Można było w Bieszczadach zniknąć?
O, tak. Wprawdzie był posterunek milicji w Lutowiskach, ale na przestrzeni kolejnych 30 kilometrów na południe już ani jednego. Zresztą często nie było jak dojechać do mniejszych wsi. Gdzieś w opuszczonych po wojnie wsiach w dolinie Sanu i pod połoninami mieszkali ludzie, którzy mieli swoje powody, by zniknąć komuś z oczu. Znalezienie takiego człowieka pośród zasiedlających Bieszczady chłoporobotników, zbieraczy runa leśnego, drwali, budowlańców, górali, słowem – barwnego i charakternego ludzkiego konglomeratu mogło zająć parę lat. Ale od czasu do czasu jakiś funkcjonariusz MO docierał do leśnej bazy lub wprost na budowę i zapisywał nazwiska ostatnio zatrudnionych. Potem porównywano je z bazą poszukiwanych i zdarzało się,że w ten sposób kogoś namierzano. Chociaż bywało i tak, że zanim namierzonego zwinięto, sam wcześniej dawał nogę, jeszcze głębiej i dalej od ludzkich osad.
Jak Polacy traktowali pozostałości po wypędzonych stąd Ukraińcach?
Wiele mają na sumieniu partyjni dygnitarze, ubecy, lokalni kacykowie przekonani, że wszystko co ukraińskie należy unicestwić. Zdarzało się, że cerkwie szły na opał, dokonywano bezczelnych szabrów lichtarzy, ikon, mebli, ornatów, ksiąg, obrazów. Greccy imigranci polityczni, a więc komuniści osiadli w 1951 i 1952 roku w Krościenku koło Ustrzyk, zamienili unikatową cerkiew w Liskowatem z 1832 roku na skład obornika. Niekiedy celowo lub niechcący niszczono cmentarze, a nagrobki służyły do utwardzania bieszczadzkich dróg. To jednak w większości pomówienia i mity. Dotarłem do ludzi budujących bieszczadzkie drogi i oni kategorycznie temu zaprzeczyli. Przyznali natomiast, że wykorzystywali do budowy przepustów kamienie z bojkowskich piwnic czy ruin budynków. Tak było np. w Berehach Górnych czy Zatwarnicy. Firma wykonująca leśne drogi, a był nią przede wszystkim ustrzycki Zarząd Budownictwa Leśnego, miała w Bieszczadach kilka kamieniołomów i stamtąd pozyskiwała tłuczeń do utwardzania dróg. Nie mówimy tutaj o bieszczadzkich obwodnicach, to osobny temat i dotyczy innych przedsiębiorstw.
Pisze Pan o przetapianiu dzwonów z cerkwi.
Jedne przetapiano na broń, z innych odlewano pomniki „czerwonych bohaterów”. Pomnik Karola Świerczewskiego w Przemyślu powstał właśnie z bieszczadzkich dzwonów. Gdy w 1939 roku wybuchła wojna, religijni Rusini (nazywani zamiennie Bojkami, Ukraińcami – red.) natychmiast zdjęli z przycerkiewnych dzwonnic większość dzwonów i zakopali. Część zabrali Niemcy, część Sowieci. Po 1951 roku, kiedy te tereny wróciły do Polski, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa wraz z siecią agentów penetrowali wioski, a każdy odnaleziony dzwon rekwirowali. Na szczęście nie znaleźli wszystkich ukrytych przez rdzennych mieszkańców i dzięki temu w latach 90. udało się kilka wykopać. Niektóre zawisły na dzwonnicach w Bieszczadach, jeden, z Balnicy, przekazano do Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, dwa z Lutowisk czekają zabezpieczone na przyszłego użytkownika. Albo zostaną w Polsce, albo trafią na Ukrainę, do dawnych mieszkańców Lutowisk.
Czy po zbudowaniu podstawowej infrastruktury państwo miało dalszy pomysł na Bieszczady?
Takim przykładem może być uruchomiony w 1976 r. w Ustianowej koło Ustrzyk jeden z największych kombinatów drzewnych w Europie. Budowano go prawie dekadę. Powstał w miejscu, gdzie do wojny znajdowało się lądowisko szybowców i szkoła lotnicza. Uczyli się tu m.in. późniejsi piloci biorący udział w bitwie o Anglię. No więc zaczęło się wielkie nęcenie przyszłej kadry zakładu; od ręki była nieźle płatna praca i mieszkanie. Bloki powstawały w błyskawicznym tempie, stawiano je w środku łąki, nie doprowadzając nawet drogi. To robiono później, dlatego setki ludzi długo musiały chodzić w gumiakach.
Zakłady Przemysłu Drzewnego dały zatrudnienie 1300 osobom, pozwoliły Ustrzykom rozwinąć skrzydła, należało bowiem pobudować drugą podstawówkę, drugie przedszkole, drugi ośrodek zdrowia, nową oczyszczalnię ścieków, ciepłociąg, nowy szpital i kilka innych obiektów. Bieszczady się rozwijały, władza miała się czym chwalić. Zresztą bywała tu nader często, bo przecież nadal funkcjonowały rządowe ośrodki wypoczynkowe w Arłamowie, Trójcy i Mucznem. Zarządzał nimi pułkownik Kazimierz Doskoczyński, przyjaciel premiera Jaroszewicza. Założył m.in. sieć dobrze prosperujących wojskowych gospodarstw rolnych. Niekiedy nadwyżki z uboju świń i bydła lądowały w bieszczadzkich sklepach, co szczególnie było cenne w kryzysie.
Doskoczyński powołał też do życia rodzaj agencji dla zagranicznych myśliwych, a kasa za polowania dewizowe zasilała państwowy budżet. To był człowiek, który potrafił załatwić dosłownie wszystko, często bezinteresownie pomagał zwykłym ludziom i równie często im szkodził. Taki obraz wyłania się z relacji o nim usłyszanych od jego ówczesnych podwładnych i współpracowników.
Ale w 1980 roku ekipa Gierka i Jaroszewicza odchodzi.
A Doskoczyński z nimi. Czerwone enklawy w Bieszczadach były symbolem rozpasania partyjnych elit, zaś Jaruzelski, tworząc wizerunek surowego reformatora, demonstracyjnie odciął się od nich. Nie chciał być kolejnym kacykiem, który jeździ na niedźwiedzie (choć trzeba dodać, że Gierek też nie polował). W grudniu 1980 roku miejscowi rolnicy zaczęli strajk i okupację urzędu gminy w Ustrzykach Dolnych. Wśród szeregu postulatów mieli też te dotyczące ośrodków rządowych. Domagali się m.in. przekształcenia Arłamowa na sanatorium dla chorych na gruźlicę i oddania Mucznego leśnikom. Hotel w Mucznem rzeczywiście przed stanem wojennym odzyskano, ale arłamowski ośrodek trzymał się aż do transformacji ustrojowej. Zaś wille w Trójcy przekazano samorządowi Ustrzyk dopiero przed kilkoma laty.
Z jakich powodów powstały „Bieszczady w PRL-u”?
Chciałem pokazać ten zakątek inaczej niż dotąd pokazywano, w dodatku często niezgodnie z prawdą – odmitologizować stereotyp Bieszczadów jako „zakapiorskich, kowbojskich”. Wielu ludzi w ten sposób je kojarzy, a one takie nie były. Jeśli już, to w malutkim wymiarze. Chciałem przypomnieć historie zapomniane, jak choćby barbarzyńską zmianę nazw ponad 120 miejscowości na Podkarpaciu, w tym 60 w Bieszczadach, przeprowadzoną w 1977 r., czy też kulisy wysiedleń ludzi z wiosek, które pochłonął Zalew Soliński. Wreszcie moim zamierzeniem było oddanie pamięci ludziom, którzy po wojnie Bieszczady przywracali życiu.