Życie w rodzinie silnych osobowości

Autorka, córka Danuty – ilustratorki książek – oraz Tadeusza Konwickiego – pisarza i filmowca, postanowiła opisać historię swojej rodziny. Dołożyła do tego portretu ludzi ważnych także dla niej samej i powstał barwny fresk otaczającej ją rzeczywistości.

Publikacja: 17.05.2019 17:00

Przyjęcie u Dudków, przełom lat 80. i 90. Od lewej Danuta Konwicka, Edward „Dudek” Dziewoński, Tadeu

Przyjęcie u Dudków, przełom lat 80. i 90. Od lewej Danuta Konwicka, Edward „Dudek” Dziewoński, Tadeusz Konwicki, Irena Dziewońska

Foto: materiały prasowe

Tadeusz i Danuta poznali się, gdy on miał 22 lata, a ona 18 i była świeżo po maturze. Uczucie wybuchło od razu. Dziadkowie niezbyt byli zadowoleni z absztyfikanta córki, babcia narzekała, że żyje jak Cygan. Maria przyszła na świat, kiedy matka była na trzecim roku studiów na akademii sztuk pięknych, siostra Ania (przedwcześnie zmarła bibliotekoznawczyni) urodziła się siedem lat później.

„Rodzina ojca była surowa, ascetyczna, bardzo religijna, mamy – prawie sami artyści i agnostycy". Ich religią była sztuka, pisze Maria Konwicka. Tu trzeba wyjaśnić, że Danuta, matka Marii, pochodziła z rodziny Leniców. Jej ojciec Alfred był malarzem, brat Jan współtwórcą polskiej szkoły plakatu. „Wychowałam się w domu samych artystów, którzy doceniali rolę tworzenia, więc zaczęło się dla mnie pomyślnie" – ocenia autorka. I rzeczywiście, artystyczny debiut miała niebanalny, zagrała Haneczkę w „Weselu" wyreżyserowanym przez Andrzeja Wajdę. Konwicka cytuje, jak ładnie i życzliwie pisały o niej Julia Hartwig i Agnieszka Osiecka, i że Andrzej Łapicki zwracał się do niej „pani Mario", a Stanisław Dygat zaprzyjaźniony z jej ojcem („potrafili dzwonić do siebie nawet kilkadziesiąt razy dziennie") stworzył postać fikcyjnego adoratora, by pisać do niej listy, gdy odbywała praktyki robotnicze w zakładach azotowych w Puławach.

Pod koniec lat 70. po ukończeniu ASP wyjechała z Polski – najpierw do Nowego Jorku, a potem do Los Angeles – „bez pieniędzy, bez języka, z wolnym zawodem i bez prawa pracy". Jednak poszczęściło jej się i mieszkała tam wiele lat, chociaż pisze: „ze zgrozą patrzyłam, jak w Ameryce bezwzględność i spryt wygrywały z wrażliwością artysty w wyścigu o sukces". Zaprzyjaźniła się tam m.in. z aktorką Elżbietą Czyżewską, która wyemigrowała z PRL pod koniec lat 60.: „tylko z Czyżewską mogłam prowadzić renesansowe rozmowy – o religii, teatrze, historii, sztuce, nauce".

Jest i o tym, jak Leopold Tyrmand zaprosił ją w latach 70. w Nowym Jorku na lunch z tęsknoty za krajem. Pisze też o Jerzym Kosińskim, którego spotkała w 1981: „żyłam wtedy skrajnie ascetycznie, on był królem życia w nowojorskich salonach", i przytomnie puentuje: „on się zabił, a ja żyję".

Autorka bez namaszczenia wspomina rodzinne wigilie, dodając, że ojciec nieraz wracał dopiero przed północą i musieli jeść kolację sami. Z kolei ich ostatnia „wigilia była zredukowana do dwóch porcji blinów ze śledziem".

Każdy, kto sięgnie po tę książkę, powinien pamiętać, że jest to historia rodziny opowiedziana z perspektywy jej członkini, która w dodatku przez wiele lat tylko prowizorycznie w jej życiu uczestniczyła, przebywając w USA. Imponujący jest oczywiście zestaw ludzi, z jakimi się zetknęła – tak w Polsce, jak i poza jej granicami, ale ich mnogość sprawia też, że pojawiają się i znikają wraz z sentymentalnymi skojarzeniami autorki. Ten, kto liczy na chronologiczną, uporządkowana opowieść – zawiedzie się. Nie jest to także książka biograficzna. Warto też liczyć się z tym, że to tylko osobiste spojrzenie autorki utkane ze wspomnień, refleksji, no i własnej silnej osobowości, odsuwającej na drugi plan tych, których opisuje. W swych sądach bywa arbitralna i nie przejmuje się, że wynikają one często z dość pobieżnego oglądu rzeczy. Dotyczy to na przykład niewielu zdań, które pojawiają się w książce o rodzonej siostrze Ani, a także dziadkach ze strony ojca, pojawiających się dopiero na 131. stronie 331-stronicowej opowieści – tylko po to, by w kolejnych historiach stwierdzić, że nie pasowali do rodziny Danuty i Tadeusza.

Ale przeczytać warto, bo „Byli sobie raz" to relacja ze świata, którego już nie ma.

Maria Konwicka, „Byli sobie raz", wyd. Znak, Kraków

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Tadeusz i Danuta poznali się, gdy on miał 22 lata, a ona 18 i była świeżo po maturze. Uczucie wybuchło od razu. Dziadkowie niezbyt byli zadowoleni z absztyfikanta córki, babcia narzekała, że żyje jak Cygan. Maria przyszła na świat, kiedy matka była na trzecim roku studiów na akademii sztuk pięknych, siostra Ania (przedwcześnie zmarła bibliotekoznawczyni) urodziła się siedem lat później.

„Rodzina ojca była surowa, ascetyczna, bardzo religijna, mamy – prawie sami artyści i agnostycy". Ich religią była sztuka, pisze Maria Konwicka. Tu trzeba wyjaśnić, że Danuta, matka Marii, pochodziła z rodziny Leniców. Jej ojciec Alfred był malarzem, brat Jan współtwórcą polskiej szkoły plakatu. „Wychowałam się w domu samych artystów, którzy doceniali rolę tworzenia, więc zaczęło się dla mnie pomyślnie" – ocenia autorka. I rzeczywiście, artystyczny debiut miała niebanalny, zagrała Haneczkę w „Weselu" wyreżyserowanym przez Andrzeja Wajdę. Konwicka cytuje, jak ładnie i życzliwie pisały o niej Julia Hartwig i Agnieszka Osiecka, i że Andrzej Łapicki zwracał się do niej „pani Mario", a Stanisław Dygat zaprzyjaźniony z jej ojcem („potrafili dzwonić do siebie nawet kilkadziesiąt razy dziennie") stworzył postać fikcyjnego adoratora, by pisać do niej listy, gdy odbywała praktyki robotnicze w zakładach azotowych w Puławach.

Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego