Tadeusz i Danuta poznali się, gdy on miał 22 lata, a ona 18 i była świeżo po maturze. Uczucie wybuchło od razu. Dziadkowie niezbyt byli zadowoleni z absztyfikanta córki, babcia narzekała, że żyje jak Cygan. Maria przyszła na świat, kiedy matka była na trzecim roku studiów na akademii sztuk pięknych, siostra Ania (przedwcześnie zmarła bibliotekoznawczyni) urodziła się siedem lat później.
„Rodzina ojca była surowa, ascetyczna, bardzo religijna, mamy – prawie sami artyści i agnostycy". Ich religią była sztuka, pisze Maria Konwicka. Tu trzeba wyjaśnić, że Danuta, matka Marii, pochodziła z rodziny Leniców. Jej ojciec Alfred był malarzem, brat Jan współtwórcą polskiej szkoły plakatu. „Wychowałam się w domu samych artystów, którzy doceniali rolę tworzenia, więc zaczęło się dla mnie pomyślnie" – ocenia autorka. I rzeczywiście, artystyczny debiut miała niebanalny, zagrała Haneczkę w „Weselu" wyreżyserowanym przez Andrzeja Wajdę. Konwicka cytuje, jak ładnie i życzliwie pisały o niej Julia Hartwig i Agnieszka Osiecka, i że Andrzej Łapicki zwracał się do niej „pani Mario", a Stanisław Dygat zaprzyjaźniony z jej ojcem („potrafili dzwonić do siebie nawet kilkadziesiąt razy dziennie") stworzył postać fikcyjnego adoratora, by pisać do niej listy, gdy odbywała praktyki robotnicze w zakładach azotowych w Puławach.
Pod koniec lat 70. po ukończeniu ASP wyjechała z Polski – najpierw do Nowego Jorku, a potem do Los Angeles – „bez pieniędzy, bez języka, z wolnym zawodem i bez prawa pracy". Jednak poszczęściło jej się i mieszkała tam wiele lat, chociaż pisze: „ze zgrozą patrzyłam, jak w Ameryce bezwzględność i spryt wygrywały z wrażliwością artysty w wyścigu o sukces". Zaprzyjaźniła się tam m.in. z aktorką Elżbietą Czyżewską, która wyemigrowała z PRL pod koniec lat 60.: „tylko z Czyżewską mogłam prowadzić renesansowe rozmowy – o religii, teatrze, historii, sztuce, nauce".
Jest i o tym, jak Leopold Tyrmand zaprosił ją w latach 70. w Nowym Jorku na lunch z tęsknoty za krajem. Pisze też o Jerzym Kosińskim, którego spotkała w 1981: „żyłam wtedy skrajnie ascetycznie, on był królem życia w nowojorskich salonach", i przytomnie puentuje: „on się zabił, a ja żyję".
Autorka bez namaszczenia wspomina rodzinne wigilie, dodając, że ojciec nieraz wracał dopiero przed północą i musieli jeść kolację sami. Z kolei ich ostatnia „wigilia była zredukowana do dwóch porcji blinów ze śledziem".