Zrewidować znacznie czynnika unijnego

W naszej strategii bezpieczeństwa i rozwoju musimy zrewidować znaczenie czynnika unijnego. Był on od początku przeceniony i dziś przychodzi czas dewaluacji

Publikacja: 09.07.2011 01:01

Zrewidować znacznie czynnika unijnego

Foto: Archiwum

Red

Naczelnym brukselskim sofizmatem jest przekonanie, że integracja europejska rozwija się od kryzysu do kryzysu, a zatem i dziś kryzysy, które dotykają strefy euro, unijnej polityki zagranicznej czy strefy Schengen są jedynie zapowiedzią nowej, lepszej i jeszcze głębszej Unii Europejskiej.

Miłość potrafi być naprawdę ślepa. Wystarczy przyjrzeć się bliżej powodom poszczególnych kryzysów, by zauważyć, że są one wygenerowane przez fundamentalne wady konstrukcyjne polityki unijnej. Z tym większym zdumieniem słuchać należy tych polityków, którzy jako kurację chcą zaaplikować Unii Europejskiej dokładnie to, co jest podglebiem choroby jeszcze więcej nierównowagi instytucjonalnej, jeszcze więcej społecznej inżynierii, a tym samym dalsze wypłukiwanie legitymizacji Brukseli i jeszcze bardziej gwałtowny zwrot do narodowego egoizmu.

Nierównowaga

Kryzys poszczególnych dziedzin integracji pokazuje nam z całą ostrością naczelną wadę konstrukcyjną procesu integracji – nierównowagę. Nierównowagę celów politycznych, instytucji, obciążeń.

Zasady kodeksu z Schengen z sukcesem zniosły kontrole graniczne na wewnętrznych granicach UE. Słusznie uznaje się to za drugi obok wspólnego rynku bardziej obywatelski aspekt integracji. Jednak swoboda podróżowania to tylko jedna strona medalu. By ten system działał, potrzebna jest skuteczna kontrola granicy zewnętrznej UE. Tu od ponad dziesięciu lat Bruksela i państwa członkowskie przymykały oczy na fakt, że presja migracyjna jest w UE rozłożona wyjątkowo nierówno. Kraje południa UE, szczególnie Francja, Włochy, Malta, przypominały o tym problemie regularnie. Bez skutku. Europejska lewica zaklinała rzeczywistość kazaniami o humanitarnym i nierzadko postkolonialnym obowiązku przyjmowania nieograniczonej liczby imigrantów do Europy. Prawica, choć lepiej rozumiała problem, najczęściej zagadywała go brakiem mandatu Agencji Frontex do realnej ochrony granic.

Aż do czasu, kiedy to w kwietniu tego roku na granicy francusko-włoskiej nie pojawił się pociąg Tunezyjczyków, którzy zaopatrzeni w unijne dokumenty wydane przez Włochów podążali do Francji. Ten pociąg był kroplą, która przelała żółć gromadzącą się w sprawie imigracji od ponad dziesięciu lat. Na unijnym stole mamy propozycję zmiany kodeksu Schengen, tak aby łatwiej było przywracać kontrole graniczne wewnątrz UE, a politycy regionów granicznych w Niemczech czy Danii już zacierają ręce, by skorzystać z tego precedensu w celu kontroli już nie Afrykańczyków, ale całkiem „unijnych" obywateli niemieckich, polskich czy czeskich.

Tak działa nierównowaga we wprowadzaniu polityki swobodnego przepływu ludzi. Ktoś zapomniał, że ta swoboda podróżowania ma sens tylko wtedy, gdy mamy pewność, że granica zewnętrzna jest szczelna.

Drugą odsłoną nierównowagi jest polityka zagraniczna UE. Wraz z traktatem lizbońskim wprowadzono zmiany instytucjonalne na wielką skalę w tym obszarze. Szczególnie w Polsce, gdzie bardzo serio traktuje się UE w wymiarze bezpieczeństwa i polityki zagranicznej, w czasie kampanii na rzecz ratyfikacji traktatu podkreślano, że powołanie stanowiska stałego przewodniczącego Rady, wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej oraz unijnej dyplomacji zasadniczo zmieni widoczność UE na świecie i doda jej powagi oraz siły.

Te instytucjonalne rozbuchane zmiany nie miały jednak pokrycia w czymś o wiele bardziej substancjalnym, wciąż brakuje treści tej polityki. I zdarzyła się afrykańska wiosna narodów, na którą UE nie była w stanie zareagować w żaden sposób. Zanim wszystkie unijne procedury i instytucje wydały z siebie pisk, francuskie i brytyjskie samoloty już latały nad Libią. I całe szczęście. Inaczej Europa straciłaby twarz do samego końca.

Najbardziej jednak dramatyczne konsekwencje nierównowagi obserwujemy w związku z kryzysem w strefie euro. Z jednej strony strefa ma jednolitą politykę monetarną, Bank Centralny i wspólną walutę. Z drugiej strony, jak okazało się już sześć – siedem lat temu, kraje strefy euro nie mają zamiaru przestrzegać reguł polityki fiskalnej, które były zapisane w traktacie z Maastricht. Na skutki tej nierównowagi nie trzeba było długo czekać. Lata spędzone w strefie euro jedni, jak Niemcy, spędzili na budowaniu swego potencjału przemysłowego i pozycji eksportera. Inni, jak Hiszpanie, na budowaniu bańki nieruchomościowej, Irlandczycy na pompowaniu bańki finansowej, a jeszcze inni, jak Grecy, na zwykłym i prostolinijnym życiu ponad stan.

I tak, zamiast przewidywanej konwergencji gospodarczej mamy dziś w Europie gospodarki narodowe, które przypuszczalnie różnią się jeszcze bardziej niż w momencie wejścia do strefy euro.

Indukowanie zmiany

Na pierwszy rzut oka można byłoby uznać, że ktoś w Brukseli popełnia cały czas ten sam szkolny błąd, z rozmysłem wprowadzając nierównowagę, która przynosi kryzysy. Powstaje pytanie, dlaczego w nierówny sposób wprowadza się w UE gwarancje dla poszczególnych części tej samej polityki, generując konflikty i zaburzenia.

Jest jeden mianownik wspólny dla wszystkich trzech obszarów polityki. Za każdym razem stosowano zasadę założycielską integracji europejskiej. Zamiast uzgadniać dynamikę i obszar zmian w otwartym dialogu ze społeczeństwami i rządami, twórcy integracji, od czasów Jeana Monneta i Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, indukują zmiany. Ta metoda prowokowania, wywoływania zmian politycznych, na które nie byłoby zgody w otwartym dialogu, właśnie zderza się brutalnie z rzeczywistością.

Metoda, wywoływania zmian politycznych, na które nie byłoby zgody w otwartym dialogu, właśnie zderza się brutalnie z rzeczywistością

Tylko indukcją można nazwać wprowadzenie zasad Schengen, które są atrakcyjne dla obywateli, bez upewnienia się, jaki jest obszar zgody państw członkowskich co do wspólnej odpowiedzialności za ochronę granic, politykę azylową czy imigracyjną. Położono na stole atrakcyjny fragment bardziej skomplikowanej całości, licząc, że za  jej pomocą wymusi się zgodę na całą resztę. Do tej pory ilekroć Komisja Europejska przysyła projekt aktu prawnego w obszarze sprawiedliwości i spraw wewnętrznych, ostatecznym uzasadnieniem jest zaklęcie: „bo Schengen". Minimalny wymiar kar za przestępstwa transgraniczne? – „Bo Schengen!". Wspólne zasady przyznawania azylu? – „Bo Schengen!". Wzajemne uznanie dokumentów? – „Bo Schengen!".

Ta sama zasada działała przy powoływaniu rozdętych instytucji w obszarze polityki zagranicznej. Tu naiwność sięgnęła zenitu. Indukowanie zmian w kierunkach polityki zagranicznej głównych państw członkowskich przez powołanie nowych brukselskich urzędów spotkało się z zimnym prysznicem już na samym początku. Wybór najmniej kłopotliwej kandydatury Catherine Ashton – osoby spoza branży – na to stanowisko zapowiadał wszystko to, co obserwujemy dziś. UE jest organizacją, która świetnie sprawdza się w dyplomacji wielostronnej, kiedy nie mamy kryzysu, kiedy świeci słońce. Kiedy zaczyna padać i słychać pierwsze grzmoty nadciągającej burzy, UE musi zadowolić się rolą Norwegii czy Szwajcarii – aktora obdarzonego pewnym potencjałem bezstronności, który dobrze wypada w operacjach pokojowych i dialogu. Jednak ostatecznym etapem polityki zagranicznej jest wojna. Świat o tym wie i dlatego nie oczekuje od UE niczego poza dostarczaniem ryżu, tamponów i być może – zgodnie ze swą tożsamością przez duże T – upowszechniania edukacji seksualnej w rejonach pokryzysowych.

Najbardziej groźną dla Europy operacją jest indukowanie zmiany w obszarze gospodarczym. Temu służyło wprowadzenie euro bez gwarancji dla tożsamej polityki budżetowej i fiskalnej wśród państw posługujących się tą walutą.

Z perspektywy roku 2011 aż trudno uwierzyć, że ktoś w Brukseli mógł zakładać, że wprowadzenie strefy euro sprowokuje odejście państw członkowskich od utartych zasad postępowania z budżetem i podatkami. Historycznie to serce europejskiego parlamentaryzmu, a zatem i demokracji. Umowa między obywatelami, jak gromadzić wspólny skarb (podatki) i jak nim rozporządzać (budżet), to nawet we współczesnych zideologizowanych demokracjach fundament umowy społecznej, która może być zawarta między ludźmi z własnej woli wspólnie planującymi swą przyszłość. Jakiego stopnia otumanienia trzeba, by wciąż nie przyjmować do wiadomości, że to „wspólnie" w Europie zamyka się do demosu poszczególnych krajów członkowskich, że w sprawie podatków i budżetu nie ma żadnego europejskiego „wspólnie"?!

Nikt we Francji nie oczekuje, że oszczędne kraje Północy będą pisały strategię wzrostu dla Paryża. Tym bardziej nikt w Irlandii nie oczekuje, że Francja będzie dzieliła się swoimi doświadczeniami w zakresie skomplikowanego i nieefektywnego systemu podatkowego. Ja nie chcę, by naszą strategię wychodzenia z bezrobocia pisano w Madrycie, gdzie bezrobocie jest dwa razy większe niż w Polsce. I tak można bez końca...

Utrata legitymizacji

Ten gabinetowy sposób pisania scenariuszy dla europejskiej polityki doprowadził dziś do skutków zgubnych dla samej integracji. UE straciła obecnie zdolność pisania scenariuszy w sprawach kryzysu, ponieważ utraciła legitymizację.

Już nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także w tradycyjnie proeuropejskich Niemczech czy Holandii mówi się i pisze coraz ostrzej o kolejnych brukselskich strategiach wychodzenia z kryzysu. Prezes Bundesbanku Axel Weber, podobnie jak rosnące grono polityków i komentatorów, zdecydowanie sprzeciwia się nie tylko euroobligacjom, ale samej zasadzie pomocy finansowej dla krajów zadłużonych. Zmiana zasad zarządzania powinna oprzeć się na zasadzie „indywidualnej odpowiedzialności państw członkowskich i zakazie pomocy finansowej (no-bail-outs)" – pisał niedawno. Redaktor działu gospodarczego „Frankfurter Allgemeine Zeitung" Philip Plickert pyta na własnych łamach: „Czy niemiecki podatnik za każdym razem, kiedy pojawia się orgia zadłużenia, musi reagować? Euro jest dołem bez dna. Z każdym kolejnym mechanizmem pomocowym staje się coraz bardziej wątpliwe, czy Niemcy naprawdę korzystają z członkostwa w strefie euro".

To znów nie Wielka Brytania, ale niemiecki minister finansów Wolfgang Schäuble odrzucił na samym początku dyskusji harmonizację wspólnej bazy dla podatku od osób prawnych w UE oraz rozwijanie dochodów własnych UE.

Podważenie zasady zdolności do upadku i bankructwa działa źle na gospodarkę prywatną w nie mniejszym stopniu niż na państwa. Jednak oprócz tego zasadniczego wymiaru, coraz więcej obywateli państw członkowskich nie ma ochoty płacić cudzych rachunków. Nierówno rozłożone odpowiedzialność i koszty mszczą się coraz mocniej. Polityka indukowania zmiany osiągnęła swoją granicę.

Niemiecka debata o UE jest dobrym barometrem zmian w Europie. Dziś zaplanowany europejski mechanizm stabilizacyjny ma 750 mld euro na pomoc krajom, którym grozi bankructwo. Niemcy mają zapłacić 22 mld euro i już dziś mają tego dość. Prawdopodobnie irytacja jest hamowana jedynie faktem, że pieniądze te posłużą do ratowania Grecji, która jest dłużnikiem przede wszystkim niemieckich banków. Mechanizm jest pomyślany tak, by prowadzić interwencyjny skup złych obligacji. Chyba łatwo wyobrazić sobie stan niemieckiej opinii publicznej, kiedy na skraju bankructwa stanie Hiszpania, a pomocowa sakwa znowu zostanie osuszona...

Utratę siły mobilizującej UE oraz jej legitymizacji widać najwyraźniej w coraz większym dysonansie między tym, o czym się mówi stolicach europejskich, a tym, co wciąż zaprząta głowy w Brukseli.

Prawdziwym epicentrum autoiluzji jest Parlament Europejski, który w tym kontekście wciąż wraca do jałowych dyskusji o europejskich podatkach, nazywanych w Brukseli opłatami, by kolejny raz zamydlić oczy europejskiej opinii publicznej. Ta sama większość majaczy o europejskim skarbie, 7-procentowym wzroście budżetu, harmonizacji podatkowej, środkach własnych UE. W sprawie kryzysu gospodarczego zamiast rozmawiać o utracie konkurencyjności, w Brukseli szuka się winnych. Najczęściej to spekulanci, agencje ratingowe, IMF czy banki, ale także konkurencja podatkowa takich krajów jak Irlandia czy socjalna np. Polski.

Odejście od solidarności europejskiej czasem powinno nas napawać troską. Jednak zamiast budować na piasku przebrzmiałych trendów, lepiej spojrzeć prawdzie w oczy i zastanowić się, jak w tej sytuacji się odnaleźć.

Renacjonalizacja i Polska

Coraz wyraźniejszym motywem polityki europejskiej jest dziś renacjonalizacja. W czasach niepewności obywatele zwracają się do swych politycznych centrów i stolic, by razem przejść trudne czasy.

Płyną z tego ważne wnioski dla Polski. Czy nam się to podoba, czy nie, w naszej strategii bezpieczeństwa i rozwoju musimy zrewidować znaczenie czynnika unijnego. Był on od początku – szczególnie w obszarze bezpieczeństwa – przeceniony i dziś przychodzi czas dewaluacji. Inaczej będziemy żyli w autoiluzji lepszych czasów, które kiedyś – oczywiście po pokonaniu przejściowych trudności, spekulantów, suwerenności podatkowej – przyjdą. Te czasy nie przyjdą, a my nie powinniśmy tracić swej energii na tak zarysowane błędne strategie.

Będziemy musieli baczniej przyglądać się nie temu, co się dzieje w Brukseli, ale przede wszystkim temu, co dziać się będzie w stolicach europejskich. W zakresie gospodarczym szczególnie ważne jest kibicowanie wzrostowi gospodarczemu w Niemczech. Nie powinniśmy Berlinowi przeszkadzać w robieniu porządków w strefie euro. Z powodu transferów pomocowych wizerunek UE został u nas zdominowany przez ten aspekt polityki UE. Nie powinno to oznaczać, że za każdym razem stoimy po stronie tych, którzy są beneficjentami, w tym wypadku całkiem innych, transferów pomocowych. Dlatego już dziś pod względem regulacyjnym – z oczywistych powodów jeszcze nie budżetowym – powinniśmy sprzyjać lżejszej formule UE proponowanej przez kraje skandynawskie i anglosaskie. W sprawach polityki obronnej i zagranicznej powinniśmy bacznie przyglądać się temu, co się dzieje w Paryżu i Londynie. W sprawach imigracji powinniśmy ze zrozumieniem podchodzić do racji Włoch czy Francji, pamiętając, że wspólnie budowana korekta Schengen nie może być pretekstem do zamykania drzwi na Wschodzie. I sprawa być może najważniejsza – nasz potencjał wpływu na te międzyrządowe procesy jest warunkowany zdolnością do organizowania opinii państw Europy Środkowej.

Dla tych, którzy żyją sprawami polskiej prezydencji w Radzie UE, niech to będzie głos w tej właśnie sprawie.

Autor jest posłem PiS do Parlamentu Europejskiego

Naczelnym brukselskim sofizmatem jest przekonanie, że integracja europejska rozwija się od kryzysu do kryzysu, a zatem i dziś kryzysy, które dotykają strefy euro, unijnej polityki zagranicznej czy strefy Schengen są jedynie zapowiedzią nowej, lepszej i jeszcze głębszej Unii Europejskiej.

Miłość potrafi być naprawdę ślepa. Wystarczy przyjrzeć się bliżej powodom poszczególnych kryzysów, by zauważyć, że są one wygenerowane przez fundamentalne wady konstrukcyjne polityki unijnej. Z tym większym zdumieniem słuchać należy tych polityków, którzy jako kurację chcą zaaplikować Unii Europejskiej dokładnie to, co jest podglebiem choroby jeszcze więcej nierównowagi instytucjonalnej, jeszcze więcej społecznej inżynierii, a tym samym dalsze wypłukiwanie legitymizacji Brukseli i jeszcze bardziej gwałtowny zwrot do narodowego egoizmu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał