Reklama

Piotr Trudnowski: Grozi nam dyktat emerytów

Jeżeli starsi chcieliby załamywać dziś ręce nad tym, że życie publiczne jest dużej części młodzieży obojętne, to niech szukają winy głównie u siebie. To pokolenie rodziców nie przekazało w swojej masie żadnych wzorców zaangażowania obywatelskiego młodzieży - mówi Piotr Trudnowski, prezes Klubu Jagiellońskiego.

Publikacja: 10.05.2019 10:00

Piotr Trudnowski: Grozi nam dyktat emerytów

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: W ostatnich latach młodzi dwa razy gremialnie ruszyli do urn wyborczych. W 2007 r. odsunęli od władzy PiS, w 2015 – Platformę Obywatelską. Widać jakieś przesłanki, że i tej jesieni tak się zmobilizują?

Przed wyborami w 2015 r. widoczne było wypalenie się poparcia Platformy Obywatelskiej po jej osieroceniu przez Donalda Tuska. Mocno przewietrzyła się scena polityczna – pojawiły się Kukiz'15, Nowoczesna, partia Razem, a partia Korwin-Mikkego po sukcesie w wyborach europejskich przestała wydawać się zmarnowanym głosem. Młodzi mieli poczucie, że to ważne głosowanie, że wreszcie mogą mieć wpływ na coś istotnego. Wybory samorządowe i europarlamentarne w 2014 r. nie cieszyły się tak dużym zainteresowaniem z ich strony. Zmobilizowali się dopiero na parlamentarne – to wtedy wielu ludzi z kilku roczników po raz pierwszy oddawało głos w wyborach. Tym razem mobilizację właściwą dla tzw. first-time voters mogły skonsumować już trochę zeszłoroczne wybory samorządowe, które cieszyły się wysoką frekwencją.

Załóżmy jednak, że do jesieni coś się zmieni i młodzi ochoczo ruszą do lokali wyborczych...

Nawet jeśli ruszą, to nie będzie to miało już tak dużego wpływu na wynik wyborów, bo młodych jest po prostu coraz mniej. 18-latków w porównaniu z wyborami w 2007 r. ubyła jedna trzecia! A nawet w porównaniu z 2015 r. jest ich mniej o kilkanaście procent. To dobrze obrazuje, jak dużym wyzwaniem jest sytuacja demograficzna. Jestem z tego pokolenia, które w 2007 r. głosowało po raz pierwszy. W moim roczniku – 1989 – było nas ponad 560 tys. Dziesięć lat później urodzonych w 1999 r. jest już tylko 382 tys. Można wyobrazić sobie swoją klasę w podstawówce, odliczyć do trzech i jedną trzecią wyprowadzić. W skali dekady to przepaść, tymczasem rzadko słychać, że te zmiany demograficzne, którymi od lat straszą nas eksperci, już dziś mają ogromny wpływ na nasze życie polityczne, procesy wyborcze, zaangażowanie obywatelskie itd. Siłą rzeczy wpływ młodych ludzi na politykę jest i będzie coraz mniejszy. Oni już raczej nikogo od władzy nie odsuną.

Jak wygląda ich zaangażowanie polityczne?

Reklama
Reklama

Oczywiście wbrew stereotypom młodzież nigdy przesadnie nie angażowała się politycznie. W najmłodszej grupie wiekowej współczynnik głosujących jest z reguły niższy niż w pozostałych. Nie mamy żadnych badań, że cokolwiek tu się zmieniło – ani na lepsze, ani na gorsze. Natomiast zmienia się to, jak młodzież interesuje się polityką. Wpływ na to ma z pewnością wychowanie w rzeczywistości internetowej, w której debata jest dużo bardziej otwarta, nienarzucona z góry. Część młodych ludzi lepiej się w niej odnajduje.

I jak to wpływa na ich postawy?

Młodzi częściej niż inni deklarują chęć głosowania na mniejsze formacje. Oczywiście to nie jest nowe zjawisko, bo młodzi z reguły dążą do zmiany zastanego świata, zawsze gorzej odnajdywali się w mainstreamie. Ale można też próbować to tłumaczyć inaczej. Młodzież z reguły rzadziej głosuje na główne partie, bo to efekt jej niskiej aktywności wyborczej. Po prostu do urn idą ci, którzy bardziej interesują się polityką niż przeciętny wyborca z grup wiekowych, w których frekwencja jest wyższa. Podobny efekt widzimy w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Dlaczego małe formacje mają w nich wyższe poparcie? Bo w tych wyborach głosuje mniej ludzi, więc bardziej świadomi i lepiej zmobilizowani wyborcy mniejszych ugrupowań, którzy znają scenę polityczną i wiedzą, że startują nie tylko dwie partie, ale na przykład sześć, stanowią po prostu większy odsetek głosujących.

Czyli przeciętny młody człowiek nie głosuje, a do urn idzie raczej ten ponadprzeciętnie zainteresowany polityką, który po prostu wie o istnieniu Konfederacji czy Lewicy Razem, dlatego częściej je popiera, tak?

To duże uogólnienie, ale dość dobrze oddaje pewną tendencję. Ona, jeszcze raz podkreślę, nie jest nowa, ale widać, że się pogłębia, a wpływ na to może mieć internet.

I czy taki młody człowiek, student zainteresowany sprawami obywatelskimi, chcący zaangażować się społecznie, poszukujący poczucia więzi z jakąś wspólnotą, często trafia dziś do Klubu Jagiellońskiego, który właśnie to w teorii mu oferuje?

Reklama
Reklama

Studentów przychodzi coraz mniej. Gdy dziesięć lat temu zaczynałem się angażować w życie społeczne w warszawskim środowisku republikańskim, opierało się ono głównie na aktywności studentów. Dziś do Klubu Jagiellońskiego trafiają raczej osoby trochę starsze. Gdy organizujemy dzień otwarty i przychodzi do nas 70 nowych osób, to studentów jest jedynie trzech– –czterech. I, co ciekawe, nie są to studenci kierunków humanistycznych czy społecznych, jak można by zakładać, ale na przykład medycyny, politechniki itp. Grupą wyraźnie nadreprezentowaną są ludzie w okolicach trzydziestki, którzy mają już ustabilizowaną sytuację zawodową i często założoną rodzinę.

Z czego ta zmiana może wynikać?

Młodych nie tylko jest mniej, ale też inaczej wchodzą w dorosłość. Wynika to ze zmiany sytuacji na rynku pracy. Dekadę temu ludzie zaczynający studia wiedzieli, że będą mieli problem ze znalezieniem pracy. Było ich sporo, a rynek pracy nie był zbyt chłonny, więc same skończone studia mogły nie wystarczyć. Stąd część najaktywniejszych osób szukała doświadczenia czy to w kołach naukowych, samorządzie studenckim, czy środowiskach obywatelskich, pozarządowych, może politycznych. To była po prostu racjonalna ścieżka kariery dla kogoś, kto tuż po studiach chciał mieć realne kompetencje, znajomości, poczucie doświadczenia. A przy okazji forma aktywnego spędzania wolnego czasu.

A dziś?

Od kolegów akademików nieustająco słyszę, że wyczerpał się model studiów, które były główną formą aktywności młodego człowieka. A takie studia dawały właśnie czas na zaangażowanie społeczne, wolontariat. Dziś ludzie w trakcie studiów po prostu pracują. Czasami już w branży, w której chcą robić karierę, bo właściwie wszystkie firmy szukają dziś pracowników. Część osób oczywiście idzie do prac typowo studenckich – w kawiarniach czy sklepach odzieżowych, gdzie można pewnie całkiem przyzwoicie zarobić. Na pewno nie mają takiego ciśnienia, że jeśli na studiach nie będą zdobywać coraz to nowych kompetencji, to będą mieli później problem ze znalezieniem pracy w zawodzie. Nie chcę tego wartościować i uznawać za gorsze niż aktywność obywatelska, bo to jednak jak najbardziej racjonalny wybór. Można pójść do normalnej pracy i zapewnić sobie niezależność finansową od rodziców, móc zaprosić kogoś na porządną randkę, wyjechać na fajniejsze wakacje albo zaoszczędzić kasę i wyjechać gdzieś na Erasmusa.

Ale na pewno są też tacy studenci, którzy zwyczajnie mają duże ambicje, chcą się angażować w jak największą liczbę obszarów, chcą być aktywni obywatelsko, społecznie, zdobywać jak najwięcej doświadczenia. I gdzie oni są?

Reklama
Reklama

Podejrzewam, że na zagranicznych uczelniach. A przynajmniej większość z nich. To kolejna duża zmiana, jaka zaszła w ostatniej dekadzie: drenaż mózgów zaczął się na wcześniejszym etapie niż dotąd. Dziś w domach o ponadprzeciętnym kapitale kulturowym studia zagraniczne są naturalnym wyborem. Ja chodziłem do najlepszego liceum w Grudziądzu, mieliśmy w moim roczniku sporo olimpijczyków itd. – ale o studiowaniu na Zachodzie nawet nie marzyliśmy. Studia w Warszawie wydawały nam się absolutnym maksimum tego, do czego można aspirować. Dziś, gdy z licealistami z całej Polski prowadzimy Akademię Nowoczesnego Patriotyzmu, to jej wyróżniający się uczestnicy – autorzy najlepszych, najodważniejszych projektów społecznych realizowanych w jej ramach – zapytani o plany na przyszłość w zasadzie wszyscy co najmniej rozważają zachodnie uczelnie.

W konsekwencji na polskich uczelniach brakuje dziś istotnej części młodych ludzi – tych najbardziej aktywnych, mających największe ambicje. A to oni siłą rzeczy ciągnęli w górę innych, bo gdy w dużej grupie studentów znajdowało się dwoje, troje liderów aktywnych obywatelsko, to takie osoby były w stanie zmobilizować do zaangażowania np. w prace samorządu studenckiego czy jakichś środowisk obywatelskich kilka, kilkanaście innych osób, które same z siebie nie miałyby na to odwagi. Obawiam się, że teraz część studentów, którzy taki potencjał mają, nie podejmuje aktywności obywatelskiej z powodu braku lidera, który by ich za sobą pociągnął.

A ci, którzy jednak tę aktywność podejmują i trafiają do Klubu Jagiellońskiego, czym się kierują?

60–70 proc. osób trafiających do nas to osoby już z doświadczeniem jakiejś aktywności społecznej. Klasyka na pierwszych rozmowach to: do czasów studiów byłem harcerzem albo działałem w jakimś środowisku katolickim, na studiach angażowałem się jeszcze w różne akcje, potem układałem sprawy prywatne i teraz czuję, jak bardzo mi takiej aktywności brakuje... Wiadomo, do harcerstwa czy środowisk duszpasterskich nie trafia się zbyt często bez inspiracji rodziców. To pokazuje, jak bardzo dziś w Polsce kapitał obywatelski jest kwestią dziedziczną. Jeżeli starsi chcieliby załamywać dziś ręce nad tym, że życie publiczne jest dużej części młodzieży obojętne, to niech szukają winy głównie u siebie. To pokolenie rodziców nie przekazało w swojej masie żadnych wzorców zaangażowania obywatelskiego młodzieży.

Ale są też zmiany niezależne od rodziców. Młodzi mają dziś olbrzymi wybór – może nie angażują się w działanie klasycznych organizacji obywatelskich, bo w internecie mogą się zaangażować w co tylko dusza zapragnie?

Reklama
Reklama

To by oznaczało, że większa aktywność w internecie oznacza mniejszą w realu, a nie jestem do tego przekonany. Nie wiemy, na ile ludzie, którzy podpisują internetowe petycje, prowadzą jakieś ideologiczne krucjaty w mediach społecznościowych czy na portalu Wykop.pl, w ogóle działaliby obywatelsko, gdyby tego internetu nie było. Może jednak jest tak, że internet daje możliwość zaangażowania się ludziom, którzy, gdyby nie on, zupełnie nie byliby aktywni? Ci zaś, którzy byliby aktywni i bez niego, i tak angażują się w klasyczne formy życia obywatelskiego?

Jednocześnie zgodzę się, że do działalności społecznej najbardziej motywuje jednak spotkanie z ludźmi w realu. Te symboliczne kółka brydżowe, o których pisał politolog Robert D. Putnam w „Samotnej grze w kręgle", skorelowane są ze wszystkimi innymi formami aktywności społecznej...

...bo jak już się wyjdzie z domu, trafi do pierwszej lepszej wspólnoty obywatelskiej, to potem już łatwo przychodzi zaangażowanie się w kolejne.

Z tej perspektywy nawet włóczenie się po blokowisku – w schyłkowej formie obecne jeszcze w moim pokoleniu – rzeczywiście miało trochę większy wpływ na kapitał społeczny niż przesiadywanie przed komputerem czy smartfonem. Tu dochodzimy do bardzo istotnej formy działalności takich środowisk jak nasze – czyli prowadzenia po prostu swoistego domu kultury. Nauczyliśmy się, że obok ambitnych debat, wykładów i seminariów musimy też więcej inwestować w proste formy integracji. Pamiętam, jak podczas mistrzostw piłkarskich organizowaliśmy w naszych siedzibach wspólne oglądanie meczów. I przychodziło bardzo dużo osób, które przyznawały, że obserwują naszą działalność w internecie od dawna, zawsze chciały do nas zajrzeć, ale bały się pojawić na poważnej dyskusji, bo nie wiedziały, jak to wygląda. Przyjście na mecz i „obwąchanie się" okazywało się dla nich łatwiejsze.

I później, po takim meczu, pojawiali się na debatach, angażowali się obywatelsko?

Reklama
Reklama

Poznawali miejsce, nas, nie bali się potem zawitać ponownie. Ale potrzebowali jakiegoś przełamania lodów. Wspólne przeżywanie emocji sportowych może być, jak widać, bardzo podstawowym doświadczeniem społecznym. Do starszych pokoleń dzisiejsza młodzież może mieć uzasadnione pretensje, że w ich świecie takie formy wspólnotowego życia przegrały z wizją zamknięcia się w wygodnej prywatności z dużym telewizorem w salonie i może jakimś grillem raz na jakiś czas, ale jeżeli już, to raczej w wąskim rodzinnym gronie. Jeśli młody człowiek nigdy nie uczestniczył w życiu społecznym, nie ma podstawowych doświadczeń wspólnotowych, to trudno mu będzie przyjść do miejsca, w którym nikogo nie zna, gdzie będzie musiał odnaleźć się w nowym środowisku wśród ludzi, którzy znają się od dawna. To naprawdę spore wyzwanie, by wykonać ten pierwszy krok.

Skoro młodzi już na studiach zaczynają na poważnie pracować i nie mają czasu zaangażować się obywatelsko, to może tego doświadczenia wspólnotowego nigdy już nie zdobędą?

Nie ma co załamywać rąk. Może właśnie nadrobią to po trzydziestce. To w końcu bardzo pozytywny proces, że ludziom już ustabilizowanym życiowo chce się przyjść do nas na debatę polityczną, chce się te kilka godzin w tygodniu poświęcić na wolontariat. Albo po prostu na bieżącą lekturę i wsparcie finansowe niezależnego środowiska.

Czyli dzisiejsi 20-latkowie za 10 lat, wzorem dzisiejszych 30-latków, poczują potrzebę obywatelskiej aktywności?

Myślę, że tak. A jeśli w życie społeczne będą się angażować nie studenci, ale młodzi rodzice, to będą tym samym dawać swym dzieciom ten potrzebny i zaniedbany przez starsze pokolenia przykład.

Reklama
Reklama

Natomiast ta tendencja jest o tyle problematyczna, że jest prawdziwym wyzwaniem dla organizacji społecznych. My w Klubie mamy olbrzymie wyrzuty sumienia, że nie potrafimy tych ludzi skutecznie zagospodarować. Zaangażowanie na dłuższą metę 30-latków jest problemem, bo oni są w stanie realnie poświęcić działalności obywatelskiej dwie, trzy godziny w tygodniu. Wdrożenie takiej osoby i obsługa jej aktywności są po prostu czasochłonne, a „etatów" do ich obsługi brakuje.

Ale to brzmi, jakby właściwie nic się nie stało, po prostu żyjemy dłużej, później zakładamy rodziny, to i później możemy rozpoczynać aktywność obywatelską.

Tu dochodzimy do ważnego problemu, czyli starzenia się społeczeństwa, co rodzi kolejne bardzo istotne wyzwania. Dysproporcja demograficzna między młodymi a starymi będzie coraz większa. Rosła więc będzie frustracja młodych ludzi z powodu braku realnego wpływu na kształt sceny politycznej. Starzenie się społeczeństwa jest wyzwaniem samym w sobie, a jeszcze w połączeniu z naturalnie wyższą aktywnością wyborczą osób starszych doprowadzi do tego, że głos ludzi młodych będzie już zupełnie niesłyszalny. Jeśli spojrzymy na przewidywania Głównego Urzędu Statystycznego na rok 2050, to głosy emerytów stanowić będą aż 42 proc. wszystkich głosów, choć dziś to zaledwie 25 proc.! Głosy ludzi poniżej 45 lat stanowić będą jedynie 33 proc. – dziś to aż połowa wszystkich głosujących. Prowadzenie jakiejkolwiek prorozwojowej polityki stanie się wówczas niesłychanie trudne.

Dlaczego?

Niedawno mieliśmy zapowiedź tego, jak w przyszłości może wyglądać polityka. Chodzi o tzw. trzynastkę dla emerytów. Politycy zwietrzyli szansę na dodatkową mobilizację tej grupy, która realnie chodzi na wybory, i postanowili wesprzeć jej bieżące potrzeby egzystencjalne kosztem wyzwań rozwojowych. Wszyscy byli za, wstrzymać się albo zagłosować przeciw odważyło się dosłownie kilkoro posłów! Jako Klub Jagielloński bardzo zdecydowanie przeciwko temu protestowaliśmy, zresztą z rozmysłem właśnie w dość młodzieżowym stylu – organizowaliśmy happeningi, przygotowaliśmy nawet trochę prześmiewcze transparenty, w stylu: „Żądamy realizacji planu Morawieckiego". Bo dokładnie taka jest alternatywa: można wydać 11 mld zł na zapewnienie bieżącej mobilizacji wyborczej albo przykładowo sfinansować część Centralnego Portu Komunikacyjnego. Stoimy u progu geriatrycznego populizmu. Jego pierwszym objawem było obniżenie wieku emerytalnego, drugim – nieszczęsna trzynastka dla emerytów. To nie jest kwestia jakiejś odległej przyszłości, tylko wyzwania tu i teraz.

Politolodzy przestrzegają przed tym już od dekad, odkąd tylko na Zachodzie pojawiło się widmo kryzysu demograficznego. Najczarniejsze scenariusze mówią o końcu demokracji, jaką znamy, bo dotychczas znany nam system po prostu przestanie się sprawdzać, gdy dysproporcja demograficzna zaburzy społeczną równowagę.

Dlatego od lat staramy się zainteresować Polaków dyskusją na ten temat. Stąd na przykład próby rozpoczęcia dyskusji o solidarności międzypokoleniowej, podjęte przez naszego eksperta Marcina Kędzierskiego, czy popularyzacja idei tzw. głosowania rodzinnego.

Ale to brzmi jak wariactwo...

Na razie jest w Polsce wyśmiewane, ale na Zachodzie debatują nad tym już naukowcy i polityczny mainstream. To chociażby jedna z propozycji Rady Europy przedstawiona w zielonej księdze pt. „Przyszłość demokracji w Europie". Demokracja zawsze się zmieniała zgodnie z różnymi trendami i myślenie o tych zmianach jest naszym obowiązkiem, bo inaczej ta demokracja się rozsypie. Pełnię władzę politykom będzie dawał prosty populizm skierowany wyłącznie do jednej grupy wyborców.

Głosowanie rodzinne w skrócie polega na przyznaniu powszechnego prawa wyborczego bez cenzusu wieku. W praktyce za niepełnoletnie dzieci głosowaliby rodzice – każdy dostałby pół głosu za dziecko, by nie trzeba było decydować, czy ma za nie decydować mama czy tata. Nigdzie tego jeszcze nie wprowadzono, ale np. w Japonii, która ma największe problemy demograficzne, dyskusja na ten temat trwa już od lat 80. Demograf Paul Demeny, któremu przypisuje się autorstwo tego modelu, poczuł potrzebę opracowania nowego sposobu głosowania, właśnie pracując w Japonii.

Rozumiem, że to miałoby zrównoważyć politycznie interesy ludzi młodych i starych.

To ma najzwyczajniej w świecie zrównoważyć myślenie konsumpcyjne z myśleniem rozwojowym. Jeśli ktoś ma małe lub dorastające dzieci, to podejmując wybory polityczne, myśli o rozwoju w perspektywie lat 20–30 – o tym, w jakim kraju będą żyły jego dzieci, w jakich warunkach będą wchodziły w dorosłość. Nie chodzi mu więc jedynie o zaspokojenie bieżących potrzeb, nie jest zainteresowany jedynie jakąś prostą polityką prorodzinną, ale ma zupełnie inny horyzont myślenia o polityce. Jeżeli z czasem wpływ takich osób na procesy polityczne będzie istotnie malał, to może warto go próbować na różne sposoby wzmacniać, oczywiście dla dobra wspólnoty.

A głosowanie rodzinne nie spowoduje, że zamiast dyktatu emerytów będziemy mieli dyktat rodzin wielodzietnych?

Jeśli spojrzymy na przewidywania GUS na 2050 rok, to nawet przy założeniu, że wprowadzimy głosowanie rodzinne, siła ludzi mających poniżej 45 lat będzie wciąż mniejsza, niż jest obecnie – byłoby zaledwie 43 proc. wszystkich głosów wobec 50 proc. dzisiaj. Głosy emerytów po takiej „premii za dzieci" stanowić będą wtedy 35 proc. wobec 25 proc. dziś. Czyli jest wprost przeciwnie: nawet gdy wprowadzimy głosowanie rodzinne, wciąż będziemy mieli dyktat emerytów. Możemy próbować tylko wyhamowywać ten proces w sposób akceptowalny z punktu widzenia wartości demokratycznego państwa. Patrząc na coraz gorętsze namiętności w zachodnich demokracjach, to jeśli ten bardzo ostry konflikt pokoleniowy nie zostanie zrównoważony jakimś mechanizmem demokratycznym, obawiam się, że gniew młodych wobec starszych może doprowadzić do jakiegoś niebezpiecznego antystarczego radykalizmu, będącego próbą odpowiedzi na dominację geriatrycznego populizmu w życiu politycznym.

I powróci akcja „Zabierz babci dowód"?

Tylko że w dużo bardziej agresywnej formie. W Polsce głosowaniu rodzinnemu przypięto łatkę pomysłu jakichś ultrakonserwatywnych katolików, rodzin wielodzietnych itd. Ale jeśli spojrzymy na to, gdzie na poważnie się o tym dyskutuje, to mamy oczywiście Węgry Viktora Orbána, ale też Wielką Brytanię, Niemcy czy Stany Zjednoczone. Nie jest tak, że wszędzie ten temat do debaty wprowadza akurat prawica – czasem to element refleksji o przyszłości demokracji i przeciwdziałaniu populizmowi. Po prostu coraz więcej ludzi zaczyna rozumieć, że jeżeli nie znajdziemy jakiegoś rozwiązania, akceptowalnego w ramach ustroju demokratycznego, które zostanie przyjęte w ramach nowej umowy społecznej, to wcześniej czy później ktoś wpadnie na pomysł, by starszym ludziom w ogóle odebrać prawo głosu. I wtedy dopiero zacznie się jatka.

Piotr Trudnowski zajmuje się polityką obywatelską i publicystyką polityczną. Jest prezesem Klubu Jagiellońskiego, republikańskiego, niepartyjnego stowarzyszenia łączącego społeczników, ekspertów, publicystów i naukowców młodego pokolenia, chcących działać razem na rzecz dobra wspólnego

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: W ostatnich latach młodzi dwa razy gremialnie ruszyli do urn wyborczych. W 2007 r. odsunęli od władzy PiS, w 2015 – Platformę Obywatelską. Widać jakieś przesłanki, że i tej jesieni tak się zmobilizują?

Przed wyborami w 2015 r. widoczne było wypalenie się poparcia Platformy Obywatelskiej po jej osieroceniu przez Donalda Tuska. Mocno przewietrzyła się scena polityczna – pojawiły się Kukiz'15, Nowoczesna, partia Razem, a partia Korwin-Mikkego po sukcesie w wyborach europejskich przestała wydawać się zmarnowanym głosem. Młodzi mieli poczucie, że to ważne głosowanie, że wreszcie mogą mieć wpływ na coś istotnego. Wybory samorządowe i europarlamentarne w 2014 r. nie cieszyły się tak dużym zainteresowaniem z ich strony. Zmobilizowali się dopiero na parlamentarne – to wtedy wielu ludzi z kilku roczników po raz pierwszy oddawało głos w wyborach. Tym razem mobilizację właściwą dla tzw. first-time voters mogły skonsumować już trochę zeszłoroczne wybory samorządowe, które cieszyły się wysoką frekwencją.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Reklama
Plus Minus
„Szopy w natarciu”: Zwierzęta kontra cywilizacja
Plus Minus
„Przystanek Tworki”: Tworkowska rodzina
Plus Minus
„Dept. Q”: Policjant, który bał się złoczyńców
Plus Minus
„Pewnego razu w Paryżu”: Hołd dla miasta i wielkich nazwisk
Materiał Promocyjny
Sprzedaż motocykli mocno się rozpędza
Plus Minus
„Survive the Island”: Między wulkanem a paszczą rekina
Reklama
Reklama