Jeśli idzie o technologię zagłady świata, rzecz (wbrew pozorom obfitości) jest dość monotonna: zabije nas wielka susza albo wielka powódź; zabraknie jedzenia albo świeżego powietrza, ogień spadnie z nieba albo wystąpi spod ziemi, wyginiemy wskutek braku leków na straszliwą epidemię albo zadepczemy się w tłoku, bo wynajdziemy leki na wszystko, czego efektem będzie przeludnienie.
Możliwe są także różne kombinacje tych wariantów. To, który z nich danego dnia wydaje się bardziej prawdopodobny, zależy właściwie tylko od tego, która frakcja naukowców, hollywoodzkich producentów, wydawców literatury science fiction lub apokaliptycznych kaznodziejów akurat lepiej wypadnie w mediach i bardziej przebije się ze swym złowieszczym przesłaniem.
Jak wszystko w czasach kultury popularnej i mass mediów, także koniec świata padł ofiarą nadmiaru i inflacji. Jego rozmaite warianty do znudzenia omawiane są zarówno w poważnych publikacjach naukowych jak i w broszurkach zwyczajnych wariatów. Kiedyś zachowywał przynajmniej pozory powagi, bo by zasłużyć na porządną publicity potrzebował okoliczności naprawdę przemawiających do wyobraźni – jak wybuch pierwszej bomby atomowej, hekatomba światowej wojny albo przynajmniej budzącej lęk daty 2000.
Dziś wystarczy doniesienie, że komuś się wydaje, iż na kawałku płaskorzeźby Majów zapisano: świat skończy się w piątek, 21 grudnia 2012 roku (szkoda, że brak dokładnej godziny, byłoby wiadomo, czy warto jeszcze tego dnia wychodzić rano do sklepu po bułki). Wiarygodność tej przepowiedni jest mniej więcej taka sama, jak słynnego wywodu XVII-wiecznego arcybiskupa anglikańskiego Jamesa Usshera, który dowodził, że świat został stworzony w południe, 23 października 4004 roku przed Chrystusem, a skończy się 23 października roku 1996.
A jednak koniec świata to poważna sprawa. Zbyt poważna, by zostawić go w rękach jego wyznawców.
Narzędzia zagłady
Koniec świata jako wydarzenie „świeckie", czy ujmując to inaczej, „techniczne", a nie biblijne (apokaliptyczne), to wynalazek stosunkowo nowy. Spopularyzowały go w minionym stuleciu rozliczne powieści i filmy, ale jego bezpośrednim rodzicem jest przyśpieszenie naukowe wieku XIX: stulecie, podczas którego postęp techniczny po raz pierwszy w historii na tak wielką skalę zaczął zmieniać życie mas.
Wiekowi XIX zawdzięczamy podwaliny science fiction i pojawienie się koszmarów, które potem pielęgnowała. Postęp techniczny z jednej strony był paliwem wiary w nieograniczone możliwości nauki, z drugiej wywołał lęk przed nieodwracalnym zniszczeniem świata takiego, jaki znano do tej pory. Te ostatnie tendencje nasiliły się w filozofii i literaturze po krwawej łaźni, jaką była pierwsza wojna światowa.
Między rokiem 1826 a 1933 w literaturze pojawiły się właściwie niemal wszystkie katastroficzne pomysły, jakimi karmieni jesteśmy do dziś. Wybrałem te daty arbitralnie, ale nie bez powodu – 1826 to rok publikacji powieści „The Last Man" Mary Shelley (autorki słynnego „Frankensteina") o straszliwej epidemii, która położy kres istnieniu ludzkości. Rok 1933 to z kolei moment premiery książki „When Worlds Collide" Philipa Wylie i Edwina Balmera („Zderzenie światów"– tytuł mówi sam za siebie).
Pomiędzy tymi datami pojawiły się rozliczne wizje zamarzniętej Ziemi, wypalonej Ziemi, Ziemi wyrzuconej poza Układ Słoneczny; wizje drugiego potopu, globalnej wojny, spotkania z purpurową trującą chmurą lub „trującym pasmem"