Metro na zakręcie
Na razie odpowiedź zdaje się wskazywać na to drugie. 15 kwietnia premier Boris Johnson na tyle poluzował covidowe restrykcje, że centrale banków, towarzystw ubezpieczeniowych czy koncernów przemysłowych znów otworzyły biura. Mimo to Canary Wharf, stacja, na której przed pandemią wysiadał Richard w drodze do pracy w jednej z wież dzielnicy biznesu Docklands, wciąż rejestruje tylko 29 proc. liczby pasażerów sprzed zarazy. Przystanek Bank położony w środku finansowej City ma ich jeszcze mniej: 12 proc.
158-letnie metro, które z powodu dekad niedoinwestowania regularnie jest zmuszone do zamykania poszczególnych stacji, a nawet całych linii, nawet w środku pandemii nie przestało działać. Zatłoczone perony zastąpiła jednak pustka. W samym Londynie wirus zgasił oficjalnie życie 15 tys. osób, w rzeczywistości o wiele więcej. Tylko nieliczni byli więc gotowi ryzykować jazdę w towarzystwie potencjalnych chorych. Na początku pandemii z usług sieci „Tube" korzystało więc ledwie 4 proc. normalnej liczby pasażerów, a i dziś jest to średnio 25 proc. Aby skompensować powstałą w ten sposób lukę ze sprzedaży bardzo drogich biletów (za jeden przejazd płaci się odpowiednik 13 zł), rząd przekazał miastu 4 mld funtów dotacji. Te środki się jednak kończą, a państwo, którego dług urósł do prawie 100 proc. PKB, nie chce utrzymywać tak kosztownej kroplówki. Tym bardziej że Boris Johnson nie cierpi lewicowego burmistrza Londynu Sadiq Khana. Przyszłość metra, jednego z symboli Londynu, nagle zaczęła się więc rysować w ciemniejszych barwach.
Niepewność króluje też na rynku nieruchomości. Przed pandemią nikt tu nie zadawał pytań, tylko płacił, często zadłużając się na życie swoje i swoich potomków. Londyn rozlał się na ogromnej powierzchni 2 tys. km kw., bo tylko wybrańców stać na lokum nawet w szeroko pojętym centrum. Dość powiedzieć, że wynajęcie kawalerki w świetnie położonych Lambeth czy Westminster to 1,2 tys. funtów (7,5 tys. zł) miesięcznie, w położonym nieco dalej Ealingu czy Richmond 950 funtów (5 tys. zł). Średniaków z najlepszych dzielnic wypchnęli arabscy szejkowie, rosyjscy oligarchowie czy chińscy czerwoni kapitaliści, którzy tu lokują swoje oszczędności. W 2020 r. mimo pandemii Londyn po raz kolejny otworzył światową listę miast, gdzie kupiono najwięcej „superrezydencji" za ponad 10 mln dolarów. To 201 transakcji, dużo więcej niż w goniących w tym zestawieniu brytyjską stolicę Hongkongu i Nowym Jorku.
Wywodzący się jeszcze ze średniowiecza system „trustów" („ordynacji") powoduje, że takie potężne rodziny, jak Sainsbury, pozostają właścicielami ogromnej części gruntów stolicy i dbają o to, aby ceny zmieniały się tylko w jednym kierunku. Na tej misternej konstrukcji w ostatnim roku zaczęły się jednak pojawiać rysy. Po raz pierwszy od dziesięcioleci ze średnią ceną 15,1 tys. dol. za metr kwadratowy mieszkania w centralnych dzielnicach Londyn dał się prześcignąć Paryżowi (16,2 tys. dol.) na liście najdroższych miast Europy. Czy to sygnał nadchodzącego pęknięcia bańki na rynku wartym trudną do wyobrażenia sumę 9 bilionów dolarów (dwukrotność gospodarki Niemiec), jeszcze za wcześnie rozstrzygnąć. Ale jest jasne, że nie tylko pandemia, ale przede wszystkim brexit podmywa fundamenty, na których wywindowano ceny mieszkań i domów w Londynie.
Zemsta Francji
Stawki nieruchomości w brytyjskiej stolicy od dziesięcioleci napędzali nie tylko krezusi, ale też rzesze przybyłych spoza królestwa imigrantów: 39 proc. mieszkańców metropolii urodziło się poza Wielką Brytanią. Tych o najwyższych zarobkach przyciągało przede wszystkim City: globalny ośrodek finansowy, z którym mogły się równać tylko Nowy Jork i Hongkong. Zwycięstwo zwolenników rozwodu z Unią w 2016 r. Boris Johnson zinterpretował jako chęć „odzyskania kontroli nad naszymi granicami". Dlatego w negocjacjach z Brukselą brytyjski rząd skoncentrował się na powstrzymaniu potoków imigrantów z kontynentu. Rynek finansowy, choć kluczowy dla królestwa (7 proc. jego dochodu narodowego, 11 proc. przychodów fiskalnych), właściwie w ogóle nie został w nich uwzględniony.
To wywołało w City panikę. W styczniu 2017 roku londyńska giełda ostrzegła, że twardy rozwód pogrzebie 232 tys. dobrze płatnych miejsc pracy w finansach. Te czarne prognozy do tej pory w żaden sposób się nie zmaterializowały. Banki czy fundusze inwestycyjne zlikwidowały łącznie niespełna 8 tys. etatów, przede wszystkim przenosząc je na kontynent. W Docklands, gdzie był zatrudniony Richard, lista płac kadry finansistów wciąż obejmuje niemal 70 tys. nazwisk. City zatrudnia prawie 200 tys. wysokiej klasy specjalistów. JP Morgan, który groził likwidacją 4 tys. etatów, do tej pory zmniejszył zatrudnienie o 400 osób. Morgan Stanley, zamiast zapowiadanego cięcia 2 tys. pracowników, ograniczył załogę o 150 osób.