Telewizyjni twórcy wychodzą z założenia, że należy spróbować wszystkiego. Wymieszać wszelkie możliwe konwencje, sprawdzić najdziwniejsze kurioza, bo nie wiadomo, co może okazać się przebojem ramówki. No bo kto jeszcze dwie dekady temu powiedziałby, że największymi telewizyjnymi hitami mogą być programy polegające na tym, że amatorzy (po których straszliwie widać ich amatorstwo) odtwarzają jakieś czysto obyczajowe historyjki. Codziennie zupełnie inna historia, inni „aktorzy", trochę inne emocje.
To zupełne zaprzeczenie dawnego myślenia o telewizji, gdy każdy pojawiający się na antenie musiał być absolutnym profesjonalistą i starano się przywiązywać widzów do programu przez gwiazdy i ciągłość fabularną narracji. Dziś liczą się tylko chwilowe emocje. To nam wystarcza. I żeby jeszcze wyglądały na trochę autentyczne (nie wymagajmy zbyt wiele). Dlatego właśnie w świecie telewizji od kilku lat królują formaty, które nazywa się, wykorzystując słowo „docu". I trochę też dlatego, że są tanie w realizacji.
Dlaczego docu? To oczywiście od słowa „dokument". Film dokumentalny jest bowiem kluczem w większości tego rodzaju programów. Czy mówimy o „W11", „Pamiętnikach z wakacji", „Trudnych sprawach" czy tegorocznych „Szpitalu" albo „Prawdziwym życiu" – chodzi o choćby symboliczne wrażenie autentyczności. Ot, sugestię, że to, co widzimy na ekranie, zdarzyło się naprawdę i to właśnie tym ludziom, których widzimy na ekranie.
Świetnym przykładem jest najnowszy cykl, który niedawno zadebiutował w TVP 1, „Prawdziwe życie". Jeszcze niedawno oficjalne stanowisko telewizji publicznej było absolutnie stanowcze – tym nadawca publiczny różni się od kanałów komercyjnych, że tu nie zobaczymy programów tego typu. Tymczasem „Prawdziwe życie" nie tylko pojawiło się na antenie, ale zadebiutowało od razu w czterech wersjach: „Uwikłani" (przestępstwa kryminalne), „Małżonkowie" (problemy rodzinne), „Prawnicy" (historie porad prawnych) i „Komornicy" (opowieści o dłużnikach i poważnych problemach finansowych). Każdy cykl ma trochę inny charakter, trochę inny styl, ale wspólna zasada jest jedna – podstawą są inscenizacje, w których biorą udział amatorzy, a na bieżąco komentuje je wszechwiedzący lektor/narrator. W wersji TVP jest to uzupełnione przez wypowiedzi autentycznych ekspertów, komentatorów, znawców tematu. I jak podejrzewam, to będzie główna linia obrony, jeśli ktoś zarzuci telewizji publicznej, że zabrała się za gatunek, który dotąd uważała za przynoszący ujmę. Bo udział psychologa czy prawnika komentującego opowieść wnosi do niej walor edukacyjny i element misji. I może faktycznie jest to jakiś pomysł.
Pochwała cnót
W zalewie tego typu audycji, zamiast przeciwko nim protestować, może wykorzystać ich potencjał w jakimś słusznym celu. Tym bardziej że przecież idea nieskomplikowanej inscenizacji wydarzeń towarzyszy nam w telewizji od dekad. Wystarczy przypomnieć nadawany przez wiele lat magazyn „997" Michała Fajbusiewicza czy popularny w latach 90. program prowadzony przez Piotra Bałtroczyka pt. „Zwyczajni niezwyczajni". Tam w studiu honorowano ludzi, którzy dokonali czynów pełnych odwagi i poświęcenia, bezinteresownie pomagając innym w sytuacjach krytycznych. Za każdym razem okraszano to kręconą w reportażowym stylu inscenizacją bohaterskiego wyczynu. Gdyby dziś z tego programu usunąć część rozgrywającą się w studiu, to ze zmontowanych kilkuminutowych inscenizacji otrzymalibyśmy idealny docu. Tego rodzaju programów w telewizjach całego świata były setki. I pewnie ten, kto pierwszy wpadł na pomysł, by usunąć rozmowy w studiu, wymyślił nowy gatunek.
Jego forma i popularność są wypadkową kilku innych starszych form telewizyjnych audycji. Z jednej strony właśnie reportażu i dokumentu (stąd owo „docu" powtarzające się w nazwach tego gatunku – scripted docu, docu-crime, docu-soap). Przecież wiemy nie od dziś, że czasem i najlepsi dokumentaliści coś lekko inscenizowali, prowokowali, by przed kamerą zaiskrzyło. Słynna jest historia studenckiego dokumentu Romana Polańskiego „Rozbijemy zabawę..." z 1957 r. Reżyser sam zaprosił na spokojną imprezę bandę chuliganów, by nakręcić sprowokowaną przez siebie rozróbę. Nagrodzone dekadę temu Oscarem jako najlepszy film dokumentalny „Zabawy z bronią" Michaela Moore'a mają w sobie równie dużo fikcji i fabularyzowania co „Borat" z Sashą Baronem Cohenem, komedia o kazachskim dziennikarzu, który nie może się odnaleźć w Ameryce (wiele scen z tego filmu było kręconych bez powiadamiania występujących przed kamerą, że to żart. Oni naprawdę myśleli, że mają do czynienia z tępawym zagranicznym korespondentem). „Borat" był jednak „tylko" fabularną komedią, a „Zabawy z bronią" dokumentem. Dlaczego?