„Prawdziwe życie” w telewizji

Dziś telewizja udaje już wszystko, a scripted docu to jedno z największych kół zamachowych tego biznesu

Publikacja: 18.05.2013 01:01

Sceny z scripted-docu „W 11 Wydział Śledczy”

Sceny z scripted-docu „W 11 Wydział Śledczy”

Foto: EAST NEWS

Telewizyjni twórcy wychodzą z założenia, że należy spróbować wszystkiego. Wymieszać wszelkie możliwe konwencje, sprawdzić najdziwniejsze kurioza, bo nie wiadomo, co może okazać się przebojem ramówki. No bo kto jeszcze dwie dekady temu powiedziałby, że największymi telewizyjnymi hitami mogą być programy polegające na tym, że amatorzy (po których straszliwie widać ich amatorstwo) odtwarzają jakieś czysto obyczajowe historyjki. Codziennie zupełnie inna historia, inni „aktorzy", trochę inne emocje.

To zupełne zaprzeczenie dawnego myślenia o telewizji, gdy każdy pojawiający się na antenie musiał być absolutnym profesjonalistą i starano się przywiązywać widzów do programu przez gwiazdy i ciągłość fabularną narracji. Dziś liczą się tylko chwilowe emocje. To nam wystarcza. I żeby jeszcze wyglądały na trochę autentyczne (nie wymagajmy zbyt wiele). Dlatego właśnie w świecie telewizji od kilku lat królują formaty, które nazywa się, wykorzystując słowo „docu". I trochę też dlatego, że są tanie w realizacji.

Dlaczego docu? To oczywiście od słowa „dokument". Film dokumentalny jest bowiem kluczem w większości tego rodzaju programów. Czy mówimy o „W11", „Pamiętnikach z wakacji", „Trudnych sprawach" czy tegorocznych „Szpitalu" albo „Prawdziwym życiu" – chodzi o choćby symboliczne wrażenie autentyczności. Ot, sugestię, że to, co widzimy na ekranie, zdarzyło się naprawdę i to właśnie tym ludziom, których widzimy na ekranie.

Świetnym przykładem jest najnowszy cykl, który niedawno zadebiutował w TVP 1, „Prawdziwe życie". Jeszcze niedawno oficjalne stanowisko telewizji publicznej było absolutnie stanowcze – tym nadawca publiczny różni się od kanałów komercyjnych, że tu nie zobaczymy programów tego typu. Tymczasem „Prawdziwe życie" nie tylko pojawiło się na antenie, ale zadebiutowało od razu w czterech wersjach: „Uwikłani" (przestępstwa kryminalne), „Małżonkowie" (problemy rodzinne), „Prawnicy" (historie porad prawnych) i „Komornicy" (opowieści o dłużnikach i poważnych problemach finansowych). Każdy cykl ma trochę inny charakter, trochę inny styl, ale wspólna zasada jest jedna – podstawą są inscenizacje, w których biorą udział amatorzy, a na bieżąco komentuje je wszechwiedzący lektor/narrator. W wersji TVP jest to uzupełnione przez wypowiedzi autentycznych ekspertów, komentatorów, znawców tematu. I jak podejrzewam, to będzie główna linia obrony, jeśli ktoś zarzuci telewizji publicznej, że zabrała się za gatunek, który dotąd uważała za przynoszący ujmę. Bo udział psychologa czy prawnika komentującego opowieść wnosi do niej walor edukacyjny i element misji. I może faktycznie jest to jakiś pomysł.

Pochwała cnót

W zalewie tego typu audycji, zamiast przeciwko nim protestować, może wykorzystać ich potencjał w jakimś słusznym celu. Tym bardziej że przecież idea nieskomplikowanej inscenizacji wydarzeń towarzyszy nam w telewizji od dekad. Wystarczy przypomnieć nadawany przez wiele lat magazyn „997" Michała Fajbusiewicza czy popularny w latach 90. program prowadzony przez Piotra Bałtroczyka pt. „Zwyczajni niezwyczajni". Tam w studiu honorowano ludzi, którzy dokonali czynów pełnych odwagi i poświęcenia, bezinteresownie pomagając innym w sytuacjach krytycznych. Za każdym razem okraszano to kręconą w reportażowym stylu inscenizacją bohaterskiego wyczynu. Gdyby dziś z tego programu usunąć część rozgrywającą się w studiu, to ze zmontowanych kilkuminutowych inscenizacji otrzymalibyśmy idealny docu. Tego rodzaju programów w telewizjach całego świata były setki. I pewnie ten, kto pierwszy wpadł na pomysł, by usunąć rozmowy w studiu, wymyślił nowy gatunek.

Jego forma i popularność są wypadkową kilku innych starszych form telewizyjnych audycji. Z jednej strony właśnie reportażu i dokumentu (stąd owo „docu" powtarzające się w nazwach  tego gatunku – scripted docu, docu-crime, docu-soap). Przecież wiemy nie od dziś, że czasem i najlepsi dokumentaliści coś lekko inscenizowali, prowokowali, by przed kamerą zaiskrzyło. Słynna jest historia studenckiego dokumentu Romana Polańskiego „Rozbijemy zabawę..." z 1957 r. Reżyser sam zaprosił na spokojną imprezę bandę chuliganów, by nakręcić sprowokowaną przez siebie rozróbę. Nagrodzone dekadę temu Oscarem jako najlepszy film dokumentalny „Zabawy z bronią" Michaela Moore'a mają w sobie równie dużo fikcji i fabularyzowania co „Borat" z Sashą Baronem Cohenem, komedia o kazachskim dziennikarzu, który nie może się odnaleźć w Ameryce (wiele scen z tego filmu było kręconych bez powiadamiania występujących przed kamerą, że to żart. Oni naprawdę myśleli, że mają do czynienia z tępawym zagranicznym korespondentem). „Borat" był jednak „tylko" fabularną komedią, a „Zabawy z bronią" dokumentem. Dlaczego?

Granice między gatunkami zacierają się coraz bardziej. Nic dziwnego, że też w telewizji coraz trudniej odróżnić dziś autentyczny reportaż od inscenizowanych scenek. Może jednak należy inaczej postawić pytanie – czy widza to w ogóle obchodzi? Czy konieczna jest autentyczność, czy wystarcza lekkie jej wrażenie? Ot, sugestia.

Krewni Wielkiego Brata

Tak przecież było w drugim gatunku, z którego wywodzą się tak popularne dziś programy. To reality show. Gatunek, którego symbolem stał się znany na całym świecie „Big Brother", a dziś jest wciąż obecny w dziesiątkach stacji telewizyjnych w najróżniejszych mutacjach. „Big Brother" był po prostu podglądaniem – w domu z ogrodem zamykano kilkanaście osób z najróżniejszych środowisk i czekano, co się wydarzy. Co jakiś czas usuwano najmniej popularnego wśród telewidzów, co jakiś czas uczestnicy dostawali do wykonania jakieś zadanie (to taki bigbrotherowy odpowiednik pogrzebania patykiem w mrowisku, by coś się działo), a miliony ludzi z fascynacją oglądało, jak się zachowują na co dzień normalni ludzie. Oto telewizja pokazywała program niewiele różniący się od domowych nagrań wideo.

„Normalne życie", „normalni ludzie", „normalne zachowania" – takimi hasłami reklamowano to (i wiele innych) reality show, choć od początku było widać, że to wszystko szyte jest bardzo grubymi nićmi. Że uczestników dobierano tak, by łatwo było ich skonfliktować, że przecież przed kamerami oni nie będą zachowywać się naturalnie, tylko świadomi kamer będą mniej lub bardziej nieporadnie „udawać naturalność", że to jedna wielka gra (o sporą nagrodę finansową, ale też o popularność po programie). Okazało się, że widzowie tego nie zauważają albo im to nie przeszkadza – tak czy owak reality show na kilka lat zawładnęły telewizyjnymi ramówkami. Dziś już nie są tak wyeksponowane w ramówkach i znacznie mocniej stawiają bardziej na show, ale ślady „reality" widać przecież nawet w takich programach jak „You Can Dance" czy „Perfekcyjna pani domu".

Największym dziedzictwem „Big Brothera" we współczesnej telewizji stały się jednak wizyty w pokoju Wielkiego Brata, czyli wynurzenia, wrażenia i opinie, które uczestnicy programu wygłaszają wprost do kamery, podsumowując, oceniając i komentując to, co już się wydarzyło. Ten chwyt formalny okazał się idealny do wszelkiego rodzaju programów, w których sama fabularna narracja nie wystarczała. Gdy problemem były niedoróbki fabularne (jakichś scen brakowało albo były zbyt drogie do zainscenizowania), gdy gra amatorskich aktorów nie była dość jednoznaczna czy wyrazista, wystarczyło posadzić tegoż aktora przed kamerą, by opowiedział o wydarzeniach czy emocjach, których nie mogliśmy zobaczyć albo których nie byliśmy pewni.

Ostatnim wreszcie gatunkiem telewizyjnym, z którego wyłaniają się scripted docu i docu-soapy, jest stary poczciwy serial fabularny. Od kilkunastu lat ten gatunek coraz mocniej się polaryzuje – z jednej strony mamy coraz lepsze, bardziej wyrafinowane, ciekawsze produkcje, w których chętnie biorą udział największe filmowe gwiazdy i talenty (zarówno aktorzy, jak i nagradzani Oscarami reżyserzy czy scenarzyści), z drugiej upraszczane do granic możliwości i absolutnie schematyczne soap opery i telenowele, w których nieraz główne role grają aktorzy niezawodowi i niewiele potrafiący poza wcielaniem się w ten jeden (pewnie zbliżony do ich oryginalnego) charakter. I jeden, i drugi rodzaj seriali ma swoją sporą wierną publiczność i świetnie sobie radzi w telewizyjnych ramówkach.

I od tego drugiego już tylko krok do prostych inscenizacji, w których pojawiają się jedynie amatorzy i które nawet nie muszą mieć stałych bohaterów, bo przecież dla widzów zainteresowanych emocjami, a nie fabułą, to tylko kłopot, by pamiętać, co się wydarzyło w poprzednim odcinku.

Zaczęło się od W-11

W polskich telewizjach programy typu docu oglądamy już blisko dziewięć lat. Za oficjalną premierę należy uznać debiut „W11 Wydział śledczy" w TVN, a było to 6 września 2004 r. Na antenie pojawił się wtedy codzienny docu-crime, w którym mogliśmy oglądać akcje krakowskich policjantów (i to byli autentyczni policjanci), którzy w każdym odcinku rozwiązywali inną sprawę (sprawy były już nie tak do końca autentyczne, a pozostałe postacie grane przez aktorów amatorów).

Program powstał na niemieckiej licencji „K11 – Kommissare in Einsatz" i błyskawicznie zdobył milionową publiczność. Widzowie, którzy przed laty oglądali „997", z przyjemnością zasiedli przed telewizorami, patrząc na nowy show z inscenizacjami kryminalnymi. Tym chętniej, że tym razem nie  były to tylko rekonstrukcje nierozwiązanych zbrodni – tu sprawiedliwości stawało się zadość. Dzielni policjanci może nie byli najlepsi aktorsko, ale zawsze łapali przestępców i kończąca program plansza, na której podawano zasądzony w efekcie wyrok, stanowiła krzepiącą puentę. Na fali popularności pierwszej docu-crime rok później pojawił się program „Detektywi", a w 2006 r. „W11 Wydział śledczy" nagrodzono Telekamerą. „Detektywi" utrzymali się na antenie przez 12 serii (1040 odcinków), „W11" zaś jest kręcony i emitowany do dziś. Zakładając, że w każdym odcinku pojawia około 15 osób i dwie–cztery lokacje, do dziś w tym serialu można było zobaczyć ponad 15 tysięcy (!) mieszkańców Krakowa i okolic oraz jakieś 4 tysiące miejsc akcji. „W11" to serial codzienny – w kilku tego słowach znaczeniu.

Każdy odcinek kręcony jest przez jeden dzień, również emisja tego programu jest każdego dnia, obecnie poniedziałek–czwartek o 20.45. A to przecież najlepsza telewizyjna pora – prime time. Skoro widzowie chcą wtedy oglądać program, który kosztuje wielokrotnie mniej od wysokobudżetowych seriali fabularnych, należy im dać takich programów jak najwięcej. Nic dziwnego, że telewizja Polsat odpowiedziała swoim programem „Malanowski i partnerzy", do którego zatrudniono jednego z najsłynniejszych polskich aktorów amatorów Bronisława Cieślaka (wciąż świetnie pamiętanego z roli najsłynniejszego PRL-owskiego serialowego milicjanta – porucznika Borewicza). Do docu-crime można też zaliczyć część produkcji spod znaku „Prawdziwe życie" z TVP, o którym pisałem wyżej.

Tymczasem w Niemczech (skąd przyszło do nas „W11") szybko zauważono, że nie tylko kryminalne tematy można sprzedawać w takiej formule. Wystarczą zwykłe opowieści o ludzkich problemach i o tym, jak ludzie się z nimi zmagają. Za każdym razem inni ludzie, inna opowieść, trochę inny program. Ten gatunek nazwano „scripted docu" i pojawił się u nas w 2010 r., gdy Polsat zaadaptował niemiecki „Verdachtsfalle" na „Dlaczego ja?". Rok później na tej samej antenie pojawiły się „Trudne sprawy" (oryg. „Familien im Brennpunkt"), a TVN odpowiedział na to „Ukrytą prawdą" (oryg. „Family Stories").

Życie codzienne

N ieoczekiwanie największym hitem i najbardziej rozpoznawalny z całej fali programów okazał się ten najlżejszy – „Pamiętniki z wakacji" (oryg. „X-Diaries – love, sun & fun"), nadawane w Polsacie opowieści o przygodach Polaków podczas zagranicznych wczasów w nadmorskim kurorcie. Pełen rubasznych historii miłosnych, niewybrednych żartów i nieskomplikowanych perypetii program zyskał w wielu kręgach status wręcz kultowego, a filmiki z najsłynniejszymi fragmentami programu („mięsny jeż", „kupa w bidecie") zrobiły furorę w Internecie.

Popularność „Pamiętników z wakacji" próbowała zdyskontować nawet polska kinematografia. Kilka miesięcy temu wszedł na ekrany kin film „Last Minute" w reż. Patryka Vegi, który miał być komedią opowiadającą o perypetiach polskiej rodziny podczas wczasów w Egipcie. Recepta podpatrzona w telewizji „tanio, jak najprościej i obsadzając amatorów" nie sprawdziła się jednak na dużym ekranie i film okazał się znacznie mniej zabawny niż przeciętny odcinek „Pamiętników z wakacji". Wakacyjny program zwiastował jednak następną falę widowisk spod znaku docu.  Tym razem już wyspecjalizowanych i tematycznych. Czymś takim jest debiutujący tej wiosny TVN-owski „Szpital" – codzienna opowieść o szpitalu, w której zawodowi aktorzy odtwarzają lekarzy, ale już pacjenci (w każdym odcinku inni) to znowu krakowscy amatorzy, którzy licznie przybyli na casting. Każdy odcinek to inna medyczna opowieść pokazana od początku do końca. Tak jak „W11" kończyło się za każdym razem planszą z wyrokiem, tak tu finałem są rokowania co do choroby czy rozwiązanie sytuacji prywatnej chorego.

„Szpital" to idealny dowód, jak świat i telewizja zmieniły się w ciągu niespełna 15 lat. Wtedy to bowiem w Polsce zadebiutowała pierwsza „docu-soap" inaczej zwana telenowelą dokumentalną. Serial, który opowiada w dokumentalnej formule losy jakiegoś miejsca, środowiska, postaci. Ten pomysł brytyjskiej BBC Polacy podpatrzyli pod sam koniec XX wieku. Mieliśmy u nas takie docu-soapy jak „Kawaleria powietrzna", „Chicago", „Ballada o lekkim zabarwieniu erotycznym", ale pierwszy był „Szpital Dzieciątka Jezus" (1999) – opowieść o lekarzach i pacjentach warszawskiego szpitala. Miesiące pracy z lekarzami, pacjentami, długie zdjęcia w szpitalu dały w efekcie 28 odcinków. Dziś wystarcza wziąć dokumentację medyczną, wybudować w studiu kawałek szpitala, zatrudnić kilku aktorów i nieustający pochód amatorów i można kręcić taki serial w nieskończoność.

Oglądalność, głupcze

Dziś po prostu telewizja udaje już wszystko, bez żadnego obciachu. Czy komukolwiek przeszkadzało to, że „Sędzia Anna Maria Wesołowska" była programem całkowicie zagranym przez amatorów? To znaczy pani sędzia to postać autentyczna, ale cała reszta to już telewizyjna fikcja – od wynajętych „aktorów" (cudzysłów w pełni uzasadniony) po telewizyjną salę sądową. Coraz częściej nasuwa się pytanie, ile autentyczności jest w rozmaitych telewizyjnych talk show. Zwłaszcza tych bazujących na kontrowersyjnych tematach. Scripted docu to dziś jedno z największych kół zamachowych telewizji. Każdy różni się od pozostałych detalami, ale w każdym chodzi o to samo – wrażenie autentyczności. Patrzymy na amatorów grających jak w filmikach z programu „Śmiechu warte", gdy widać, że wszystko było ustawione, a aktorzy tylko udają zaskoczenie, i nam to nie przeszkadza. Dopóki ktoś to montuje, by wyciąć te najnudniejsze sekwencje, dopóki towarzyszy nam lektor, który pewnym głosem potwierdza, że to, co widzimy, faktycznie właśnie się wydarza, niczego więcej nie oczekujemy od telewizji. Przy pierwszej edycji polskiego „Big Brothera" nocami można było oglądać przekaz na żywo z domu, w którym mieszkali uczestnicy show. Ale w kolejnych latach z tego zrezygnowano – nie było większego zainteresowania. Przecież kiedy wszystko leci na żywo, to są dłużyzny, to brakuje nam lektora.

Nawet udawana rzeczywistość musi być podana w sposób jak najłatwiejszy do wchłonięcia. Nie bez przyczyny w reklamowanej jako pełna symulacja normalnego codziennego życia grze komputerowej „Sims" wszystkie pracochłonne i monotonne czynności są załatwiane jednym kliknięciem. Ruch ręką i naczynia umyte, ruch ręką i ściana pomalowana. Nikt nie chce czekać i patrzeć, jak przez kilka godzin ktoś maluje sufit.

Formuła docu wpływa też oczywiście na inne gatunki. Niepowodzenie kinowe „Last Minute" to niejedyny przykład. Wszak popularne i nagradzane filmy Katarzyny Rosłaniec „Galerianki" i „Bejbi Blues" nie są odległe na poziomie fabuły czy przekazu od programów w rodzaju „Dlaczego ja?" czy „Ukryta prawda". Manię autentyczności świetnie wyśmiewa Sasha Baron Cohen w swych filmach „Borat" czy „Bruno". Formułę docu-soap chętnie parodiują twórcy seriali komediowych (np. „Biuro"), a jeszcze częściej sięgają po motyw bohaterów do kamery komentujących wydarzenia („Współczesna rodzina").

Czy „Prawdziwe życie" to forpoczta programów, które zdominują również telewizję publiczną? Czy może istnieje coś następnego, na co telewizyjni esteci sprzed dekad będą jeszcze bardziej narzekać, a co przejmie telewizyjny „rząd dusz"? Przekonamy się w najbliższych latach.

Autor jest badaczem kultury popularnej, publicystą i scenarzystą m.in. programów scripted docu

Telewizyjni twórcy wychodzą z założenia, że należy spróbować wszystkiego. Wymieszać wszelkie możliwe konwencje, sprawdzić najdziwniejsze kurioza, bo nie wiadomo, co może okazać się przebojem ramówki. No bo kto jeszcze dwie dekady temu powiedziałby, że największymi telewizyjnymi hitami mogą być programy polegające na tym, że amatorzy (po których straszliwie widać ich amatorstwo) odtwarzają jakieś czysto obyczajowe historyjki. Codziennie zupełnie inna historia, inni „aktorzy", trochę inne emocje.

To zupełne zaprzeczenie dawnego myślenia o telewizji, gdy każdy pojawiający się na antenie musiał być absolutnym profesjonalistą i starano się przywiązywać widzów do programu przez gwiazdy i ciągłość fabularną narracji. Dziś liczą się tylko chwilowe emocje. To nam wystarcza. I żeby jeszcze wyglądały na trochę autentyczne (nie wymagajmy zbyt wiele). Dlatego właśnie w świecie telewizji od kilku lat królują formaty, które nazywa się, wykorzystując słowo „docu". I trochę też dlatego, że są tanie w realizacji.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy