Polowania i tartaki

Krzysztof Potaczała, autor książki „Bieszczady w PRL-u"

Publikacja: 10.10.2012 09:33

Polowania i tartaki

Foto: Plus Minus

Jacek Tomczuk: Kiedy władza się zorientowała, że w Bieszczadach może nieźle się urządzić?

Krzysztof Potaczała:

W drugiej połowie lat 60. powstał ośrodek w Arłamowie na Pogórzu Przemyskim. Służył m.in. jako miejsce polowań dla elity partyjno-rządowej oraz ich gości z "bratnich krajów". Dla nich też zostało zbudowane lotnisko w pobliskiej Krajnej. Któregoś dnia partyjni włodarze zauważyli, że im dalej na południe, tym tereny łowieckie jeszcze atrakcyjniejsze i zasobniejsze w dziką zwierzynę: jelenie, żubry, wilki. W ogóle etos polowań dla partyjnej wierchuszki był ważny, niektórzy lubili poczuć się po pańsku, jak przedwojenna arystokracja. A tutaj mogli zdobywać najpiękniejsze, najokazalsze trofea.

A może Bieszczady były też atrakcyjne, bo uważano, że są ziemię niczyją? Tutaj można było realizować swoje pomysły bez oglądania się na koszty: finansowe i społeczne. Tubylców po wojnie wysiedlono, a napływowi, którzy ośmielili się protestować, narażali się na kłopoty.

Żeby zbudować ośrodek w Arłamowie, musiano wysiedlić kilka okolicznych wsi. Po prostu wygnano ludzi, a teren przejęty przez Urząd Rady Ministrów ogrodzono i obstawiono żołnierzami. Wprawdzie miejscowi pisali listy, skargi i protesty do centralnych władz, ale bez skutku. Włodarze PRL-u czuli się coraz pewniej, dlatego w 1973 r. w Trójcy koło Arłamowa wzniesiono dla URM-u cztery wille w stylu zakopiańskim, taki typowo myśliwski azyl, głównie dla Jaroszewicza i jego przyjaciół „po flincie”. Nieopodal stała zabytkowa cerkiew z 1763 roku, jednak na osobiste polecenie premiera, któremu podobno psuła widok, została rozebrana niemal w ciągu jednej nocy. Zrównano też z ziemią greckokatolicki cmentarz.

Przykładem pokazu siły jest historia położonego w sercu Bieszczadów hotelu w Mucznem.

W 1972 roku zbudowano tam trzypiętrowy, nowoczesny jak na tamte czasy hotel dla robotników leśnych. Był to tysięczny obiekt oddany przez Lasy Państwowe w Bieszczadach, właśnie z myślą o tym, by robotnicy, na co dzień ciężko pracujący w niezwykle trudnych warunkach, mogli przyzwoicie kwaterować. Dotąd gnieździli się w barakach bez bieżącej wody, często bez elektryczności, sypiając na siennikach i walcząc ze szczurami. Na uroczyste oddanie budynku miał przyjechać sam Piotr Jaroszewicz. Ostatecznie nie dotarł, ale pół roku później peerelowscy dygnitarze już kombinowali, jak wysiudać „ludzi w gumiakach” z Mucznego i przejąć obiekt dla siebie. Cała ta historia była przedziwna, poświęciłem jej w książce dużo miejsca, bo z pewnością na to zasługuje. Nie chcę zdradzać wszystkiego, powiem tylko, że glazurę do łazienek wybierała Stanisława Gierek, żona pierwszego sekretarza. Ona też miała doradzać, jak urządzić pokoje i korytarze.

Włodarze się bawili, jeździli na łowy. Również na będące pod ochroną niedźwiedzie.

Według przyrodników w latach 60. i 70. żyło w Bieszczadach nie więcej jak 25 niedźwiedzi. Niby niewiele, ale zaczęły rozrabiać. Gospodarze widzieli rozbite pasieki, resztki pożartych krów. Kiedyś niedźwiedź wdarł się do chlewa i zabił świnię, innym razem konia na pastwisku. Pod koniec zimy 1966 roku leśnicy dostali „prośbę” z góry, z Warszawy, by wytropić i zanęcić niedźwiedzia. Kiedy zwierzę już regularnie przychodziło na ucztę, pojawił się największy problem. Brakowało śniegu, a w ciemne noce niedźwiedź na łące był całkowicie niewidoczny. W dzień więc furmankami zwożono śnieg z zacienionych wąwozów, by „bardzo ważny myśliwy” mógł ustrzelić brunatnego olbrzyma. Jak się okazało, pierwszego od wojny niedźwiedzia miał zabić Piotr Jaroszewicz, ówczesny wicepremier.

I zabił?

Ranił, kula urwała zwierzęciu przednią łapę. Jaroszewicz chciał iść za broczącym krwią postrzałkiem, bo tak powinien postąpić etyczny myśliwy, ale ochroniarze mu nie pozwolili. Grupa bieszczadzkich myśliwych i leśników tropiła rannego niedźwiedzia kilka dni, ostatecznie zdołał on ujść przez San do ZSRR. Trzy lata później został tam upolowany przez sowieckiego generała. Ale Jaroszewicz nie odpuścił – przyjeżdżał w Bieszczady zasadzać się na wymarzonego niedźwiedzia jeszcze trzykrotnie. Za każdym razem niby miał ustrzelić niedźwiedzia-rozbójnika, ale można sądzić, iż była to tylko próba usprawiedliwienia polowania na chroniony gatunek.

Czy ktokolwiek z leśników, myśliwych, przyrodników próbował jakoś reagować, zapobiec w sumie nielegalnym łowom, choć z oficjalnym pozwoleniem wydanym przez ministra leśnictwa?

Pewnie niejeden myślał, co zrobić, żeby zostawiono w spokoju bieszczadzkie niedźwiedzie, ale nie słyszałem o jawnych, głośnych sprzeciwach. Ta postawa była mieszanką konformizmu, strachu i bezradności. Do kogo miano pisać skargi, jeżeli rozkazy przychodziły z samej góry? Oficjalnie za Polski Ludowej ustrzelono w Bieszczadach pięć niedźwiedzi, rzekomo wyłącznie te, które napadały na bydło. Ale bez wątpienia partyjni polowali też dla kaprysu, bez oglądania się na ochronę najrzadszego rodzimego drapieżnika. Oprócz Jaroszewicza niedźwiedzia ma na rozkładzie m.in. Franciszek Szlachcic (za PRL członek Rady Państwa, minister spraw wewnętrznych i wicepremier) oraz Walenty Bartoszewicz, za rządów Gierka wiceszef resortu leśnictwa.

A jak było z żubrami?

Wbrew obiegowym opiniom polscy dygnitarze niechętnie polowali na to zwierzę. Na żubry przyjeżdżali myśliwi z zagranicy, płacąc za nie tysiące marek lub dolarów. Bieszczady dla rozmiłowanych w łowach partyjnych funkcjonariuszy były wizytówką kraju, tutaj przywożono zagranicznych gości, by pochwalić się, przypodobać, zadbać o dobre stosunki. W 1975 roku zaproszono Josipa Broz Tito, który chciał jeszcze przed śmiercią ustrzelić właśnie żubra. Zaczęło się intensywne dokarmianie wytypowanego osobnika: burakami, marchewką, sianem, kapustą. Kapusty akurat na miejscu nie było, więc dowożono ją samolotem z Warszawy do Krosna, a stamtąd gnano już autem! Świadkowie mówią, że Tito miał łatwe zadanie, bo obżarte niemiłosiernie zwierzę stało na łące leniwie jak krowa na pastwisku. Ale na pewno nie było tak, jak głoszą plotki, że żubr był przywiązany do drzewa. To bzdura. Tito wyjeżdżał zadowolony, zabrał ze sobą nawet zamrożone mięso. Poza tym bieszczadzkie wioski zapadły mu w pamięć jako czyste i zadbane. Przed jego wizytą urządzono wielkie sprzątanie. Odbudowano płoty, schowano wychodki, wywieziono sterty gnoju. Nawet żwir i piasek z przydrożnych budów usypano w regularne pryzmy.

Czym była opisywana przez Pana akcja wilcza?

Dziesięć lat po wojnie w Bieszczadach wilków było tak dużo, że niemal doszczętnie zmasakrowały populacje jeleni, saren i dzików. Watahy podchodziły coraz bliżej wsi, a w końcu i do wsi. Tak się rozbisurmaniły, że zakradały się nawet do kurników, jak lisy. Wilk łaził po zagrodach tak samo jak pies. Ludzie zaczęli się bać, po zmroku nie wypuszczali dzieci z domów, choć nikt nie znał przypadku, by wilk zaatakował człowieka. Mimo to pisali listy do rządu, że dalej tak już żyć nie można, szukali wsparcia w leśnikach. W końcu ci ostatni podnieśli larum i w 1955 roku Prezydium Rządu podjęto w Warszawie uchwałę w sprawie tępienia wilków. To była oficjalna, szeroko zakrojona operacja, wilka uznano za wyjętego spod prawa.

Z Pana książki wynika, że mający zielone światło myśliwi właściwie wypowiedzieli im otwartą wojnę.

Chodziło o to, by ocalić od zagłady zwierzynę płową, głównie jelenie. Po to utworzono w Bieszczadach ośrodek hodowli jelenia karpackiego. Powołano patrole myśliwskie tropiące wilki, polowanie na te drapieżniki stało się czymś w rodzaju obywatelskiego obowiązku. Oczywiście w pierwszym rzędzie polowali myśliwi, ale nierzadko także osoby nie mające broni. Zjeżdżali tu na wilka ludzie z całej Polski.

Nie bezinteresownie.

Każdy łowca otrzymywał za wilka zabitego podczas indywidualnego polowania tysiąc złotych, w czasie zbiorowego pięćset, a za wybranie szczeniąt z gniazda dwieście. W tym regionie życie nie było łatwe, każdy pieniądz się przydawał. Rząd zalecał też trucie wilków luminalem, strychniną, a nawet sprowadzanym z Austrii cyonanem. Franciszek Kaźmierczyk, wybitny bieszczadzki wilczarz, opowiadał, jak któregoś dnia zawlókł do lasu zdechłego konia, a sam usiadł w ambonie i zasnął. Kiedy się obudził, koń leżał inaczej. Początkowo myślał, że w nocy zjawiła się wilcza wataha, ale kiedy podszedł do truchła, zobaczył wokół ludzkie ślady i płaty mięcha wycięte nożem. Okazało się, że padlinę ukradła wielodzietna rodzina z Nasicznego. Kiedy milicja dotarła do ich chałupy, mięso moczyło się w denaturacie, było przygotowywane do smażenia. Mówię o tym, bo ten martwy koń miał być nafaszerowany trucizną, tylko że na miejsce nie dotarł powiatowy komisarz akcji wilczej, który miał przywieźć strychninę. Od tego czasu przynajmniej w Nadleśnictwie Lutowiska nie stosowano już trucizn. Także dlatego, że padały od nich lisy, kuny, kruki i inne drobne zwierzęta żerujące na padlinie.

Jak bardzo Bieszczady były zacofane po wojnie?

Cywilizacyjnie ten region tkwił w XIX wieku. Do tego liche ziemie, niemal żadnego przemysłu, bo naftowy był w rozsypce i trzeba go było od początku odtwarzać. Nie było ani kilometra asfaltowych dróg. Po akcji „Wisła” góry opustoszały, wysiedlono nie tylko wszystkich Ukraińców, ale też rodziny mieszane, polsko-ukraińskie. Palono całe wioski, żeby ci ludzie nie mieli gdzie wracać. W 1951 roku Sowieci oddali Polsce „bieszczadzki róg”, gminy Ustrzyki Dolne, Czarna, Lutowiska, zaś w zamian wzięli bogate w złoża węgla kamiennego i czarnoziemy tereny nad Bugiem i Sołokiją. Obejmująca 480 kilometrów kwadratowych korekta granic wiązała się znowu z przesiedleniem tysięcy ludzi. Kiedy tu dotarli, byli załamani. Bo Sowieci zostawili w spadku straszny bajzel, w dodatku wywieźli wszystko, co cenniejsze. Niektórzy z Zabużan myśleli nawet, że trafili do ZSRR, bo w centrum Ustrzyk Dolnych zobaczyli postawiony przez radzieckich pomnik Józefa Stalina. Rząd podjął akcję propagandową, że to nasz nowy teren do życia, z przyszłością. Tylko przyjeżdżać, brać ziemię i gospodarzyć. Odnosiło się to nie tyle do przymusowo przesiedlonych, bo ci i tak nie mieli wyjścia, ale do tych wciąż szukających swojego miejsca w powojennej rzeczywistości.

Przyjeżdżali?

Dziś powiedzielibyśmy, że Bieszczady miały zły PR. Kojarzyły się z UPA, krwawymi walkami, pożogami. Nowych osadników, tych z własnej woli, było niewielu. Przyjeżdżali odważni, tacy, którzy chcieli się sprawdzić, zmierzyć z nieujarzmioną przyrodą. Budowali szałas, barak albo wprowadzali się do ocalałych pustych chałup. Jednak wkrótce zaczęło się zagospodarowywanie Bieszczadów na wielką skalę: budowa dróg, obiektów użyteczności publicznej, całej infrastruktury. Przybywało ludzi, właśnie młodych, z fantazją, wśród nich fachowców po wyższych uczelniach i technikach, a także chłoporobotniczych mas. Latami kwaterowali w podłych warunkach – przy lampie naftowej, w barakach „podszytych wiatrem”, zaszczurzonych i zapluskwionych. Gazety dochodziły z kilkudniowym opóźnieniem, telewizja pojawiła się początkiem lat 70., w trzy, cztery lata po tym, jak całe Bieszczady wreszcie zelektryfikowano. Ale ci pionierzy, bo tak ich trzeba nazwać, mieli w sobie entuzjazm, chcieli coś dać od siebie. W rozmowach podkreślali, jak wielki zapał ich rozsadzał. Nie dla ludowej ojczyzny, dla budowania socjalizmu, lecz dla kraju, bardziej w tym sensie. Osobiście mam dla nich wiele szacunku, bo jako dzieciak na własne oczy widziałem, jak ciężko harowali, zostawiając na tych budowach nierzadko dosłownie krew i łzy.

Ale i tak nieustannie brakowało rąk do pracy.

Zgadza się. Dlatego po całej Polsce jeździły specjalnie wydelegowane grupy, których celem było namówienie rolników, rzemieślników, chłopów do podjęcia pracy w Bieszczadach. Werbunek odbywał się głównie na wsiach i w małych miasteczkach. Mężczyzna z niepełną podstawówką mógł zarobić tutaj dwa razy więcej niż gdzie indziej. Wystarczało, że umiał machać kilofem i łopatą. Co nie znaczy, że nie poszukiwano fachowców, bo tych także brakowało, nawet znacznie bardziej niż niewykwalifikowanych. Każdego technika czy inżyniera przyjmowano z pocałowaniem ręki, ale też nie każdy się nadawał, by pracować w Bieszczadach. Jak był zbyt miękki, nienawykły do spartańskich warunków i srogich zim, szybko odpadał.

Kto się więc decydował?

Nade wszystko osoby żyjące bardzo skromnie. Większość z nich przyjeżdżała w Bieszczady bez gorsza, z parą bielizny i słoikiem smalcu jako wyprawką. Dostawali na początek zaliczkę, ubranie robocze, miejsce do spania i bloczek na obiad. Wśród setek przykładnych ojców i mężów nie brakowało też osobników uciekających jak najdalej z rodzinnego miasta i wsi ze względu na różne spory, posądzenia o niechciane ojcostwo, ciężkie pobicie, kryjących się przed milicją i wymiarem sprawiedliwości. Do przyjęcia do pracy wystarczał dowód, a czasem nawet nie; nikt głębiej w metrykę nie zaglądał. Kto chciał dobrowolnie siedzieć na „końcu świata” i taplać się w błocie, był na wagę złota. Warto jednak dodać, że Bieszczady odbudowywali, a raczej budowali na nowo, także żołnierze oraz więźniowie z licznych tutaj od lat 60. zakładów karnych. Niektórzy po odbyciu wyroków zostawali, zatrudniali się w okolicznych zakładach, żenili się, zapuszczali korzenie.

Można było w Bieszczadach zniknąć?

O, tak. Wprawdzie był posterunek milicji w Lutowiskach, ale na przestrzeni kolejnych 30 kilometrów na południe już ani jednego. Zresztą często nie było jak dojechać do mniejszych wsi. Gdzieś w opuszczonych po wojnie wsiach w dolinie Sanu i pod połoninami mieszkali ludzie, którzy mieli swoje powody, by zniknąć komuś z oczu. Znalezienie takiego człowieka pośród zasiedlających Bieszczady chłoporobotników, zbieraczy runa leśnego, drwali, budowlańców, górali, słowem – barwnego i charakternego ludzkiego konglomeratu mogło zająć parę lat. Ale od czasu do czasu jakiś funkcjonariusz MO docierał do leśnej bazy lub wprost na budowę i zapisywał nazwiska ostatnio zatrudnionych. Potem porównywano je z bazą poszukiwanych i zdarzało się,że w ten sposób kogoś namierzano. Chociaż bywało i tak, że zanim namierzonego zwinięto, sam wcześniej dawał nogę, jeszcze głębiej i dalej od ludzkich osad.

Jak Polacy traktowali pozostałości po wypędzonych stąd Ukraińcach?

Wiele mają na sumieniu partyjni dygnitarze, ubecy, lokalni kacykowie przekonani, że wszystko co ukraińskie należy unicestwić. Zdarzało się, że cerkwie szły na opał, dokonywano bezczelnych szabrów lichtarzy, ikon, mebli, ornatów, ksiąg, obrazów. Greccy imigranci polityczni, a więc komuniści osiadli w 1951 i 1952 roku w Krościenku koło Ustrzyk, zamienili unikatową cerkiew w Liskowatem z 1832 roku na skład obornika. Niekiedy celowo lub niechcący niszczono cmentarze, a nagrobki służyły do utwardzania bieszczadzkich dróg. To jednak w większości pomówienia i mity. Dotarłem do ludzi budujących bieszczadzkie drogi i oni kategorycznie temu zaprzeczyli. Przyznali natomiast, że wykorzystywali do budowy przepustów kamienie z bojkowskich piwnic czy ruin budynków. Tak było np. w Berehach Górnych czy Zatwarnicy. Firma wykonująca leśne drogi, a był nią przede wszystkim ustrzycki Zarząd Budownictwa Leśnego, miała w Bieszczadach kilka kamieniołomów i stamtąd pozyskiwała tłuczeń do utwardzania dróg. Nie mówimy tutaj o bieszczadzkich obwodnicach, to osobny temat i dotyczy innych przedsiębiorstw.

Pisze Pan o przetapianiu dzwonów z cerkwi.

Jedne przetapiano na broń, z innych odlewano pomniki „czerwonych bohaterów”. Pomnik Karola Świerczewskiego w Przemyślu powstał właśnie z bieszczadzkich dzwonów. Gdy w 1939 roku wybuchła wojna, religijni Rusini (nazywani zamiennie Bojkami, Ukraińcami – red.) natychmiast zdjęli z przycerkiewnych dzwonnic większość dzwonów i zakopali. Część zabrali Niemcy, część Sowieci. Po 1951 roku, kiedy te tereny wróciły do Polski, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa wraz z siecią agentów penetrowali wioski, a każdy odnaleziony dzwon rekwirowali. Na szczęście nie znaleźli wszystkich ukrytych przez rdzennych mieszkańców i dzięki temu w latach 90. udało się kilka wykopać. Niektóre zawisły na dzwonnicach w Bieszczadach, jeden, z Balnicy, przekazano do Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, dwa z Lutowisk czekają zabezpieczone na przyszłego użytkownika. Albo zostaną w Polsce, albo trafią na Ukrainę, do dawnych mieszkańców Lutowisk.

Czy po zbudowaniu podstawowej infrastruktury państwo miało dalszy pomysł na Bieszczady?

Takim przykładem może być uruchomiony w 1976 r. w Ustianowej koło Ustrzyk jeden z największych kombinatów drzewnych w Europie. Budowano go prawie dekadę. Powstał w miejscu, gdzie do wojny znajdowało się lądowisko szybowców i szkoła lotnicza. Uczyli się tu m.in. późniejsi piloci biorący udział w bitwie o Anglię. No więc zaczęło się wielkie nęcenie przyszłej kadry zakładu; od ręki była nieźle płatna praca i mieszkanie. Bloki powstawały w błyskawicznym tempie, stawiano je w środku łąki, nie doprowadzając nawet drogi. To robiono później, dlatego setki ludzi długo musiały chodzić w gumiakach.

Zakłady Przemysłu Drzewnego dały zatrudnienie 1300 osobom, pozwoliły Ustrzykom rozwinąć skrzydła, należało bowiem pobudować drugą podstawówkę, drugie przedszkole, drugi ośrodek zdrowia, nową oczyszczalnię ścieków, ciepłociąg, nowy szpital i kilka innych obiektów. Bieszczady się rozwijały, władza miała się czym chwalić. Zresztą bywała tu nader często, bo przecież nadal funkcjonowały rządowe ośrodki wypoczynkowe w Arłamowie, Trójcy i Mucznem. Zarządzał nimi pułkownik Kazimierz Doskoczyński, przyjaciel premiera Jaroszewicza. Założył m.in. sieć dobrze prosperujących wojskowych gospodarstw rolnych. Niekiedy nadwyżki z uboju świń i bydła lądowały w bieszczadzkich sklepach, co szczególnie było cenne w kryzysie.

Doskoczyński powołał też do życia rodzaj agencji dla zagranicznych myśliwych, a kasa za polowania dewizowe zasilała państwowy budżet. To był człowiek, który potrafił załatwić dosłownie wszystko, często bezinteresownie pomagał zwykłym ludziom i równie często im szkodził. Taki obraz wyłania się z relacji o nim usłyszanych od jego ówczesnych podwładnych i współpracowników.

Ale w 1980 roku ekipa Gierka i Jaroszewicza odchodzi.

A Doskoczyński z nimi. Czerwone enklawy w Bieszczadach były symbolem rozpasania partyjnych elit, zaś Jaruzelski, tworząc wizerunek surowego reformatora, demonstracyjnie odciął się od nich. Nie chciał być kolejnym kacykiem, który jeździ na niedźwiedzie (choć trzeba dodać, że Gierek też nie polował). W grudniu 1980 roku miejscowi rolnicy zaczęli strajk i okupację urzędu gminy w Ustrzykach Dolnych. Wśród szeregu postulatów mieli też te dotyczące ośrodków rządowych. Domagali się m.in. przekształcenia Arłamowa na sanatorium dla chorych na gruźlicę i oddania Mucznego leśnikom. Hotel w Mucznem rzeczywiście przed stanem wojennym odzyskano, ale arłamowski ośrodek trzymał się aż do transformacji ustrojowej. Zaś wille w Trójcy przekazano samorządowi Ustrzyk dopiero przed kilkoma laty.

Z jakich powodów powstały „Bieszczady w PRL-u”?

Chciałem pokazać ten zakątek inaczej niż dotąd pokazywano, w dodatku często niezgodnie z prawdą – odmitologizować stereotyp Bieszczadów jako „zakapiorskich, kowbojskich”. Wielu ludzi w ten sposób je kojarzy, a one takie nie były. Jeśli już, to w malutkim wymiarze. Chciałem przypomnieć historie zapomniane, jak choćby barbarzyńską zmianę nazw ponad 120 miejscowości na Podkarpaciu, w tym 60 w Bieszczadach, przeprowadzoną w 1977 r., czy też kulisy wysiedleń ludzi z wiosek, które pochłonął Zalew Soliński. Wreszcie moim zamierzeniem było oddanie pamięci ludziom, którzy po wojnie Bieszczady przywracali życiu.

Jacek Tomczuk: Kiedy władza się zorientowała, że w Bieszczadach może nieźle się urządzić?

Krzysztof Potaczała:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą