Kilka tygodni temu opublikowano w Stanach Zjednoczonych książkę („Am I My Genes?: Confronting Fate and Family Secrets in the Age of Genetic Testing" Roberta Klitzmana), w której „zapowiedziano" nową usługę prokreacyjną, jaka miałaby być dostępna już niebawem dla rodziców decydujących się na poczęcie dziecka za pomocą procedury in vitro.
Amerykański uczony zapowiada mianowicie, że w ciągu kilku lat rodzice będą mieli dostęp do testów, które już na prenatalnym etapie życia wykryją nie tylko autyzm, zespół Downa czy podatność na rozmaite formy raka, ale też „gen homoseksualizmu" (na razie nikt go wprawdzie nie odkrył, a etiologia tej skłonności homoseksualnej nie jest znana, ale Klitzman już wie, że on istnieje). – To zaś będzie oznaczać – przekonuje uczony – że już niebawem ludzie będą mogli zdecydować, czy chcą mieć dziecko, które będzie gejem, czy nie.
Przed taką możliwością już kilka lat temu ostrzegał zresztą w „Końcu człowieka" Francis Fukuyama, który odnosząc się do innych niż in vitro problemów bioetycznych pisał, że niezależnie od progejowskiej propagandy, większość ludzi wybierze jednak potomstwo, które zagwarantuje im wnuki i w miarę normalną sytuację rodzinną.
„Wyobraźmy sobie, że za 20 lat dobrze zrozumiemy genetyczne podłoże homoseksualizmu i znajdziemy sposób, który pozwoli rodzicom znacznie zmniejszyć prawdopodobieństwo wydania na świat homoseksualnego potomka. (...) Wyobraźmy sobie, że taka procedura jest tania, skuteczna, nie pociąga za sobą niepożądanych działań ubocznych i można ją dyskretnie zaaplikować w gabinecie ginekologicznym. (...) Jak wiele kobiet zdecyduje się na wzięcie pigułki? Podejrzewam, że uczyniłoby tak bardzo wiele kobiet, które dzisiaj oburzone są tym, co postrzegają jako dyskryminację gejów. Mogą one uważać homoseksualizm za coś podobnego do łysiny czy niskiego wzrostu – nie jest to stan moralnie naganny, lecz nie jest też optymalny, w związku z czym w zasadzie wolałoby się go dziecku oszczędzić (...)
Jak mogłoby to wpłynąć na pozycję społeczną gejów, szczególnie należących do pokolenia, w którym eliminowano by homoseksualizm? Czy ta forma prywatnej eugeniki nie uczyniłaby ich bardziej widocznymi i narażonymi na dyskryminację niż przedtem? Co ważniejsze: czy jest oczywiste, że rasa ludzka zyskałaby na eliminacji homoseksualizmu? A jeżeli nie jest to oczywiste, czy powinniśmy obojętnie odnosić się do wyborów eugenicznych, dopóki dokonują ich rodzice?" – pytał w swojej pracy Fukuyama.
Mniejsza o homoseksualizm, bo nie ma najmniejszych dowodów na to, że związany jest on z genem. Gdy wchodzi jednak w grę płeć, rasa czy podatność na pewne choroby – pomysł na uniknięcie różnego rodzaju „przypadłości" już niedługo może zostać wcielony w życie. Nie na poziomie zmian w genomie (te są na razie, a może i na zawsze zbyt skomplikowane), ale za pomocą selekcji „nieodpowiednich" zarodków.
Do zlewu
Tego typu działania już są w zasadzie normą w wielu klinikach zapłodnienia pozaustrojowego. Zainteresowani rodzice mogą wybrać w nich sobie dziecko, które pozbawione będzie nieodpowiednich genów kodujących potencjalną chorobę, mogą wybrać (choć akurat na takie wybory nie ma powszechnej zgody) płeć dziecka, a nawet począć i „wyhodować" dziecko, które będzie miało geny możliwie najbliższe potomka już żyjącego, tak by stać się ono mogło dawcą tkanek czy organów dla swojego starszego rodzeństwa. Metoda jest zawsze ta sama: powołuje się do istnienia kilkanaście zarodków, a później wybiera ten/te, które spełniają kryteria eugeniczne czy genetyczne. Resztę zaś zamraża się, przeznacza na badania genetyczne – albo wylewa do zlewu.