W szkolnych atlasach geograficznych z czasów Gierka można znaleźć mapę przyszłej Polski, opracowaną przez Komisję Planowania przy Radzie Ministrów. Według niej Wałbrzych jeszcze w XX wieku miał stać się trzecią aglomeracją w kraju, po katowickiej i warszawskiej. Prognoza się nie sprawdziła. Niedawna przemysłowa stolica Dolnego Śląska kojarzy się dziś z rekordowym bezrobociem, matactwami polityków i bieda-szybami. Upadek branży węglowej pociągnął za sobą dezindustrializację całego regionu. Wałbrzych stał się sztandarowym przykładem dekadencji Ziem Wyzyskanych. Według oficjalnych statystyk wyprowadziło się z niego 20 tysięcy mieszkańców, w większości młodych. Ci, którzy pozostali, w przypływie wisielczego humoru nazywają swoje miasto Mordorem.
Skoro rzeczywistość skrzeczy, a przyszłość nie rysuje się w jasnych barwach, pozostaje ucieczka w przeszłość. Z czasów, gdy Wałbrzych był jeszcze Waldenburgiem, pozostało sporo. Nie są to jednak architektoniczne perły – ot, solidne, choć mocno już nadgryzione zębem czasu, budownictwo. Eklektycznymi kamienicami, pałacykami fabrykantów i neogotyckimi świątyniami może pochwalić się wiele miast na Śląsku. Turyści, szukający czegoś wyjątkowego, omijają Wałbrzych. Wolą zwiedzić słynny Kościół Pokoju w Świdnicy lub barokowe opactwo cysterskie w Krzeszowie. Pobliskie Góry Sowie wabią z kolei tajemniczymi podziemiami z czasów II wojny światowej.
W administracyjnych granicach miasta, lecz w sporej odległości od centrum, znajduje się zamek Książ. Efektownie zawieszony nad wąwozem Pełcznicy, jawi się zaprzeczeniem kryzysu trawiącego Wałbrzych. Dawna rezydencja Hochbergów jest ulubionym miejscem spędów dolnośląskich elit. Odbywają się tu konferencje, bankiety, koncerty, wesela i studniówki. Jedno z ponad 400 zamkowych pomieszczeń okupuje Fundacja Księżnej Daisy von Pless. Jej założyciele stoją przed nie lada wyzwaniem. Pod koniec czerwca minie bowiem 140 lat od urodzin i 70 od śmierci arystokratki, która „tańczyła na wulkanie". Sejmik Województwa Dolnośląskiego ogłosił rok 2013 Rokiem Księżnej Daisy. Akces zgłosiło też Muzeum Zamkowe w Pszczynie, choć jubilatka żywiła do górnośląskiej siedziby Hochbergów szczerą antypatię.
Daisy jak Dracula
Obchody zainaugurowała wystawa listów „angielskiej stokrotki". W 1946 roku odnalazł je w jednej z zamkowych łazienek Władysław Jan Grabski – syn przedwojennego premiera i autor historycznych powieści. Pracował wówczas dla Ministerstwa Ziem Odzyskanych, a bezpański Książ łupili zgodnie żołnierze Armii Czerwonej i polscy szabrownicy. Pakiet 60 dokumentów pochodzących prawdopodobnie z archiwum książęcego (niektóre powstały w XVII wieku) sprzedał fundacji wnuk pisarza. Dostał za nie 20 tysięcy złotych.
Listy Daisy to głównie brudnopisy. Są bardziej szczere i emocjonalne od ostatecznych wersji, częściowo znanych, bo wykorzystanych w pamiętnikach księżnej. W gniewnej epistole do brytyjskiego premiera Herberta Henry'ego Asquitha pani na Książu obciąża go winą za nagłą śmierć króla Edwarda VII („wiem, że nadejdzie dzień, w którym pan za to ucierpi"). Chodziło o to, że szef rządu wbrew monarsze forsował opodatkowanie wielkich majątków ziemskich i autonomię dla Irlandii. Na wystawę trafiła też korespondencja z cesarzem Niemiec Wilhelmem II i jego rodziną oraz kartki od władcy Hiszpanii Alfonsa XIII i księcia Christiana Hohenlohe, właściciela połowy Tatr.
Legenda Daisy, ściśle spleciona z dziejami upadku rodu Hochbergów, trafiła pod strzechy jeszcze w XX wieku. Przyczynił się do tego reżyser Filip Bajon, autor „Magnata". Film, ostentacyjnie nawiązujący do „Zmierzchu bogów" Luchino Viscontiego, odznaczał się wizualnym i obyczajowym rozpasaniem. Księgowi, próbujący zapanować nad budżetem tej ostatniej, peerelowskiej superprodukcji, byli zrozpaczeni. Widzowie – wręcz przeciwnie. Zwiedzający Książ wciąż się dopytują o salę, w której Grażyna Szapołowska i Bogusław Linda w szale erotycznego zapamiętania niszczyli makowce. Nie przyjmują do wiadomości, że ta scena została nakręcona w Pszczynie.
Swoje wiedzą także poszukiwacze sześciometrowego sznura pereł, z którym Daisy rzekomo kazała się pochować. W parku i na tarasach zamkowych wielokrotnie widywano panów z łopatami. Ich trud był daremny, bo naszyjnik znalazł Pan Samochodzik (patrz: 76 tom przygód słynnego muzealnika z detektywistycznym zboczeniem). Nawet on nie odkrył jednak grobu księżnej. Wiadomo że pod koniec wojny, w obawie przed zbezczeszczeniem, jej zwłoki zostały ekshumowane z rodowego mauzoleum. Miejscem ponownego pochówku prawdopodobnie był – zlikwidowany w epoce PRL – cmentarz ewangelicki w Szczawienku. Pewności jednak nie ma.
Wobec braku grobu ośrodkiem kultu niedoszłej królowej Polski mogłaby stać się wałbrzyska willa, w której 29 czerwca 1943 roku, dzień po swoich 70. urodzinach, dokonała ona żywota. Budynek, należący dziś do Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej, jest jednak w opłakanym stanie. Przekształcenie go w multimedialne muzeum, o czym marzy prezes fundacji Mateusz Mykytyszyn, to śpiewka odległej przyszłości. Pięciopiętrowy zamek Książ, którego rozbudowa stała się jedną z przyczyn finansowego krachu Hochbergów, wciąż jest mozolnie odnawiany. W grudniu zwiedzającym udostępniono sale trzeciego piętra. W czasach Daisy znajdowały się tam pokoje dziecinne i gościnne oraz teatr dworski, przerobiony później na kino. Z oryginalnego wyposażenia zachowała się jedna umywalka, zrekonstruowano część fresków i drewnianych podłóg. Docelowo głównym użytkownikiem zamku ma zostać Muzeum Arystokracji Śląskiej.
Prezes Mykytyszyn w artykule programowym „Dlaczego Wałbrzych potrzebuje Daisy", ogłoszonym w lokalnej prasie oraz w Internecie, przekonuje, że księżna może odegrać ważną rolę we wciąż niezakończonym procesie identyfikowania się mieszkańców z miastem i regionem. Joanna d'Arc jest symbolem Orleanu, Rumunia przyciąga turystów jako kraj Draculi, więc Wałbrzych powinien stać się „miastem Daisy". Zresztą, po co szukać przykładów tak daleko – królewna Marianna Orańska już od kilku lat pośmiertnie promuje polsko-czeskie pogranicze w Sudetach Wschodnich.
Buntowniczka bez powodu
Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless, zwana Stokrotką, ma szczęście do życzliwych biografów. Ostatni z nich, W. John Koch, to syn wałbrzyskiego rzeźnika, który po wojnie wyemigrował do Kanady. Jak sam przyznaje, został wychowany w kulcie „naszej Daisy". Tytuły rozdziałów jego książki: „Czarująca gospodyni", „Dobrodziejka ubogich", „Reformatorka społeczna", „Orędowniczka pokoju" mówią same za siebie. Czy najstarsza córka pułkownika Williama Cornwallisa-Westa istotnie była aniołem? Pochodziła z rodu, który miał znakomite koligacje, lecz mizerne dochody. Gdy 18-letnia Daisy wpadła w oko sekretarzowi ambasady niemieckiej w Londynie, jej los był przesądzony. Rzeczonym dyplomatą był bowiem książę pszczyński Hans Heinrich XV. Fortunę Hochbergów wyceniano wówczas na trzecią w Niemczech, a siódmą w Europie. Ślub odbył się w westminsterskim kościele św. Małgorzaty, świadkiem był następca brytyjskiego tronu Edward, o którym plotkowano, że jest biologicznym ojcem panny młodej. Daisy poszła do ołtarza w koronie wysadzanej brylantami, którą podarował jej niemiecki teść.
Z czasem wyszło na jaw, że małżonków łączy jedynie zamiłowanie do wojaży i wydawania pieniędzy. Hochbergom nie wypadało mieszkać w hotelach, więc utrzymali rezydencje w Berlinie, Monachium, Wrocławiu, Partenkirchen i na francuskiej Riwierze. Po Europie podróżowali własnym wagonem-salonką. Daisy wyprawiła się też do Indii (gdzie Jan Henryk polował na tygrysy, a ona umierała z nudów i z gorąca), Ameryki Południowej i Egiptu (gdzie lord Kitchener podarował jej miecz Mahdiego). Do swojej nowej ojczyzny nigdy się nie przekonała. W pamiętnikach wyłożyła kawę na ławę: „ten kraj mnie drażni". Demonstrowanie odrazy do sztywnego prusactwa nie przeszkadzało jej wszakże czerpać z mężowskich zasobów. A było z czego – dolnośląskie dobra Hochbergów opiewały na 13 tysięcy hektarów, trzy kopalnie węgla kamiennego i uzdrowisko Bad Salzbrunn (dzisiaj Szczawno-Zdrój). Rodzinny budżet dodatkowo zasilało dziesięć kopalni na Górnym Śląsku, Browar Książęcy w Tychach i wiele pomniejszych zakładów przemysłowych.