Podejrzewałem, że życie gangstera jest ciężkie, ale dopiero teraz dowiedziałem się, jak bardzo. A to ktoś mu buchnie 150 milionów dolarów, a to helikoptera nie ma gdzie zaparkować, a to dziewczyna Bonda odda mu się, ale tylko w toalecie. Koń wyścigowy zachoruje, narzeczona nie dostanie obiecanej roli w hollywoodzkim hicie, a już w największą otchłań depresji wpędzi człowieka fakt, że miał ściskać dłoń wiceprezydenta, lecz musiał zadowolić się zwykłym kongresmenem. Wszystkiego tego dowiecie się z książki „Prawdziwy gangster" – autobiografii niejakiego Jona Robertsa, narkotykowego króla Miami.
To odrażająca książka. Nie dlatego, że dowiadujemy się z niej o wielu krwawych rzeczach, które jedni ludzie potrafią zrobić innym ludziom dla pieniędzy, dla zabawy albo dla spełnienia oczekiwań swoich równie zwyrodniałych szefów. Ale dlatego, że nie ma w niej ani odrobiny dystansu wobec tego, co opowiada facet, który jest oczywistym socjopatą, wielokrotnym mordercą i wyjątkowo obrzydliwym draniem. Czy to znaczy, że nie można drukować książek non-fiction o gangsterach? Ależ można – jedna z moich ulubionych to choćby „Twardzi Żydzi" Richa Cohena o nowojorskich mafiosach takich jak Louis Lepke, Bugsy Siegel czy Dutch Schultz. Tyle że Cohen napisał obiektywną, rzetelną pracę historyczną, a „Prawdziwy gangster" to po prostu opowieść bandziora, której nawet nie można nazwać spowiedzią. Bo on się nie spowiada – on jest dumny z tego, co robił. A tych, których zdeptał po drodze, oraz tych, którzy wybrali drogę praworządności, uważa po prostu za zwykłych frajerów.
Jon Roberts, człowiek, który mordował osobiście i wymyślnie, który przemycił do USA morze narkotyków i zniszczył życie tysięcy ludzi, za wszystkie swoje zbrodnie odsiedział trzy lata więzienia. Po wyjściu wiódł wygodne życie bogatego emeryta na Florydzie, gdzie przyjmował hołdy najsłynniejszych raperów (jak Snoop Dogg czy 50 Cent) i straszył sąsiadów psami. Nie przeszedł w życiu nawrócenia, nie odkrył niczego niestosownego w dekadach mordu i gwałtu. Ot, i koniec. Nie znajdziecie w tej książce morału, bo go w niej nie ma. Epilog powstał już po jej publikacji – Jon Roberts, jedna z najpodlejszych kreatur, jakie ziemia nosiła w ostatnich dekadach, zmarł na raka w grudniu ubiegłego roku. Tyle z tego pożytku, że honorarium za ekranizację wspomnień trafi do wdowy, a nie do samego Robertsa, który kupiłby sobie kilka nowych sztuk nieoznakowanej broni do domowej kolekcji. Są ponoć ludzie, których jego żywot fascynuje – ja tego nie rozumiem. Tak jak nie rozumiem, dlaczego polskim wydawcą tej amoralnej książki jest tak zasłużona firma jak Znak.