Innym razem Luce Irigaray próbowała przebić samą siebie, określając słynne równanie Einsteina o równoważności masy i energii E = mc2 jako „seksistowskie", ponieważ „przyznaje uprzywilejowany status prędkości światła kosztem innych prędkości, które są nam konieczne do życia". Furda tam, że po wstawieniu tych innych prędkości równanie Einsteina da fałszywe wyniki. Kto by się tym przejmował?
Prześladowanie humanistów przez Sokala rozpoczęło się w sposób nader spektakularny: po okresie gromadzenia odpowiednich cytatów i przykładów „prosty fizyk" postanowił napisać pracę według tego paradygmatu i skierować ją do druku w prestiżowym piśmie naukowym. Trafił idealnie: praca zatytułowana „Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji" ukazała się w numerze specjalnym pisma „Social Text" wiosną 1996 roku. W skład rady redakcyjnej wchodziły tuzy amerykańskiej postmodernistycznej humanistyki, a poświęcony „wojnom w nauce" numer miał „zdemaskować seksistowskie i rasistowskie założenia będące integralną częścią euroamerykańskiej metody naukowej" oraz „omówić różne sposoby uprawiania nauki, które pomniejszają znaczenie metodologii i eksperymentu".
Kulisy pewnej prowokacji
Artykuł Sokala naszpikowany był zdrowo absurdami i bredniami utrzymanymi w poetyce tego, co zamieszczał „Social Text". Stało tam jak wół, że np. teoria kwantów dowiodła słuszności psychoanalitycznych wniosków Lacana, a dociekania Jacques'a Derridy potwierdziły teorię względności Einsteina. Pewne fragmenty u Sokala były przytoczeniem dosłownych cytatów z pism „mistrzów", co dodatkowo potęgowało grozę zamachu na świętości. W swoich zapędach Sokal poszedł tak daleko, że postulował powołanie jakiejś nowej matematyki: „Wyzwolicielska nauka nie będzie kompletna bez głębokiej reformy kanonu matematyki. Jak dotychczas taka emancypacyjna matematyka nie istnieje i możemy tylko spekulować, jaką będzie miała ostatecznie treść. Pewne zarysy przyszłości możemy dostrzec w wielowymiarowej i nieliniowej logice teorii systemów rozmytych, ale to podejście w dalszym ciągu jest naznaczone przez fakt, że wywodzi się z kryzysu w stosunkach produkcji na etapie późnego kapitalizmu". I dalej bez zmrużenia oka w podobnym tonie.
Redakcja nie poznała się na mistyfikacji i bodaj wzięła Sokala za „nawróconego" na wyższą mądrość fizyka, którego osobiste wynurzenia wydały się tym cenniejsze, iż pochodziły z obozu wroga. Tydzień po ukazaniu się artykułu Sokal zdemaskował intrygę, podając motywy, jakimi się kierował. Wiadomość została uznana za sensację: o sprawie poinformowały na czołówce „New York Times", „Observer" i parę innych, a „Le Monde" poświęcił tej sprawie 20 artykułów. Dziesiątki gazet z całego świata były zaangażowane w huczek medialny z tej okazji. Poproszony o komentarz Derrida określił dowcipnisia jako niepoważnego, a Julia Kristeva, która w tekstach o poezji, psychoanalizie i polityce wspominała raz po raz o różniczkach, geometrii algebraicznej, logice predykatów i przestrzeniach Hilberta, musiała przyznać, że w gruncie rzeczy nie jest prawdziwą matematyczką.
W wyniku skandalu, którego nie udało się zatuszować ani zrelatywizować, redaktor naczelny „Social Text" zrezygnował z funkcji, a samo pismo przyrzekło uważniej oceniać zamieszczane artykuły. Do literatury sprawa przeszła jako „Sokal's hoax" (humbug Sokala). Sam Sokal, idąc za ciosem, przygotował ze wspólnikiem książkę „Modne bzdury", która stanowiła, wydawałoby się, gwóźdź do trumny podobnych praktyk na całym świecie.
Wiedza prosto z pola
Kto by jednak tak mniemał, byłby w błędzie. Polski psycholog Tomasz Witkowski postanowił w zmodyfikowanej formie powtórzyć eksperyment Sokala na rodzimym gruncie. W tym celu wiosną 2007 roku sporządził tekst „Wiedza prosto z pola", w którym na podstawie tzw. teorii pola morfogenetycznego postulował stworzenie nowej formy terapii psychicznej. Pracę będącą zlepkiem wyszukanych po Internecie i pobieżnych informacji wysłał do miesięcznika „Charaktery", mieniącego się przywiązaniem do wysokich standardów publikacji i mającego w owym w radzie redakcyjnej czasie ośmiu profesorów. Na potrzeby tej mistyfikacji stworzył postać Renaty Aulagnier, psychologa i psychoterapeuty specjalizującego się w zastosowaniach neuronauki w terapii. Renata dostała szczątkowy życiorys: studiowała psychoterapię we Francji, dostała stypendium w Strasburgu. Na jednym z darmowych portali Witkowski założył dla niej konto internetowe. Nikt jednak nie zadał sobie trudu sprawdzenia kwalifikacji autorki tekstu, bo w przeciwnym wypadku intryga zostałaby migiem zdemaskowana. Artykuł „Wiedza prosto z pola" ukazał się w październiku 2007 roku.
Koncepcja pola morfogenetycznego, podana przez Ruperta Sheldrake'a 30 lat temu, zakłada, że pole to o niezidentyfikowanej strukturze fizycznej na równi z DNA uczestniczy w formowaniu organizmów żywych. Szkoda, że istnienie tego pola nie zostało potwierdzone do dziś, bo ma zaiste cudowne właściwości. Za pomocą rezonansu morfogenetycznego można przekazywać np. doświadczenia osobnicze pomiędzy organizmami. Jeśli ktoś rozwiąże trudny problem naukowy, to następni uczeni wpadną na to rozwiązanie bardzo szybko – po prostu droga do rozwiązania została już przetarta i pole morfogenetyczne „przekazuje" je dalej. Pole i rezonans Sheldrake'a są jednak koncepcją pseudonaukową, na której nie można opierać żadnych realnych form terapii. Redakcja pisma publikującego ten rodzaj materiałów powinna o tym wiedzieć.
„Charaktery" są pismem popularnym; krytycy zarzucają Witkowskiemu, że oszukanie pisma naukowego byłoby o wiele trudniejsze. Można się domyślać, że autorowi szło o zdemaskowanie szarlatanerii psychologów i psychologii oraz ukazanie, jak łatwo tego typu koncepcje bez pokrycia można wprowadzić do obiegu publicznego. „Czy to, co odkryła moja mistyfikacja, jest nagłaśnianiem i przerysowywaniem marginalnego problemu – czy tylko wskazaniem czubka góry lodowej, której ogrom jest dla naszych oczu niewidoczny?" – zapytuje Witkowski prawie że retorycznie.
Gwoli sprawiedliwości godzi się dodać, że podobna prowokacja wobec pisma matematycznego dała rezultat połowiczny. W sierpniu 2012 roku profesor Marcie Rathke skierowała do pisma „Advances in Pure Mathematics" artykuł, który został przyjęty. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie wygenerował go komputer zwany Mathgen. Co prawda recenzent zażądał poprawek, ale fakt pozostaje faktem.
Generator postmodernizmu
Zabawy w produkowanie bezsensownych tekstów o sugestywnym wyglądzie „naukowym" to od jakiegoś czasu prawie rutyna. W 1997 roku Andrew Bulhak z Australii ułożył nawet program komputerowy do seryjnego wytwarzania quasi-naukowych wydumisk. Na stronie internetowej Bulhaka znajduje się „generator postmodernizmu", raczący odwiedzających poważnymi z pozoru rozprawami naukowymi z przypisami. Przykładowe tematy to „Pretekstualny dyskurs, w którym zawiera się rzeczywistość jako całość" albo „Subtekstualny paradygmat kontekstu". Przez pierwsze dwa lata generator stworzył pół miliona takich równie niepowtarzalnych co bezsensownych rozpraw, a w kwietniu 2005 roku liczba wygenerowanych prac tego typu przekroczyła 1,5 miliona (podaję za książką Francisa Wheena „Jak brednie podbiły świat"). Czy Bulhak swoim generatorem sparodiował to, co odbywa się w kręgu nauk humanistycznych?
Co innego jednak obśmiewanie trendu przez żartownisiów, a co innego praktykowanie tych zabaw przez poważnych wydawałoby się naukowców. Umożliwiło je kilka czynników. Pierwszym jest „rozdzielenie magisteriów", jak to ujmuje Edward Slingerland, czyli izolacja humanistyki od nauk ścisłych. Są to w tej chwili dwa światy, między którymi nie ma połączenia – ani w sensie zainteresowań wynikami, ani tematów badawczych, ani personalnym. Obie strony nic o sobie nie wiedzą, ścisłowcy wyrażają się z przekąsem o humanistach, jeśli ich w ogóle zauważają. Humaniści zazdroszczą tamtym metod badawczych, przynoszących spektakularne sukcesy, Nagrody Nobla, docieranie prawie do granic poznania – sami zaś, jakby na przekór, odchodzą w drugą stronę. Relatywizm poznawczy odrywa ich rozważania od rzeczywistości, a zalewająca świat fala irracjonalizmu wytwarza do tego sprzyjający klimat.
Wzajemna izolacja spowodowała, że garnirowanie prac humanistycznych naleciałościami wziętymi z matematyki czy fizyki długo uchodziło na sucho. Nie trzeba było ich nawet rozumieć, wystarczyło, by wtręty te brzmiały „naukowo" i dodawały wywodom „naukowości". „Bez wątpienia", „jest pewne", „jest całkiem naturalne", pisali autorzy, przedstawiając horrenda logiczne przechodzące raz po raz w bełkot. Narzucony przez modę wymóg interdyscyplinarności stał się sztuką dla sztuki: im bardziej odległe dyscypliny udało się połączyć, tym lepiej, a o efekty mniejsza. Jeśli do tego dochodzą niskie standardy etyczne i naukowe, otrzymujemy zjawisko w całej jego krasie. W takim wydaniu, jak ujawnił Sokal z kolegami, humanistyka nie tylko nie produkuje sensu, ale wręcz częstuje nas jego przeciwieństwem. Do czego jest nam potrzebna?
Autor jest pisarzem s.f., krytykiem i publicystą specjalizującym się w tematyce naukowej i cywilizacyjnej. Ostatnio wydał powieść „Trzeci najazd Marsjan"