Trudno było o niej myśleć inaczej, skoro upowszechnianiem jej zajmowały się państwowe zespoły muzyki i tańca czy takie instytucje jak Cepelia. Tym samym peerelowski socjalizm poniósł klęskę także w wymiarze estetycznym. Zbigniew Herbert chyba miał rację – zdaje się, że siermiężni komisarze od gustów artystycznych nie byli jednak zdolni „kusić pięknie". Upowszechnianie kultury wiejskich „mas pracujących" zakończyło się więc klapą. Nie sposób było dopatrzyć się przecież w tym specyficznym państwowym mecenacie śladów autentyzmu. Z pewnością natomiast mieliśmy do czynienia z promocją kiczu.
Inaczej sprawy przebiegały na Węgrzech. Tam już od lat 60. kultura ludowa stawała się przedmiotem fascynacji młodych osób, które organizowały wyprawy do znajdującego się w granicach Rumunii Siedmiogrodu, gdzie docierały do wiejskich artystów pielęgnujących węgierskie rdzenne tradycje muzyczne i taneczne. Była to swoista pełzająca młodzieżowa rewolta analogiczna do tej odbywającej się na Zachodzie. Tyle że w węgierskim wydaniu postawą buntowniczą okazał się patriotyzm jako odpowiedź na atrapę społeczeństwa konsumpcyjnego doby socjalizmu gulaszowego. Te romantyczne czasy są już za nami. Teraz ruch Domów Tańca (Táncház) to na Węgrzech właściwie zjawisko komercyjne.
W Polsce „moda" na kulturę ludową pojawiła się w latach 90. ubiegłego wieku. W tym kontekście od razu przychodzi do głowy znana z epoki modernizmu chłopomania. Bo bardzo łatwo zamienić drwinę z kiczu na fascynację egzotycznym zjawiskiem. Piotr Kaznowski, redaktor naczelny „Christianitas", w najnowszym wydaniu tego periodyku analizuje problem marginalizacji kultury ludowej.
Publicysta podejmuje – za Wiesławem Myśliwskim – kwestię „kresu kultury chłopskiej", „z tym jednak zastrzeżeniem, że gdy mówimy tu o polskiej muzyce »tradycyjnej« czy »ludowej«, sięgamy rzeczywiście do »korzenia«, do fenomenu kulturowego żywotnego i starszego niż ten, który krytykował już Wyspiański w »Weselu«". Przyjmując taki punkt widzenia dochodzimy do wniosku, że wszelka chłopomania to wyraz dekadencji („miło snami uciec z życia, sen, muzyka, granie, bajka, – zakupiłbym sobie grajka" – przywołuje Kaznowski słowa Pana Młodego). Jednym ze źródeł tego stanu rzeczy – jak czytamy – jest zerwanie twórczych więzi w obrębie kultury narodu. „Inteligent, który mianował siebie twórcą i właścicielem kultury, gdy nie będzie miał już sił »wszystkiego niańczyć w bladze«, zacznie »chodzić boso« (albo w dredach, dżelabach i czym tam jeszcze) i sięgać po idealizowaną egzotykę, »chłop potęgą jest i basta!«, nie mając już jednak do niej dostępu".
Kaznowski nazywa rzeczy po imieniu – Polaków trapią muzyczne kompleksy. Aby pojąć to, skąd się one biorą, musimy – zdaniem publicysty – uwzględnić tak doniosły czynnik jak rozpad kultury szlacheckiej. „Ale faktem jest, że to wieś polska, dzięki swojemu tradycjonalizmowi i geniuszowi twórczemu, przechowała z jednej strony w śpiewie liczne partytury barokowe, a niekiedy i starsze, a z drugiej tradycje taneczne poszczególnych regionów, kultywując zarazem wyraz muzyczny sięgający daleko poza to, co zdołałyby wykreować nasza przetworzona technologicznie wrażliwość i temperowany słuch. Tamta kultura na poziomie muzycznym potrafiła harmonijnie scalić napięcia nie tylko między »stanami«, lecz również między sacrum a profanum, (...) gdy w licznych kontrafakturach przekształcała melodię szalonego tańca w melodię pobożności".