Byliśmy za młodzi, by pamiętać rok sześćdziesiąty ósmy, więc Czechosłowacja kojarzyła się głównie z towarzyszem Husakiem, gumami do żucia Pedro i dziwacznym filmem o Szwejku, z Rudolfem Hrušínským w roli głównej.
Ów Hrušínský był archetypem Czecha. Cwaniak, leń i gaduła, patentowany tchórz i domorosły filozof; z naszej grudniowej perspektywy żaden bohater. Cóż, mieliśmy po kilkanaście lat. Haška mieliśmy poznać długo później, więc wszyscy Czesi wydawali się bardziej hrušínscy niż haškowi. Któż by się chciał więc nimi przejmować. Ale oni – jakby trochę na przekór, wbrew, a i dzięki polsko-bohaterskiej tradycji nie chcieli dać się nam tak łatwo.
Pierwszym szokiem był Kundera w kapitalnym tłumaczeniu Agnieszki Holland. „Nieznośną lekkość bytu" przeczytałem w natchnieniu w 1986 roku, na kilka miesięcy przed pierwszą wizytą w czeskiej Pradze. Pamiętam dziwny nastrój tej książki, niektóre cytaty przemawiają do dziś, a beethovenowskie „Es muss sein" wciąż bije w głowie jak dzwon. „Historia jest równie lekka jak jednostkowe życie ludzkie, lekka jak puch, jak unoszący się kurz, jak to, czego jutro już nie będzie".
Czyja historia? Ich historia, bo nie nasza. Nasza ma tromtadracki wymiar narodowej sprawy. O co więc chodzi Kunderze? Czyżby potwierdzał ową wizję wypalonej z ludzkich uczuć, pustej Pragi? Gdy kilka miesięcy później spacerowałem po jej ulicach, wizja Kundery była niemal namacalna. Domy na Hradčanském Náměstí przykryte były kurzem i z obłażącymi farbą ścianami. To gdzieś tu Tomasz kochał się z Teresą. Tu działy się wielkie rzeczy. A teraz? Życie jest gdzie indziej.
Jakoś nie potrafiła mnie ująć ta bardziej szara niż złota Praga. Zamknięte kościoły. Leniwa rzeka i smutni ludzie przemykający po moście Karola. Ale chwila. Nagle jakiś dysonans. Pod jedną z rzeźb grupka młodzieży. Śliczna dziewczyna i gitara. Śpiewała Karela Kryla. Cicho, ale wyraźnie: „Valka je holka moje" ze słynnej piosenki o miłości. Tych słów też nie zapomnę. Przeszedłem obok. Nie chciałem się zatrzymywać, by mnie nie wzięli za szpicla.