Smutek humanistów

Współczesne prądy myślowe i teorie powodują, że uczeni spoza nauk ścisłych serwują w swych pracach irracjonalizm, mętniactwo i bełkot.

Publikacja: 17.11.2012 00:01

Julia Kristeva: różniczki? Przestrzeń Hilberta? Ehem, chodzilo mi o efektowną frazę

Julia Kristeva: różniczki? Przestrzeń Hilberta? Ehem, chodzilo mi o efektowną frazę

Foto: Corbis

Red

W ostatniej dekadzie ubiegłego wieku wykryto przenikanie pojęć, modeli, a nawet wzorów z nauk ścisłych do dyscyplin humanistycznych. Samo zjawisko jest starsze, wiąże się je z powstaniem i praktykowaniem postmodernizmu przez pewnych badaczy o głośnych nazwiskach, jak Lacan, Latour, Kristeva, Irigaray, Deleuze, Virilio, a także pomniejszych. Przypadkiem są to nazwiska francuskie lub badaczy z obszaru języka francuskiego – jak Kristeva – ale rzecz nie ogranicza się tylko do tego kręgu. Badał to zagadnienie Alan Sokal, określający sam siebie mianem „prostego fizyka", a efektem stała się napisana wspólnie z Jeanem Bricmontem książka „Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów", wydana po raz pierwszy po francusku w roku 1997. Książka zawiera między innymi przykłady jawnych absurdów, w które zamieniają się pojęcia fizyki bądź matematyki przeniesione bez zrozumienia do prac o charakterze humanistycznym.



Rozkosz i ciało sztywne



Na pierwszy ogień idzie Jacques Lacan, bodaj najgłośniejszy z tego grona, jeden z najsłynniejszych i najbardziej wpływowych psychoanalityków XX wieku. „Lacan wreszcie dał myśli Freuda konieczne pojęcia naukowe" – napisał o nim inny filozof z tego kręgu, Louis Althusser. Zdaniem zwolenników Lacana zrewolucjonizował on teorię i praktykę psychoanalizy; zdaniem krytyków był szarlatanem, a jego prace to pustosłowie. Czytając przykłady podane przez Sokala i Brickmonta, mamy ochotę przychylić się do zdania tych drugich. Teksty są mętne, nawet po wielokrotnej lekturze trudno pojąć, o co w nich chodzi. Już w latach 50. w pismach Lacana pojawiły się nawiązania do topologii, czyli dziedziny matematyki zajmującej się własnościami powierzchni brył, przekształceniami, jakim ulegają, itp.



W przykładach podanych w „Modnych bzdurach" pełno jest symboli matematycznych, logicznych, a nawet wzorów – jednak nawet dla kogoś, kto się ich nie boi, sens w nich ukryty jest trudny do rozszyfrowania. Styl, a raczej maniera pisania Lacana jest niejasna, by nie rzec wprost – bełkotliwa. Z tego względu autorzy niekiedy podają cytaty w ich oryginalnym brzmieniu – skoro zdaniem Vonneguta w przekładzie pierwszy ginie dowcip, to jako drugi mógłby zginąć właśnie ów sens.



A oto niewielka próbka tej wynoszonej pod niebiosa myśli. „Bez wątpienia Claude Lévi-Strauss, komentując Maussa, chciał rozpoznać u niego efekt symbolu zero. W naszym jednak przypadku mamy raczej do czynienia z signifiant braku symbolu zero. Dlatego też wskazaliśmy, gotowi popaść w niełaskę, dokąd może doprowadzić odwrócenie algorytmu matematycznego na nasz użytek: symbol ?-1, a w teorii liczb zespolonych wręcz opisany jako i, znajduje uzasadnienie, pod warunkiem że w następstwie nie prowadzi do żadnego automatyzmu (...)".

Inżynierowie produkują rzeczy, humaniści – sens. Jeśli humaniści nie produkują sensu, cóż  po humanistach?

Edward Redliński



Dla prostego czytelnika, przyzwyczajonego, że pakowanie symboli matematycznych do tekstu powinno mieć uzasadnienie, powyższy fragment jest jaskrawym zaprzeczeniem tej zasady. O sensie nie wspomnę, bo może to za mała próbka. Czytajmy więc dalej: „W podobny sposób organ erekcyjny zaczyna symbolizować miejsce rozkoszy, nie jako on sam, ani nawet nie jako obraz, lecz jako brakująca część pożądanego obrazu: dlatego można przyrównywać go do ?-1 znaczenia uzyskanego powyżej, do rozkoszy, którą mnożnik wygłoszenia przywraca funkcji braku signifiant, wynoszącego (-1)."



„Lacan, jak sam twierdzi, pisze krystalicznie jasno" – powiada o nim ironicznie inny komentator.



Wśród przykładów naginania nauk ścisłych do ekspresji zawiłych humanistycznych treści nie mogło zabraknąć wystąpień jawnie feministycznych. W eseju „La 'méceanique' des fluides" Luce Irigaray formułuje krytykę uprawianej po męsku fizyki, i to nie jakiejś teorii kwantowej, tylko klasycznej mechaniki płynów. Sokal i Bricmont piszą: „jej zdaniem mechanika cieczy jest stosunkowo słabiej rozwinięta w porównaniu z mechaniką ciała sztywnego, ponieważ (jak twierdzi) sztywność jest identyfikowana z męskością, a płynność z kobiecością".



Jej wywody są jednak na tyle zawiłe, że dopiero w ujęciu tłumaczki i interpretatorki Katharine Hayles zaczyna być wiadomo, o co chodzi: „Irigaray przypisuje uprzywilejowanie mechaniki ciała sztywnego w porównaniu z mechaniką cieczy, a w istocie niezdolność nauki do rozwiązania problemu turbulentnego przepływu, kojarzeniu płynności z kobiecością. Podczas gdy mężczyźni posiadają organy płciowe, które wystają i stają się sztywne, kobiety mają otwory, z których wypływa krew menstruacyjna oraz płyny pochwowe. (...) Tak jak kobiety, które są wykreślone z maskulinistycznych teorii i języka, gdzie istnieją tylko jako nie-mężczyźni, płyny zostały wyeliminowane z nauki i istnieją tylko jako nie-ciała stałe. Problemu turbulentnego przepływu nie można rozwiązać, ponieważ pojęcia dotyczące cieczy (i kobiet) zostały sformułowane w taki sposób, że nieuchronnie muszą pozostać niewyartykułowane fragmenty". Innymi słowy, ponieważ mężczyźni naukowcy doznają erekcji, fizyka ciała sztywnego jest tym samym uprzywilejowana i lepiej rozwinięta niż „kobieca" mechanika płynów.



Trudno o większą brednię. O ruchu turbulentnym uczy się na politechnikach: jest to taki przepływ, w którym tory cząstek cieczy przestają być do siebie równoległe i dochodzi do zawirowań. Ruch turbulentny cieczy opisują od pierwszej połowy XIX wieku nieliniowe cząstkowe równania Naviera-Stokesa, bardzo trudne do rozwiązania. Nic nie stoi na przeszkodzie, by Irigaray zajęła się nimi, gdyż płeć nie ma tu nic do rzeczy. Na podstawie bardzo powierzchownej i fałszywej analogii, wynikłej z dowolnego skojarzenia nazw (ciała sztywnego w fizyce i sztywności wynikłej z erekcji), Irigaray dopuszcza się daleko idących wniosków, nie tylko całkowicie błędnych, ale wręcz komicznych w swej ignorancji. Według jednomyślnej opinii fizyków i matematyków z tej specjalności „nie ma ona zielonego pojęcia o ich dziedzinie". Jak widać, niekompetencja w najmniejszej mierze nie przeszkadza w ferowaniu „naukowych" wyroków o rozpatrywanym zjawisku.



Innym razem Luce Irigaray próbowała przebić samą siebie, określając słynne równanie Einsteina o równoważności masy i energii E = mc2 jako „seksistowskie", ponieważ „przyznaje uprzywilejowany status prędkości światła kosztem innych prędkości, które są nam konieczne do życia". Furda tam, że po wstawieniu tych innych prędkości równanie Einsteina da fałszywe wyniki. Kto by się tym przejmował?



Prześladowanie humanistów przez Sokala rozpoczęło się w sposób nader spektakularny: po okresie gromadzenia odpowiednich cytatów i przykładów „prosty fizyk" postanowił napisać pracę według tego paradygmatu i skierować ją do druku w prestiżowym piśmie naukowym. Trafił idealnie: praca zatytułowana „Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji" ukazała się w numerze specjalnym pisma „Social Text" wiosną 1996 roku. W skład rady redakcyjnej wchodziły tuzy amerykańskiej postmodernistycznej humanistyki, a poświęcony „wojnom w nauce" numer miał „zdemaskować seksistowskie i rasistowskie założenia będące integralną częścią euroamerykańskiej metody naukowej" oraz „omówić różne sposoby uprawiania nauki, które pomniejszają znaczenie metodologii i eksperymentu".

Kulisy pewnej prowokacji

Artykuł Sokala naszpikowany był zdrowo absurdami i bredniami utrzymanymi w poetyce tego, co zamieszczał „Social Text". Stało tam jak wół, że np. teoria kwantów dowiodła słuszności psychoanalitycznych wniosków Lacana, a dociekania Jacques'a Derridy potwierdziły teorię względności Einsteina. Pewne fragmenty u Sokala były przytoczeniem dosłownych cytatów z pism „mistrzów", co dodatkowo potęgowało grozę zamachu na świętości. W swoich zapędach Sokal poszedł tak daleko, że postulował powołanie jakiejś nowej matematyki: „Wyzwolicielska nauka nie będzie kompletna bez głębokiej reformy kanonu matematyki. Jak dotychczas taka emancypacyjna matematyka nie istnieje i możemy tylko spekulować, jaką będzie miała ostatecznie treść. Pewne zarysy przyszłości możemy dostrzec w wielowymiarowej i nieliniowej logice teorii systemów rozmytych, ale to podejście w dalszym ciągu jest naznaczone przez fakt, że wywodzi się z kryzysu w stosunkach produkcji na etapie późnego kapitalizmu". I dalej bez zmrużenia oka w podobnym tonie.

Redakcja nie poznała się na mistyfikacji i bodaj wzięła Sokala za „nawróconego" na wyższą mądrość fizyka, którego osobiste wynurzenia wydały się tym cenniejsze, iż pochodziły z obozu wroga. Tydzień po ukazaniu się artykułu Sokal zdemaskował intrygę, podając motywy, jakimi się kierował. Wiadomość została uznana za sensację: o sprawie poinformowały na czołówce „New York Times", „Observer" i parę innych, a „Le Monde" poświęcił tej sprawie 20 artykułów. Dziesiątki gazet z całego świata były zaangażowane w huczek medialny z tej okazji. Poproszony o komentarz Derrida określił dowcipnisia jako niepoważnego, a Julia Kristeva, która w tekstach o poezji, psychoanalizie i polityce wspominała raz po raz o różniczkach, geometrii algebraicznej, logice predykatów i przestrzeniach Hilberta, musiała przyznać, że w gruncie rzeczy nie jest prawdziwą matematyczką.

W wyniku skandalu, którego nie udało się zatuszować ani zrelatywizować, redaktor naczelny „Social Text" zrezygnował z funkcji, a samo pismo przyrzekło uważniej oceniać zamieszczane artykuły. Do literatury sprawa przeszła jako „Sokal's hoax" (humbug Sokala). Sam Sokal, idąc za ciosem, przygotował ze wspólnikiem książkę „Modne bzdury", która stanowiła, wydawałoby się, gwóźdź do trumny podobnych praktyk na całym świecie.

Wiedza prosto z pola

Kto by jednak tak mniemał, byłby w błędzie. Polski psycholog Tomasz Witkowski postanowił w zmodyfikowanej formie powtórzyć eksperyment Sokala na rodzimym gruncie. W tym celu wiosną 2007 roku sporządził tekst „Wiedza prosto z pola", w którym na podstawie tzw. teorii pola morfogenetycznego postulował stworzenie nowej formy terapii psychicznej. Pracę będącą zlepkiem wyszukanych po Internecie i pobieżnych informacji wysłał do miesięcznika „Charaktery", mieniącego się przywiązaniem do wysokich standardów publikacji i mającego w owym w radzie redakcyjnej czasie ośmiu profesorów. Na potrzeby tej mistyfikacji stworzył postać Renaty Aulagnier, psychologa i psychoterapeuty specjalizującego się w zastosowaniach neuronauki w terapii. Renata dostała szczątkowy życiorys: studiowała psychoterapię we Francji, dostała stypendium w Strasburgu. Na jednym z darmowych portali Witkowski założył dla niej konto internetowe. Nikt jednak nie zadał sobie trudu sprawdzenia kwalifikacji autorki tekstu, bo w przeciwnym wypadku intryga zostałaby migiem zdemaskowana. Artykuł „Wiedza prosto z pola" ukazał się w październiku 2007 roku.

Koncepcja pola morfogenetycznego, podana przez Ruperta Sheldrake'a 30 lat temu, zakłada, że pole to o niezidentyfikowanej strukturze fizycznej na równi z DNA uczestniczy w formowaniu organizmów żywych. Szkoda, że istnienie tego pola nie zostało potwierdzone do dziś, bo ma zaiste cudowne właściwości. Za pomocą rezonansu morfogenetycznego można przekazywać np. doświadczenia osobnicze pomiędzy organizmami. Jeśli ktoś rozwiąże trudny problem naukowy, to następni uczeni wpadną na to rozwiązanie bardzo szybko – po prostu droga do rozwiązania została już przetarta i pole morfogenetyczne „przekazuje" je dalej. Pole i rezonans Sheldrake'a są jednak koncepcją pseudonaukową, na której nie można opierać żadnych realnych form terapii. Redakcja pisma publikującego ten rodzaj materiałów powinna o tym wiedzieć.

„Charaktery" są pismem popularnym; krytycy zarzucają Witkowskiemu, że oszukanie pisma naukowego byłoby o wiele trudniejsze. Można się domyślać, że autorowi szło o zdemaskowanie szarlatanerii psychologów i psychologii oraz ukazanie, jak łatwo tego typu koncepcje bez pokrycia można wprowadzić do obiegu publicznego. „Czy to, co odkryła moja mistyfikacja, jest nagłaśnianiem i przerysowywaniem marginalnego problemu – czy tylko wskazaniem czubka góry lodowej, której ogrom jest dla naszych oczu niewidoczny?" – zapytuje Witkowski prawie że retorycznie.

Gwoli sprawiedliwości godzi się dodać, że podobna prowokacja wobec pisma matematycznego dała rezultat połowiczny. W sierpniu 2012 roku profesor Marcie Rathke skierowała do pisma „Advances in Pure Mathematics" artykuł, który został przyjęty. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wygenerował go komputer zwany Mathgen. Co prawda recenzent zażądał poprawek, ale fakt pozostaje faktem.

Generator postmodernizmu

Zabawy w produkowanie bezsensownych tekstów o sugestywnym wyglądzie „naukowym" to od jakiegoś czasu prawie rutyna. W 1997 roku Andrew Bulhak z Australii ułożył nawet program komputerowy do seryjnego wytwarzania quasi-naukowych wydumisk. Na stronie internetowej Bulhaka znajduje się „generator postmodernizmu", raczący odwiedzających poważnymi z pozoru rozprawami naukowymi z przypisami. Przykładowe tematy to „Pretekstualny dyskurs, w którym zawiera się rzeczywistość jako całość" albo „Subtekstualny paradygmat kontekstu". Przez pierwsze dwa lata generator stworzył pół miliona takich równie niepowtarzalnych co bezsensownych rozpraw, a w kwietniu 2005 roku liczba wygenerowanych prac tego typu przekroczyła 1,5 miliona (podaję za książką Francisa Wheena „Jak brednie podbiły świat"). Czy Bulhak swoim generatorem sparodiował to, co odbywa się w kręgu nauk humanistycznych?

Co innego jednak obśmiewanie trendu przez żartownisiów, a co innego praktykowanie tych zabaw przez poważnych wydawałoby się naukowców. Umożliwiło je kilka czynników. Pierwszym jest „rozdzielenie magisteriów", jak to ujmuje Edward Slingerland, czyli izolacja humanistyki od nauk ścisłych. Są to w tej chwili dwa światy, między którymi nie ma połączenia – ani w sensie zainteresowań wynikami, ani tematów badawczych, ani personalnym. Obie strony nic o sobie nie wiedzą, ścisłowcy wyrażają się z przekąsem o humanistach, jeśli ich w ogóle zauważają. Humaniści zazdroszczą tamtym metod badawczych, przynoszących spektakularne sukcesy, Nagrody Nobla, docieranie prawie do granic poznania – sami zaś, jakby na przekór, odchodzą w drugą stronę. Relatywizm poznawczy odrywa ich rozważania od rzeczywistości, a zalewająca świat fala irracjonalizmu wytwarza do tego sprzyjający klimat.

Wzajemna izolacja spowodowała, że garnirowanie prac humanistycznych naleciałościami wziętymi z matematyki czy fizyki długo uchodziło na sucho. Nie trzeba było ich nawet rozumieć, wystarczyło, by wtręty te brzmiały „naukowo" i dodawały wywodom „naukowości". „Bez wątpienia", „jest pewne", „jest całkiem naturalne", pisali autorzy, przedstawiając horrenda logiczne przechodzące raz po raz w bełkot. Narzucony przez modę wymóg interdyscyplinarności stał się sztuką dla sztuki: im bardziej odległe dyscypliny udało się połączyć, tym lepiej, a o efekty mniejsza. Jeśli do tego dochodzą niskie standardy etyczne i naukowe, otrzymujemy zjawisko w całej jego krasie. W takim wydaniu, jak ujawnił Sokal z kolegami, humanistyka nie tylko nie produkuje sensu, ale wręcz częstuje nas jego przeciwieństwem. Do czego jest nam potrzebna?

Autor jest pisarzem s.f., krytykiem i publicystą specjalizującym się w tematyce naukowej i cywilizacyjnej. Ostatnio wydał powieść „Trzeci najazd Marsjan"

W ostatniej dekadzie ubiegłego wieku wykryto przenikanie pojęć, modeli, a nawet wzorów z nauk ścisłych do dyscyplin humanistycznych. Samo zjawisko jest starsze, wiąże się je z powstaniem i praktykowaniem postmodernizmu przez pewnych badaczy o głośnych nazwiskach, jak Lacan, Latour, Kristeva, Irigaray, Deleuze, Virilio, a także pomniejszych. Przypadkiem są to nazwiska francuskie lub badaczy z obszaru języka francuskiego – jak Kristeva – ale rzecz nie ogranicza się tylko do tego kręgu. Badał to zagadnienie Alan Sokal, określający sam siebie mianem „prostego fizyka", a efektem stała się napisana wspólnie z Jeanem Bricmontem książka „Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów", wydana po raz pierwszy po francusku w roku 1997. Książka zawiera między innymi przykłady jawnych absurdów, w które zamieniają się pojęcia fizyki bądź matematyki przeniesione bez zrozumienia do prac o charakterze humanistycznym.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał