Człowiek istota zbędna

Współcześni maltuzjanie i inne Kasandry, dowodzący, że człowiek ze swoją pasją do życia i rozwoju materialnego zniszczy siebie i planetę, nigdy nie mieli racji

Publikacja: 16.04.2011 01:01

W walkę z elektrownią Belo Monte na brazylijskiej rzece Xingu zaangażowały się gwiazdy showbiznesu,

W walkę z elektrownią Belo Monte na brazylijskiej rzece Xingu zaangażowały się gwiazdy showbiznesu, m.in. Sting

Foto: AFP

W Etiopii 70 procent z 80 milionów mieszkańców nie ma dostępu do prądu. Ci, którzy mogą włączyć światło, regularnie przeżywają zaciemnienia, trwające czasem kilkanaście godzin w tygodniu. Bez prądu nie ma rolnictwa, nie ma edukacji ani rozwoju gospodarczego. Bez prądu nie ma życia w XXI wieku – to banał, którego nie ma potrzeby tłumaczyć. Z pewnością zatem miliony ludzi, którym leży na sercu los afrykańskiej biedoty, ucieszy fakt, że władze etiopskie budują ogromną tamę i elektrownię wodną na rzece Omo. Ujęcie o nazwie Gilgel Gibe III ma podwoić produkcję energii w kraju, a może nawet uczyni z Etiopii eksportera prądu do państw ościennych. Dobra wiadomość, prawda?

Być może, ale nie dla koalicji międzynarodowych organizacji ekologicznych, które prowadzą zmasowaną kampanię przeciwko budowie tamy. Podczas niedawnego Dnia Wody pod koniec marca przed ambasadami Etiopii w kilku zachodnich krajach odbyły się wiece przeciwników etiopskiej tamy skupionych głównie w takich organizacjach jak International Rivers czy Survival International. Według nich Gibe III zrujnuje naturalny ekosystem w dorzeczu Omo, spowoduje zagrożenie dla około 300 tysięcy ludzi z ośmiu plemion, którzy nie będą mogli już żyć na tym terenie zgodnie z odwiecznymi prawami natury. Gibe III zniszczy również, jak głosi jeden z komunikatów Survival International, „naturalny cykl powodziowy, dzięki któremu wspólnoty żyjące w dole rzeki mogły od tysięcy lat uprawiać ziemię, łowić ryby i wypasać zwierzęta". Tama ma spowodować poważne odwodnienie jeziora Turkana, co z kolei zwiększy jego zasolenie, a przez to doprowadzi do wymarcia ryb i roślinności w jeziorze.

Tama dla postępu

Nie mam pojęcia, czy to prawda. Na zdrowy rozum budowa tamy wysokiej na 240 metrów, długiej na 610 i obejmującej rezerwuar wody długości 150 kilometrów musi mieć jakieś znaczenie dla środowiska. Krytycy projektu przedstawiają całkiem wiarygodne wyliczenia, statystyki, grafiki i wizualizacje. Z tym że rząd etiopski, włoscy wykonawcy, chińscy kredytodawcy inwestycji i inni  zwolennicy budowy tamy przedstawiają równie przekonujące wyliczenia, statystyki, grafiki i wizualizacje, z których wynika, że żadnego znaczącego zagrożenia dla środowiska, a zwłaszcza dla ludzi, nie ma: poziom jeziora Turkana obniży się na trzy lata o 50 cm, a nie – jak mówią przeciwnicy tamy – o 10 metrów na zawsze; tama nie spowoduje suszy, bo woda nie będzie blokowana w zbiorniku, tylko regularnie spuszczana, a skoro tak, to życie plemion kenijskich i etiopskich nie ulegnie znaczącym perturbacjom i skutkiem budowy tamy nie będzie wzrost liczby lokalnych konfliktów o dostęp do wody i ziemi uprawnej. Lokalni rolnicy nie stracą, ale zyskają na budowie tamy, bo ciągła i regulowana dostawa wody spowoduje zwiększenie plonów i umożliwi wprowadzenie nowoczesnych technik uprawy. Ludziom będzie się żyło lepiej i wygodniej.

Powtarzam: nie wiem, która wersja jest bliższa prawdy, bo obie oparte są na projekcjach, których wiarygodności nie da się do końca przewidzieć. Z pewnością ufanie władzom Etiopii jest obarczone poważnym ryzykiem. Premier Meles Zenawi jest politykiem o dwóch twarzach: z jednej strony to okrutny, wychowany w duchu leninizmu, dziś nawrócony na ideologię wolnorynkową dyktator kierujący brutalnym aparatem przymusu państwowego i dławiący siłą jakiekolwiek próby demokratyzacji ustroju. Z drugiej jednak strony to również twórca rozwoju gospodarczego i społecznego Etiopii w ostatnich latach. Coraz więcej dzieci chodzi do szkół i podlega programom szczepień, śmiertelność niemowląt – ciągle dramatycznie wysoka – spadła w ciągu ostatnich 20 lat o połowę, do 8 procent. Z kraju znanego w najnowszej historii głównie z susz i klęsk głodu Etiopia zmieniła się w ostatnich latach w szybko rozwijającą się gospodarkę i ważnego sojusznika USA w Rogu Afryki. Podobnie jak jeszcze bardziej autorytarna Rwanda kierowana przez Paula Kagamego czy Uganda Yoweriego Museveniego – Etiopia Zenawiego to ulubione dziecko obrońców wolnego rynku i polityki przymykania oczu na łamanie praw człowieka w Afryce.

A jednak postawa międzynarodowych organizacji ekologicznych wobec budowy tamy Gibe III wydaje się jeszcze gorszym zagrożeniem dla miejscowej ludności niż autorytaryzm Zenawiego i krótkowzroczność zachodnich polityków, którzy go bezwarunkowo popierają. Ludzie, których „naturalnego stylu życia" broni Survival International, od wieków żyją w skrajnej nędzy, ich pola są regularnie zalewane przez wody rzeki Omo (podczas ostatniej wielkiej powodzi w 2006 roku zginęło prawie 400 osób, 20 tysięcy ludzi straciło dach nad głową, przepadły tysiące sztuk bydła i innych zwierząt). Powodzie, które, według ekologów, stanowią „najpewniejsze źródła pożywienia dla lokalnej ludności", regularnie niszczą uprawy i przynoszą dwie choroby, które potem zbierają straszliwy plon zwłaszcza wśród dzieci: malarię i biegunkę. Obrona tego stanu rzeczy pod hasłem „walki o utrzymanie naturalnego habitatu" jest nie tylko szaleństwem, ale przejawem skrajnego, antyhumanistycznego fanatyzmu opartego na wrogości wobec rozwoju.

Przeciwnicy budowy tamy twierdzą, że bronią „wykluczonych" i „pozbawionych głosu" plemion, których władze nie pytały o zdanie w sprawie budowy (to prawda – nie pytały). Jednak celem Survival International czy International Rivers nie jest żaden rozwój wewnętrznej demokracji wśród społeczności Mursi, tylko zachowanie ekosystemu w niezmienionej formie. Tu tkwi klucz do zrozumienia perwersyjności podejścia ekologów. W ich filozofii ludzie są o tyle ważni, o ile stanowią część „królestwa natury", podobnie jak ryby, słonie, lwy, lasy tropikalne i rozlewiska rzeczne. Siły nowoczesności – korporacje budowlane i energetyczne, banki kredytujące inwestycję czy politycy dążący do jej realizacji, wreszcie miliony biedaków, dla których linia energetyczna może być szansą na wyjście z nędzy – to potęga niszcząca, której należy się przeciwstawić w imię zachowania natury w „nieskażonej formie". Konsekwencją takiej ideologii jest absurdalne przekonanie, że człowiek woli uprawiać ziemię motyką i pługiem, a nie kombajnem, spać w lepiance, a nie w murowanym domu, prać ubrania w jeziorze, a nie w pralce, i pracować po 15 godzin dziennie za głodową pensję wyłącznie po to, by czuć się częścią natury.

Oczywiście taka postawa organizacji pozarządowych jest uznawana za aberrację przez ludzi w krajach biednych (wyłącznie znudzeni mnogością dostępnych wyborów życiowych amatorzy survivalu wolą chodzić głodni niż najedzeni – przez tydzień), za to bardzo popularna na Zachodzie. W istocie bowiem większości ludzi w bogatych krajach nie interesuje los milionów biedaków w Afryce czy Azji, za to znacznie bardziej interesuje ich los lwów czy słoni. Albo „dzikich plemion", które można sfotografować, a potem pokazać znajomym przy piwie. Tysiące turystów odwiedzających Etiopię od lat z przyjemnością uczestniczą w „ludzkich safari" na południu Etiopii, podczas których ogląda wioski współczesnych „dzikusów" ze spodkami w ustach i dziurami w uszach. Zwiedzający jeżdżą piaszczystymi jeepami od wioski do wioski, pstrykając zdjęcia półnagich dziwolągów z tajemniczych plemion, takich jak np. Surma, a potem wracają do swoich klimatyzowanych hoteli.

Narzuca się pytanie: dlaczego Survival International i inne organizacje deklarujące troskę o „lokalne wspólnoty" nie wesprą każdej nadarzającej się okazji, by wyzwolić ludzi z biedy, jawnego upokorzenia, życia w warunkach niegodnych? Dlaczego nie słuchają głosów tysięcy Etiopczyków, którzy wspierają projekt budowy tamy i inne działania zmierzające do rozwoju kraju? Pewnie dlatego, że ważniejsze dla nich jest utrzymanie Afryki w stanie nieskażonym nowoczesnością. Jak pisał A.W. Shumay w serwisie Tigray Online: [Organizacje ekologiczne] „chcą utrzymać całą dolinę Omo i jezioro Turkana w formie rezerwatu dla lokalnych plemion, do którego dostęp będą mieli tylko biali turyści i fotografowie robiący zdjęcia półnagich afrykańskich plemion na zlecenie swoich perwersyjnych programów telewizyjnych, które konsumują te obrazki pod pretekstem studiów antropologicznych. Innymi słowy, chcą utrzymać etiopskie plemiona w całkowitym oderwaniu od cywilizacji i rozwoju gospodarczego". Bo „postęp może zabić" – jak piszą działacze Survival International w jednej z deklaracji.

Samozwańczy obrońcy ludu

Tak jest wszędzie, gdziekolwiek pojawia się szansa wyciągnięcia ludzi z epoki przednowoczesnej, wszędzie tam, gdzie nowe technologie i wielkie inwestycje dają szansę na rozwój gospodarczy i lepsze warunki do życia dla tysięcy, czasem milionów ludzi. Zawsze w takiej sytuacji pojawiają się obrońcy „tradycyjnych stylów życia", „matki natury" i „ekosystemu". Zawsze krytykowane są międzynarodowe korporacje i banki i nikomu nie przeszkadza, że krytyki dokonują międzynarodowe korporacje ekologiczne zatrudniające czasem tysiące wysoko opłacanych pracowników i reprezentujące interesy bardzo konkretnych producentów bardzo konkretnych rzeczy, np. energii odnawialnej.

Warto przy tej okazji wspomnieć o „Doktrynie szoku", znanej książce guru antykorporacyjnej lewicy Naomi Klein, w której opisuje, jak międzynarodowe korporacje potrafią przyssać się do ludzkich obaw o przyszłość i budować na tym swój prestiż i pozycję finansową. Klein, pisząc w „Doktrynie szoku" o otumanianiu ludzi, odbieraniu im demokratycznego prawa głosu, przejmowaniu przez prywatne firm pieniędzy publicznych, zmianie systemu gospodarczego w interesie konkretnych polityków i ich biznesowych sojuszników, nie wspomina niestety o działalności organizacji ekologicznych i pomocowych, a szkoda, bo to sfery współczesnej gospodarki, których działalność bezpośrednio zależy od katastrof czy naszych wyobrażeń o możliwych katastrofach. W „Doktrynie szoku" wcieleniem zła jest wyłącznie wolnorynkowy kapitalizm, a wszelkie lewicowe czy ekologiczne odmiany jej stosowania z definicji nie mieszczą się w opisie.

Tymczasem wszędzie, gdzie pojawia się szansa rozwoju i wyciągnięcia ludzi z nędzy, powtarza się podobny schemat: ekolodzy występują w obronie „lokalnych społeczności", nie przyjmując do wiadomości pozytywnych skutków inwestycji dla ludzi, czasem całego kraju. Np. w Brazylii trwa obecnie bardzo silna kampania przeciwko budownie elektrowni Belo Monte na rzece Xingu. Biorą w niej udział gwiazdy Hollywood przebrane za lokalnych Indian, zieloni z USA i Europy, są również brazylijscy przeciwnicy budowy tamy.

W przeciwieństwie do Etiopii Brazylia jest demokratycznym krajem, którego prezydent był do niedawna najpopularniejszym politykiem na świecie (skończył urzędowanie, oddając funkcję następczyni) i który w ciągu ostatnich lat osiągnął niebywały sukces gospodarczy. W wyniku mądrej polityki rozwoju prowadzonej przez prezydenta Lulę da Silva około 20 milionów Brazylijczyków wyszło z nędzy. Powody brazylijskiego cudu gospodarczego są złożone, ale jednym z najważniejszych czynników było zintensyfikowanie i zmodernizowanie produkcji rolnej w stopniu nigdzie wcześniej niespotykanym w tak krótkim czasie. W ciągu ostatniej dekady niezmierzone połacie brazylijskiej sawanny (cerrado) zmieniły się w ogromne pola, a Brazylia z importera żywności stała się jednym z kluczowych graczy na międzynarodowym rynku. To wszystko przy minimalnych subsydiach państwowych na rolnictwo – nieporównywalnych z miliardami dolarów i euro, którymi rządy wspierają rolników w USA i Unii Europejskiej.  Ten sukces był możliwy dzięki wewnętrznemu przekonaniu Brazylijczyków, że postęp materialny jest czymś dobrym, a nieurodzajna sawanna niczemu nie służy.

Dziś dylematy przy budowie elektrowni Belo Monte są podobne jak przy większości dużych inwestycji ingerujących w środowisko: w 2010 roku w Brazylii doszło do 91 poważnych wyłączeń prądu. Kraj, który rozwija się w tak szybkim tempie, potrzebuje energii, najlepiej czystej. Budowanie elektrowni nuklearnych czy węglowych powoduje zwykle podobne albo jeszcze bardziej agresywne protesty niż budowa tam i hydroelektrowni. Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na myślenie o człowieku, jego dostatniej przyszłości i rozwoju?

W butach Malthusa

Nie ma na to miejsca, bo nie o człowieka tu chodzi. Wręcz przeciwnie. Dzisiejszy ruch ekologiczny, szerzej – ruch protestu wobec postępu materialnego – jest kontynuacją maltuzjańskich idei, w których człowiek ze swoim instynktem odkrywcy i zdobywcy świata nie stanowi wartości, ale główne zagrożenie dla planety. Na początku XIX wieku, gdy na świecie żyło 980 milionów ludzi, angielski ekonomista Tomasz Malthus nawoływał do ograniczenia liczby ludności (zwłaszcza chodziło mu o to, by nie rozmnażali się najubożsi jako istoty zbędne), w przeciwnym razie nastąpi wyczerpanie surowców na ziemi, a sam człowiek wyginie. Od czasów Malthusa kolejne pokolenia dowodzą, że jego teoria była całkowicie błędna. Malthus nie brał pod uwagę, że ilość surowców na ziemi nie jest stała, podobnie jak nie przewidział w swojej nienawiści do rodzaju ludzkiego, że człowiek potrafi doskonale adaptować się do nowych warunków. Obrona idei maltuzjańskich brzmi dziś jak obrona tezy, że ziemia jest płaska, a jednak równolegle z coraz większą ilością dowodów na to, że Malthus nie miał racji, nasilają się maltuzjańsko-kasandryczne przepowiednie o bliskim końcu świata, który niechybnie czeka nas lada moment, jeśli nie wykażemy wystarczającej nienawiści i pogardy wobec samych siebie.

Tymczasem prawda jest inna: z pokolenia na pokolenie jakość życia w coraz większej ilości miejsc na ziemi zawrotnie rośnie. Dziś w samych Chinach żyje 1,3 miliarda ludzi, a poziom ich życia z roku na rok się poprawia. W Indiach, w Brazylii, w części Afryki zmniejsza się poziom biedy. Podobnie jest w Polsce i innych krajach postkomunistycznych.

W 1971 roku światowej sławy biolog i obrońca środowiska Paul Ehrlich przepowiadał, że do połowy lat 70. na ziemi zapanuje powszechny głód. Nie zapanował. Potem Ehrlich twierdził, że około roku 1985 wyczerpią się surowce mineralne na ziemi. Nie wyczerpały się. Ehrlich przepowiadał również ostateczny upadek przeludnionym Indiom w okolicach 1980 roku. Dziś w państwie tym, dwa razy ludniejszym niż w czasach przepowiedni Ehrlicha, owszem, żyją ciągle miliony biedaków, ale również miliony ludzi z ubóstwa wyszły. Niedawno instytucja założona m.in. przez Ehrlicha Optimum Population Trust zaproponowała, by ludzie w bogatych krajach mogli zapłacić za wydatkowane przez siebie emisje CO2 przy pomocy środków antykoncepcyjnych przekazywanych krajom afrykańskim. To nie jest ponury żart, pomysł, by emisje dwutlenku węgla przeliczać na niechciane dzieci, a następnie dokonywać offsetu emisji poprzez dystrybucję środków antykoncepcyjnych wśród ludzi po drugiej stronie świata, zdobył sobie popularność zwłaszcza w Wielkiej Brytanii. To zresztą ma sens: skoro człowiek jest źródłem wszelkiego zła na ziemi, to jedynym sensownym sposobem walki ze złem jest walka z człowiekiem. Jak? Poprzez ograniczanie ilości ludzi, a jeśli już się urodzą, zwłaszcza jako biedni w niewłaściwym miejscu na ziemi – utrzymywanie ich w nędzy i traktowanie jak części ekosystemu na równych prawach z drzewami z lasów tropikalnych albo nosorożcami w Kenii.

W takiej roli nie stanowią zagrożenia dla planety, natomiast gdybyśmy np. dali im szansę normalnego rozwoju (znieśli bariery handlowe, umożliwili dostęp do rynków finansowych, zrezygnowali z subsydiowania własnych producentów, wspierali inwestycje), to kto wie – może nawet zachciałoby im się żyć tak, jak my żyjemy: mieszkać w ciepłych domach, jeździć samochodem i pracować w klimatyzowanych biurach.

Świat się nie zawali

Zostawmy na boku oburzający protekcjonalizm i niemoralność takiego myślenia. Poza wszystkim opiera się ono na całkowicie błędnych podstawach. Prawda o skuteczności takiego „antyhumanistycznego" podejścia do roli człowieka na ziemi jest rozbrajająca: współcześni maltuzjanie i inne Kasandry, dowodzący, że człowiek ze swoją pasją do życia, dążeniem do postępu i rozwoju materialnego zniszczy siebie i planetę, NIGDY w historii nie mieli racji. Zawsze dowodzili, że przeludnienie planety prowadzi do nędzy i głodu. Rzeczywistość wygląda dokładnie na odwrót: liczba ludzi rośnie, podobnie jak rośnie liczba ludzi żyjących we względnym dostatku. Zawsze twierdzili, że postęp przemysłu i nowych technologii doprowadzi do zniszczenia planety i środowiska naturalnego. Prawda jest zupełnie inna: jeszcze nigdy nie żyliśmy z tak głębokim szacunkiem dla natury, nigdy środowisko nie było traktowane z taką troską i dbałością, dzięki czemu nawet w ciasnych miastach środowisko nie musi ulegać degradacji.

Oczywiście to nie są żadne argumenty dla ludzi zaślepionych ideologiczną mizantropią i niezdolnych dostrzec, że człowiek posiada niezwykłą umiejętność pokonywania problemów i tworzenia sobie lepszych warunków do życia. Ludzie wierzący w pierworodne skażenie człowieka samym sobą nigdy nie przestaną głosić swoich proroctw: „Tym razem to już na pewno wszystko się rozleci. Tym razem naprawdę będzie koniec. Wystarczy, że Chińczycy z Włochami zbudują elektrownię na Omo, a setki tysięcy ludzi wymrą. Brazylia się zawali, gdy powstanie tama na Xingu". I tak dalej, i tak dalej...

Nie rozleci się, ludzie nie wymrą, świat się nie zawali. Oczywiście, co jakiś czas wydaje im się, że wygrywają. Dziś entuzjaści powrotu człowieka do epoki kamienia łupanego święcą triumfy po katastrofie elektrowni atomowej w Japonii. Ale Japonia podniesie się po tragedii, i zapewne pojawią się lepsze zabezpieczenia, które w przyszłości pomogą człowiekowi stawić czoło naturze.

Rzecz w tym, że wszystkie te zapowiedzi klęsk zawinionych przez człowieka nie biorą pod uwagę jego jednej cechy. Nawet jeśli surowce na ziemi kiedyś się skończą (na co nic na razie nie wskazuje), nigdy nie skończy się geniusz człowieka. Budując elektrownię na Omo, czy dajmy na to eksploatując gaz łupkowy w Polsce (już słychać o organizacjach ekologicznych zbierających się do protestów), człowiek nie gwałci planety, nie niszczy jej ani siebie, ale humanizuje ziemię, czyni ją lepszą do życia. Dla siebie i innych.

W Etiopii 70 procent z 80 milionów mieszkańców nie ma dostępu do prądu. Ci, którzy mogą włączyć światło, regularnie przeżywają zaciemnienia, trwające czasem kilkanaście godzin w tygodniu. Bez prądu nie ma rolnictwa, nie ma edukacji ani rozwoju gospodarczego. Bez prądu nie ma życia w XXI wieku – to banał, którego nie ma potrzeby tłumaczyć. Z pewnością zatem miliony ludzi, którym leży na sercu los afrykańskiej biedoty, ucieszy fakt, że władze etiopskie budują ogromną tamę i elektrownię wodną na rzece Omo. Ujęcie o nazwie Gilgel Gibe III ma podwoić produkcję energii w kraju, a może nawet uczyni z Etiopii eksportera prądu do państw ościennych. Dobra wiadomość, prawda?

Być może, ale nie dla koalicji międzynarodowych organizacji ekologicznych, które prowadzą zmasowaną kampanię przeciwko budowie tamy. Podczas niedawnego Dnia Wody pod koniec marca przed ambasadami Etiopii w kilku zachodnich krajach odbyły się wiece przeciwników etiopskiej tamy skupionych głównie w takich organizacjach jak International Rivers czy Survival International. Według nich Gibe III zrujnuje naturalny ekosystem w dorzeczu Omo, spowoduje zagrożenie dla około 300 tysięcy ludzi z ośmiu plemion, którzy nie będą mogli już żyć na tym terenie zgodnie z odwiecznymi prawami natury. Gibe III zniszczy również, jak głosi jeden z komunikatów Survival International, „naturalny cykl powodziowy, dzięki któremu wspólnoty żyjące w dole rzeki mogły od tysięcy lat uprawiać ziemię, łowić ryby i wypasać zwierzęta". Tama ma spowodować poważne odwodnienie jeziora Turkana, co z kolei zwiększy jego zasolenie, a przez to doprowadzi do wymarcia ryb i roślinności w jeziorze.

Tama dla postępu

Nie mam pojęcia, czy to prawda. Na zdrowy rozum budowa tamy wysokiej na 240 metrów, długiej na 610 i obejmującej rezerwuar wody długości 150 kilometrów musi mieć jakieś znaczenie dla środowiska. Krytycy projektu przedstawiają całkiem wiarygodne wyliczenia, statystyki, grafiki i wizualizacje. Z tym że rząd etiopski, włoscy wykonawcy, chińscy kredytodawcy inwestycji i inni  zwolennicy budowy tamy przedstawiają równie przekonujące wyliczenia, statystyki, grafiki i wizualizacje, z których wynika, że żadnego znaczącego zagrożenia dla środowiska, a zwłaszcza dla ludzi, nie ma: poziom jeziora Turkana obniży się na trzy lata o 50 cm, a nie – jak mówią przeciwnicy tamy – o 10 metrów na zawsze; tama nie spowoduje suszy, bo woda nie będzie blokowana w zbiorniku, tylko regularnie spuszczana, a skoro tak, to życie plemion kenijskich i etiopskich nie ulegnie znaczącym perturbacjom i skutkiem budowy tamy nie będzie wzrost liczby lokalnych konfliktów o dostęp do wody i ziemi uprawnej. Lokalni rolnicy nie stracą, ale zyskają na budowie tamy, bo ciągła i regulowana dostawa wody spowoduje zwiększenie plonów i umożliwi wprowadzenie nowoczesnych technik uprawy. Ludziom będzie się żyło lepiej i wygodniej.

Powtarzam: nie wiem, która wersja jest bliższa prawdy, bo obie oparte są na projekcjach, których wiarygodności nie da się do końca przewidzieć. Z pewnością ufanie władzom Etiopii jest obarczone poważnym ryzykiem. Premier Meles Zenawi jest politykiem o dwóch twarzach: z jednej strony to okrutny, wychowany w duchu leninizmu, dziś nawrócony na ideologię wolnorynkową dyktator kierujący brutalnym aparatem przymusu państwowego i dławiący siłą jakiekolwiek próby demokratyzacji ustroju. Z drugiej jednak strony to również twórca rozwoju gospodarczego i społecznego Etiopii w ostatnich latach. Coraz więcej dzieci chodzi do szkół i podlega programom szczepień, śmiertelność niemowląt – ciągle dramatycznie wysoka – spadła w ciągu ostatnich 20 lat o połowę, do 8 procent. Z kraju znanego w najnowszej historii głównie z susz i klęsk głodu Etiopia zmieniła się w ostatnich latach w szybko rozwijającą się gospodarkę i ważnego sojusznika USA w Rogu Afryki. Podobnie jak jeszcze bardziej autorytarna Rwanda kierowana przez Paula Kagamego czy Uganda Yoweriego Museveniego – Etiopia Zenawiego to ulubione dziecko obrońców wolnego rynku i polityki przymykania oczu na łamanie praw człowieka w Afryce.

A jednak postawa międzynarodowych organizacji ekologicznych wobec budowy tamy Gibe III wydaje się jeszcze gorszym zagrożeniem dla miejscowej ludności niż autorytaryzm Zenawiego i krótkowzroczność zachodnich polityków, którzy go bezwarunkowo popierają. Ludzie, których „naturalnego stylu życia" broni Survival International, od wieków żyją w skrajnej nędzy, ich pola są regularnie zalewane przez wody rzeki Omo (podczas ostatniej wielkiej powodzi w 2006 roku zginęło prawie 400 osób, 20 tysięcy ludzi straciło dach nad głową, przepadły tysiące sztuk bydła i innych zwierząt). Powodzie, które, według ekologów, stanowią „najpewniejsze źródła pożywienia dla lokalnej ludności", regularnie niszczą uprawy i przynoszą dwie choroby, które potem zbierają straszliwy plon zwłaszcza wśród dzieci: malarię i biegunkę. Obrona tego stanu rzeczy pod hasłem „walki o utrzymanie naturalnego habitatu" jest nie tylko szaleństwem, ale przejawem skrajnego, antyhumanistycznego fanatyzmu opartego na wrogości wobec rozwoju.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał