Polacy nie chcą czytać polskich powieści. A jeśli już, to wznowienia klasyków. Polska proza współczesna jest marginesem rynku wydawniczego i jak dotąd książka tego rodzaju, która przebiła magiczną barierę 50 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, trafiała się raz na kilka lat. Zwykle sukces spowodowany był intensywnym marketingiem, działającą na wyobraźnię sumą nagrody literackiej, umiejętnie wykreowaną modą. A ceną za wylansowanie bestselleru okazywało się kompletne załamanie sprzedaży kolejnych sygnowanych przez jego autora tytułów.
Przed tą prawidłowością nie ma ucieczki, przypomnijmy sobie pokrótce głośne w dwudziestoleciu bestellerowe pozycje, choćby „Pannę Nikt" zapomnianego dziś Tryzny, rekomendowaną przez Miłosza i ekranizowaną przez Wajdę, „Pod mocnym aniołem" Pilcha, „Gnój" Kuczoka, „Wojnę polsko-ruską" Masłowskiej i kilka podobnych; za każdym razem bestsellerowa sprzedaż okazywała się numerem na raz. Następne pozycje wylansowanego autora lądują już na taniej książce, ciesząc się większą liczbą pochwalnych recenzji niż sprzedanych egzemplarzy.
Nie ma znaczenia, czy rzeczywiście są znacząco słabsze od debiutu, jak w wypadku Tryzny i Kuczoka, czy – jak to było z Pilchem – ani lepsze, ani gorsze, czy nawet wydają się, jak u Masłowskiej, ciekawsze. Tak jakby czytelnik w duchu uznawał, że znowu dał się oszukać macherom od reklamy, iż kupując okrzyczany bestseller, znowu dostał nie to, czego oczekiwał, i mścił się za to odrzuceniem.
Wzorce literatury francuskiej, niemieckiej, nie mówiąc już o anglosaskiej, gdzie co roku wydaje się – i sprzedaje w nakładach od przyzwoitych do bestsellerowych – dziesiątki, a czasem nawet setki tytułów prozatorskich penetrujących współczesność, portretujących życie codzienne przeróżnych środowisk i sfer społecznych, to z naszej perspektywy zupełnie inny świat. Niewyobrażalny.
W niszowym alibi
O czym ta sytuacja świadczy? O polskim czytelniku, że w ogóle nie czyta, czy o polskiej prozie, że jej czytać nie ma po co? Większość inteligenckiego establishmentu bez wahania wybiera odpowiedź pierwszą. Oczywiście można znaleźć sporo argumentów na jej rzecz. Wskutek historycznych nieszczęść, jakie na nas spadały, elity, do których zwraca się literatura, stanowią u nas warstwę stosunkowo cienką, a i wtedy, gdy były liczniejsze, czytanie nie stanowiło ich ulubionego zajęcia. A jednak pozwolę sobie twardo obstawać przy tezie przeciwnej. Polacy nie czytają, bo oferta, którą dostają, nie jest ciekawa.
Jesteśmy zarazem po chamsku pazerni i po pańsku rozrzutni, po chłopsku pobożni i po dekadencku wypinający na księdza goły zadek
Współczesna proza polska radzi sobie w niszach. Polak potrafi napisać ciekawą opowieść, na przykład, o życiu podstarzałych szaletowych ciot z Lubiewa, o popegeerowskich menelach czy zabitym dechami kącie Bałkanów albo krańcu Syberii, potrafi zabawić czytelnika prywatnym światem czy to w duchu realizmu magicznego, czy bardziej klasycznie pojmowanej fantastyki... Polski pisarz potrafi przedrzeźniać i wykpiwać, rozcieńczając i tak już coraz bardziej rozcieńczonego Gombrowicza i małpując jego szyki przestawne. Potrafi wreszcie z zamiłowaniem wykluczać, odsądzać i na różne sposoby artykułować obcość.
Ale opisać Polskę, zmierzyć się z jej rzeczywistością i codziennością – tego polska proza nie potrafi za grosz. Nie umie być stendhalowskim „zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu" ani po conradowsku „oddawać najwyższą sprawiedliwość widzialnemu światu poprzez wydobycie na wierzch Prawdy". To ją przerasta.