborcza.
Wojna o OFE może się z wojną o relacje polsko-rosyjskie zerować, ale gdy tylko minie pierwszy strach przed Kaczyńskim i Macierewiczem, może się też uzupełniać – tworząc wrażenie osamotnienia skłóconego ze wszystkimi premiera. Więc i w tym względzie rację może mieć Schetyna obstawiający już dzisiaj opcję „reformatorską” przeciwstawianą rządowemu „kunktatorstwu”. Małe kroczki Tuska, przedstawiane przez ponad trzy lata jako wyraz roztropności, mogą się znaleźć nagle na cenzurowanym. Nawet jeśli Balcerowicz proponuje recepty trudne do strawienia dla Polaków lub niejasne, a sam marszałek Sejmu posługuje się na razie głównie hasłami.
A jest coś jeszcze. Oglądając sejmowy spektakl z wicemarszałkiem Niesiołowskim szeroko uśmiechniętym, znajdującym przyjemność w wyłączaniu tuż pod nosem premiera mikrofonów posłom PiS, można było odnieść wrażenie, że międzypartyjna nienawiść to paliwo wystarczające na długie lata. Tak może być, ale wcale nie musi.
Jeśli suma czynników niesprzyjających Tuskowi się skumuluje, jeśli ostateczny wynik wyborczy PO okaże się na dokładkę niższy od oczekiwań, to kto wie, czy także owa łatwość w podsycaniu nieustającej antypisowskiej kampanii nie stanie się nagle, może nie wprost, ale w podtekście, okolicznością obciążającą. A w takim przypadku marszałek Schetyna (bo już nie prezydent Komorowski, ale ten o władzę w Platformie ubiegać się nie będzie) ma czystszą kartę. A dzisiejsi partyjni klakierzy będą z równą łatwością oklaskiwać nowy ton.
Naturalnie grzebanie Donalda Tuska wydaje się czynnością co najmniej przedwczesną. „Przemysł pogardy” to instrument ujarzmiania nie tylko własnej partii, ale nade wszystko mediów i elit. Gdy Tusk potrząsa zagrożeniem „partii pochodni”, straszy nie tylko swoich posłów, ale miarodajne kręgi, które pomagają mu w zachowaniu władzy i rządu dusz Polaków. Duża część nieformalnego stronnictwa, które wyodrębniło się w następstwie bitwy o OFE, boi się tych pochodni dużo bardziej panicznie niż sam premier. Na dokładkę ważnym gwarantem tej polaryzacji jest zachowujący władzę na prawicy Kaczyński.
A jednak premier, niczym bajkowa macocha Królewny Śnieżki, powinien zauważyć na swoim lusterku kolejną, nawet jeśli dyskretną, skazę. Czy wybrał dobrą strategię smoleńską z punktu widzenia swojej osobistej korzyści? Nie wiem, to się okaże. Wybrał kurs ryzykowny.
[srodtytul]Pytania o państwo[/srodtytul]
Z pewnością za to wybrał drogę, na której nie da się umocnić międzynarodowej pozycji Polski. I nieułatwiającą dyskusji o fatalnym stanie polskiego państwa. Które niezależnie od twardego kursu ekonomicznego, oferowanego słusznie czy niesłusznie przez Balcerowicza czy Rybińskiego, wymaga gruntownego remontu na wielu piętrach. Piętrach, o których ci ekonomiści w ogóle nie mówią. Czasem remontu wykluczającego pokusy oszczędzania na wszystkim, co skazuje nas na wyjątkową kwadraturę koła. To już trochę inna historia, ale trzeba sobie powiedzieć szczerze: Tusk się z tymi problemami nie zmierzył.
Do Sejmu powinien przyjść w ostatnią środę, jak chciała tego Elżbieta Jakubiak, z raportem o stanie państwa. A przyszedł swoim zwyczajem z witką do drażnienia Kaczyńskiego. A to na pewno nie gwarantuje zaszczytnego miejsca w historii.