Hrabal, Kundera i inni

Jakimi drogami trafiało moje pokolenie do Czech? Jakimi do Czechów? A dodajmy, że było to pokolenie stanu wojennego, a więc z odrobinę przetrąconym karkiem, chronicznie bez paszportu, za to śmiertelnie obrażone na komunę.

Publikacja: 25.01.2013 19:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Byliśmy za młodzi, by pamiętać rok sześćdziesiąty ósmy, więc Czechosłowacja kojarzyła się głównie z towarzyszem Husakiem, gumami do żucia Pedro i dziwacznym filmem o Szwejku, z Rudolfem Hrušínským w roli głównej.

Ów Hrušínský był archetypem Czecha. Cwaniak, leń i gaduła, patentowany tchórz i domorosły filozof; z naszej grudniowej perspektywy żaden bohater. Cóż, mieliśmy po kilkanaście lat. Haška mieliśmy poznać długo później, więc wszyscy Czesi wydawali się bardziej hrušínscy niż haškowi.  Któż by się chciał więc nimi przejmować. Ale oni – jakby trochę na przekór, wbrew, a i dzięki polsko-bohaterskiej tradycji nie chcieli dać się nam tak łatwo.

Pierwszym szokiem był Kundera w kapitalnym tłumaczeniu Agnieszki Holland. „Nieznośną lekkość bytu" przeczytałem w natchnieniu w 1986 roku, na kilka miesięcy przed pierwszą wizytą w czeskiej Pradze. Pamiętam dziwny nastrój tej książki, niektóre cytaty przemawiają do dziś, a beethovenowskie „Es muss sein" wciąż bije w głowie jak dzwon. „Historia jest równie lekka jak jednostkowe życie ludzkie, lekka jak puch, jak unoszący się kurz, jak to, czego jutro już nie będzie".

Czyja historia? Ich historia, bo nie nasza. Nasza ma tromtadracki wymiar narodowej sprawy. O co więc chodzi Kunderze? Czyżby potwierdzał ową wizję wypalonej z ludzkich uczuć, pustej Pragi? Gdy kilka miesięcy później spacerowałem po jej ulicach, wizja Kundery była niemal namacalna. Domy na Hradčanském Náměstí przykryte były kurzem i z obłażącymi farbą ścianami. To gdzieś tu Tomasz kochał się z Teresą. Tu działy się wielkie rzeczy. A teraz? Życie jest gdzie indziej.

Jakoś nie potrafiła mnie ująć ta bardziej szara niż złota Praga. Zamknięte kościoły. Leniwa rzeka i smutni ludzie przemykający po moście Karola. Ale chwila. Nagle jakiś dysonans. Pod jedną z rzeźb grupka młodzieży. Śliczna dziewczyna i gitara. Śpiewała Karela Kryla. Cicho, ale wyraźnie: „Valka je holka moje" ze słynnej piosenki o miłości. Tych słów też nie zapomnę. Przeszedłem obok. Nie chciałem się zatrzymywać, by mnie nie wzięli za szpicla.

Odchodziłem jednak z poczuciem jakiejś wewnętrznej radości. A więc są. Żyją. Duch walki nie umarł. Może przygasł, ale ciągle w nich jest. Kochają monachijskiego Kryla jak my Polacy, a Kryl to przecież nikt inny, jak ich Kaczmarski, tylko piękniejszy.

A Hrabal to kto? Nie mogłem znaleźć polskiej analogii. Pamiętam wieczór „U zlateho tigra", gdzie Hrabala przez chwilę widziałem. Do tej knajpy jeździło się jak do Mekki. Kto był w Pradze, musiał zajrzeć do „Tigra". Rozejrzeć się, dotknąć legendy.

To były już inne Czechy. Cudownie rubaszne i żartobliwe; kapitalnie wiążące swoje heroiczne tęsknoty z banalnym drobiazgiem codziennej egzystencji. Pełne zachwytu przyziemnymi sprawami i prostymi ludzkimi uczuciami. Zakochać się w postrzyżynach, opisać z miłością stację kolejową lub małą knajpkę gdzieś na prowincji. Karmić na parapecie gołębie. Pofrunąć.

Taki był Hrabal. Arcymistrz afirmacji życia i słowa. Wielki, dobry czeski przyjaciel ludzi. Gdy się poznało Hrabala, do Czechów było już blisko jak do braci. Wszystko zresztą szybko się poukładało. Powstała Solidarność Polsko-Czeska z wrocławskimi kolegami Mirkami Spychalskim i Jasińskim na czele. Były spotkania w górach, na których pojawiał się Vašek. Jaroslav Seifert dostał Nobla. Cieszyliśmy się z tej nagrody, jakby był jednym z naszych. A może właśnie był? Rozczytywaliśmy się w importowanym z Kanady Skvoreckim. A ile życzliwego uśmiechu budziły szwejkowskie paralele w „Batalionie czołgów"? Trudno nie pamiętać.

Latem 1989 roku owe czesko-polskie skrzyżowania straciły nagle na ważności, bo ruszyła się polska sprawa. Nie wiem, co myśleli o Warszawie Czesi, właściwie nie miałem okazji ich spytać. Moja polska historia toczyła się tak szybko, że ledwie zdążyłem zauważyć aksamitną rewolucję. Mgliście pamiętam czesko-słowackie swary. Potem lament Karela Kryla, który krzyczał o zabijaniu Republiki.

Nie minęła chwila i Czechosłowacji już nie było. Tam był Mecziar, a tu Havel. Do kogo bliżej? Do kogo dalej? Trudno powiedzieć. Dziś Czesi mają u nas swojego Szczygła. Do Słowaków jeździmy na narty. Praga jest prawdziwie złota. I właściwie mało kto zastanawia się nad ścieżkami do Czechów. Bo i po co. Tylko czasem w zakamarkach pamięci zalśni ciepłym blaskiem jakiś obraz z Hrabala czy jedna z głupich min dzielnego wojaka Szwejka. Albo wróci jak koszmar ów wieczór, gdy ojciec w mundurze wybiegał z domu, a matka płakała, że jedzie na wojnę do Czechosłowacji. Co lepiej, bracia, pamiętacie?

Byliśmy za młodzi, by pamiętać rok sześćdziesiąty ósmy, więc Czechosłowacja kojarzyła się głównie z towarzyszem Husakiem, gumami do żucia Pedro i dziwacznym filmem o Szwejku, z Rudolfem Hrušínským w roli głównej.

Ów Hrušínský był archetypem Czecha. Cwaniak, leń i gaduła, patentowany tchórz i domorosły filozof; z naszej grudniowej perspektywy żaden bohater. Cóż, mieliśmy po kilkanaście lat. Haška mieliśmy poznać długo później, więc wszyscy Czesi wydawali się bardziej hrušínscy niż haškowi.  Któż by się chciał więc nimi przejmować. Ale oni – jakby trochę na przekór, wbrew, a i dzięki polsko-bohaterskiej tradycji nie chcieli dać się nam tak łatwo.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą