Może nie sprzedaje tylu książek co Dan Brown, ale kto liczy się z tym, co mówi autor „Kodu Leonarda da Vinci"? Tymczasem wypowiedzi Franzena, podobnie jak jego książki, są komentowane przez najbardziej opiniotwórcze tytuły. Ba, z okazji wydania „Wolności" trafił nawet na okładkę magazynu „Time" jako pierwszy pisarz od ponad dekady (od czasu króla horroru Stephena Kinga). Dla równowagi amerykański „Newsweek" nazwał go „pretensjonalnym i nadętym", a artykuł na jego temat zatytułował: „Pisarz, którego kochamy nienawidzić".
Bufon i megaloman
Żeby było jasne, nie mówimy o skandaliście pokroju Michaela Houellebecqa, który używa mediów, by obrażać i prowokować. Franzen zachowuje się dokładnie na odwrót. Wywiadów unika, o popularność nie zabiega, za to uważa się za strażnika świętego ognia wielkiej literatury. Ostatniego kapłana wielkiej powieści amerykańskiej („Great American Novel"), która wydawała się już ostatecznie pogrzebana. Brzmi nieco pretensjonalnie? Owszem. Ale działa.
Dla pokolenia dzisiejszych literackich mistrzów Ameryki takich jak Don de Lillo czy Philip Roth wielka amerykańska powieść była już jedynie tematem postmodernistycznych żartów. Autor „Kompleksu Portnoya" napisał nawet książkę pod tytułem „Great American Novel" (wydana w 1973 roku i nieprzetłumaczona na polski), to zwariowana powieść dziejąca się w czasie II wojny światowej, opowiadająca o fikcyjnej Patriotycznej Lidze Bejsbolowej stawiającej opór komunistycznej konspiracji w USA. Krótko mówiąc, zakręcony pamflet na maccartyzm. Trudno o bardziej wymowny gest niewiary w to, że powieść w „starym dobrym stylu", powieść jako „zwierciadło przechadzające się po gościńcu", powieść – panorama swojej epoki, przywodząca na myśl dzieła Balzaca czy Tołstoja jest możliwa.
A przecież wcześniej dla autorów i czytelników za oceanem „wielka amerykańska powieść" była fetyszem. To do niej wzdychali krytycy i Hollywood. Chcieli kolejnych „Myszy i ludzi", „USA" czy „Wielkiego Gatsby'ego" i pisarzy, którzy by pisali jak Steinbeck, Dos Passos czy Scott Fitzgerald. Nikt jednak chyba nie wierzył, że ktoś taki pojawi się w czasach Facebooka.