Fajnie jest być jedynym sprawiedliwym. Trwa przedstawienie, a ty słyszysz tylko własny głos. Wszyscy inni są głupi, mają ograniczoną wyobraźnię i zdradzili. Oczywiste jest, że powinni postępować tak jak ja, wierzyć w to co ja i nie powinni zdradzać. A skoro nie postępują i nie wierzą, to są kretynami, oszołomami. Albo podli – podli to jest właściwe określenie. Nie ma dla nich miejsca na mojej scenie.
Jest pewien problem: oni też myślą, że są jedynymi sprawiedliwymi. Każdy z osobna tak myśli i na jakiś czas zbierają się w grupy, żeby poczuć się jeszcze bardziej sprawiedliwymi. Wtedy mówią, że to ja jestem głupi, podły i zdradziłem. Polskę zdradziłem i demokrację. Albo odwrotnie.
Bycie jedynym sprawiedliwym to jest takie miłe uczucie. Właściwie nie da się z niczym porównać. Może tylko z pisaniem artykułów redakcyjnych w gazecie. A pisanie artykułów redakcyjnych jest, jak sikanie w spodnie na przyjęciu, na które przychodzisz ubrany w czarny garnitur: doznajesz błogiego uczucia ciepła i ulgi, a równocześnie nikt nie zwraca na ciebie uwagi. Bycie jedynym sprawiedliwym też tak dobrze robi człowiekowi w czarnych spodniach.
Jedyni sprawiedliwi są wszędzie na świecie, ale zwykle występują w limitowanej wersji. I mało kto zwraca na nich uwagę, a z czasem wykruszają się kompletnie, zajmując się normalnym życiem. Bycie jedynym sprawiedliwym oprócz swoich zalet ma bowiem liczne wady, które dramatycznie utrudniają egzystencję. Przede wszystkim jest niezwykle nudne (wpatrywanie się w siebie samego bywa fascynujące, ale tylko w okresie niemowlęcym i zaraz po) oraz denerwujące. Wkurzające jest i to bardziej niż cokolwiek innego, bo przecież jak można wytrzymać z tymi wszystkimi debilami, oszołomami i zdrajcami dookoła? Wnerwia się człowiek na ich głupotę i stąd wszyscy jedyni sprawiedliwi tacy wściekli chodzą całymi dniami.
Normalni wolą entuzjazm
Normalni dojrzali ludzie nie chcą prowadzić życia nudnego, nie chcą się non stop wściekać, wolą poznawać nowych ludzi i smakować nowe rzeczy, wolą entuzjazm zamiast irytacji, rozumieją, że tylko różne odmiany porządku są interesujące i wzbogacają człowieka, a chaos jest domeną leni i barbarzyńców. Z czasem więc ludzie normalni i dojrzali zauważają, że nie w każdej sytuacji mają rację, a posiadanie prawdy nie jest właściwością przyrodzoną im indywidualnie i ekskluzywnie. Innymi słowy widzą, że bycie jedynym sprawiedliwym ma więcej minusów niż plusów.
I tu właściwie mógłbym skończyć. Ale nie skończę, tylko zacznę. Bo w Polsce bycie jedynym sprawiedliwym jest najlepszym wyborem życiowym, jakiego można dokonać. U nas każdy sikający – pociągnę tę dziennikarską metaforę – chwali się swoją plamą na spodniach, a publiczność nie tylko zwraca uwagę, ale entuzjastycznie bije brawo. Przebierają się jedyni sprawiedliwi w coraz jaśniejsze garnitury, żeby lepiej było widać, a publika wyje: jeszcze, jeszcze! Za słabo widać!
Oczywiście, gdy wokoło sami sprawiedliwi, szansę wybicia się mają tylko ci najsprawiedliwsi. Nie wystarczy dziś, że staniesz po stronie Tuska albo Kaczyńskiego, musisz stanąć tak, żeby nikt, absolutnie nikt nie miał wątpliwości co do charakteru, nasycenia i zawartości twojej plamy na spodniach. Kaczyński – jeśli jesteś po stronie Tuska – musi być oszalałym psychopatą, który po dojściu do władzy zmieni Polskę w obóz koncentracyjny. Tusk – jeśli uważasz, że nie nadaje się do rządzenia krajem – musi być ruskim agentem działającym na zlecenie dziadka z Wehrmachtu. Albo tak, albo niebyt. Plama na spodniach albo obywatelska śmierć.
W Polsce bycie człowiekiem odrębnym do dziś jest powodem do chwały
Obywatelska – piszę celowo. W krajach zachodniej cywilizacji bycie obywatelem oznacza, że akceptuję porozumienie między instytucjami państwa i jednostką, na mocy którego jednostka ma określone prawa i obowiązki wobec państwa, a państwo – analogicznie – ma obowiązki i prawa wobec jednostki. Taka definicja zakłada również, że akceptuję autorytet państwa i jego instytucji, ale to nie wystarcza. Akceptuję również, że moi rodacy mają prawo do bycia takimi samymi obywatelami jak ja. Bycie obywatelem oznacza, że aprobuję fundamentalny porządek prawny mojego państwa oraz fakt, że jestem częścią większej wspólnoty – w praktyce chodzi o wspólnotę narodową (choć niekoniecznie etniczną), bo to ona jest dziś podstawową formą organizacji społeczeństw.
Bycie obywatelem oznacza, że płacę podatki (nie muszę tego lubić, ale płacę), uznaję wyniki demokratycznych wyborów (nie muszę lubić partii rządzącej ani prezydenta, ale przyjmuję ich prawo do sprawowania władzy) oraz wykazuję elementarną solidarność z rodakami, np. nie wyrzucam śmieci do lasu, nie parkuję samochodu na miejscach dla inwalidów i staram się – o ile to możliwe – pomagać biedniejszym. Bycie obywatelem daje mi przywilej kontestowania porządku prawnego w moim kraju i realizowania własnej wolności, ale nakłada obowiązek nieprzekraczania granic wolności drugiej osoby, która ma takie same prawo jak ja do bycia obecnym w przestrzeni publicznej.
Polacy mają problem z poczuciem obywatelskości, po części nie ze swojej winy. Ponieważ Polskę ominął etap tworzenia państwa narodowego, bo w czasie, kiedy przechodziły go inne narody europejskie, nie byliśmy suwerenni, nasze podejście do państwa jest podszyte podejrzliwością i niechęcią. To są zjawiska szeroko opisywane i nie ma potrzeby rozwodzić się nad nimi. Najkrócej rzecz ujmując, bycie obywatelem jest Polakom obce, bo zbyt długo nie mieliśmy własnej podmiotowości państwowej i przez cały XIX i połowę XX wieku akceptowanym powszechnie przejawem postawy patriotycznej było występowanie przeciwko państwu i jego instytucjom. Bunt, sprzeciw, rebelia – to były nasze ulubione postawy.