Dlaczego nie zabiłem Angeli Merkel

Żyło nam się tak dobrze, że woleliśmy udawać, iż nie dostrzegamy symptomów poważnej choroby, jaka dotknęła Hiszpanię

Publikacja: 25.05.2013 01:01

Dlaczego nie zabiłem Angeli Merkel

Foto: ROL

Mówiąc pół żartem, pół serio, czyli tak jak pan w swojej nowej książce, negatywny bohater „Awantury o pieniądze albo życie" robi to, co ma dziś ochotę zrobić wielu ludzi z krajów południa Europy. Próbuje zabić Angelę Merkel. Pomyślał pan o takich skojarzeniach czytelników?



Eduardo Mendoza:

Myślę, że naprawdę jest inaczej. Sądzę, że mimo wszystko Angela Merkel nie jest postrzegana jako przyczyna kryzysu. Wielu traktuje ją raczej jako pewien symbol obecnej sytuacji. Trochę jak lekarza, który aby pomóc choremu, stosuje bardzo nieprzyjemne metody. Każe nam łykać niesmaczne lekarstwa albo aplikuje bardzo ostrą dietę.



To nie jest pana pierwsza książka,  gdzie pan dotyka polityki: ta tematyka bardzo pana interesuje.



Tak naprawdę interesuje mnie życie społeczne mojego kraju, a w tej chwili to właśnie są nasze najważniejsze problemy. Gospodarka i polityka – oto czym dziś żyją Hiszpanie. Przed kryzysem było zupełnie inaczej.



Nawet z pańskiej książki, która nie jest powieścią realistyczną, tylko groteską, wynika, że stan ducha Hiszpanów jest dziś fatalny.



Czasy są ciężkie również dlatego, że brakuje nam nadziei. Kryzys widać gołym okiem, ale co gorsza, nikt nie wie, co dalej. Jakie są drogi wyjścia. W naszym kraju trudno się żyło także w okresie dyktatury Franco, ale wtedy znacznie łatwiej było przewidzieć rozwój wydarzeń. Ta sytuacja jest nowa i dlatego tak bardzo niepokojąca.



Nie bez znaczenia jest też chyba to, że przez kilkadziesiąt lat Hiszpania, dzięki pieniądzom z Unii Europejskiej, była krajem dobrobytu. Za czasów Franco można było obwiniać za złą sytuację dyktaturę i mieć nadzieję, że po jej upadku się poprawi, a teraz nie bardzo wiadomo, do kogo mieć pretensje.



Jasne. Mamy nawet takie powiedzenie, że kiedy byliśmy przeciw Franco, mieliśmy dobre wytłumaczenie wszystkich naszych niepowodzeń. Rozwój cywilizacyjny i gospodarczy Hiszpanii, dobrobyt, którego doświadczyliśmy w ostatnich dziesięcioleciach, był pozbawiony realnych podstaw. To wszystko było na kredyt.



Jeśli chodzi o hiszpańską politykę, okazał się pan w swoich powieściach jej wnikliwym analitykiem. W książkach takich jak „Mauricio, czyli wybory" przewidział pan dzisiejsze afery korupcyjne, choćby tę z udziałem władz Partii Ludowej i samego premiera Mariano Rajoya.



Nie trzeba było do tego wielkiej przenikliwości. Wszyscy chyba wiedzieliśmy, że żyjemy w iluzji. Nie ja jeden rozumiałem, co się dzieje, i przewidywałem taki obrót wypadków. Żeby było jasne, nie dotyczy to tylko okresu rządów prawicy. Partia Socjalistyczna wcale nie była lepsza. Żyło nam się tak dobrze, że woleliśmy udawać, iż nie dostrzegamy symptomów poważnej choroby, jaka dotknęła nasz kraj. Wie pan, gdy jesteśmy młodzi, wydaje nam się, że zawsze tak będzie. Że zawsze będziemy piękni i zdrowi, choć logika wskazuje, że jest zupełnie inaczej. Hiszpanie byli chyba świadomi, że dobra koniunktura nie będzie trwać wiecznie i że za fasadą naszej demokracji dzieje się coś niedobrego, ale woleli udawać, że tego nie wiedzą.

Czyli nie czuje się pan prorokiem?

Broń Boże.

Miejmy nadzieję, że nie okaże się pan też prorokiem w kwestii zamachu na Angelę Merkel. Z pańskiej książki wynika, że to osoba urocza, a do tego bardzo romantyczna. O ile wiem, pani kanclerz w „Awanturze o pieniądze" debiutuje jako bohaterka literacka. I dzięki Eduardo Mendozie budzi naprawdę ciepłe uczucia.

To romantyczne oblicze Angeli Merkel jest, oczywiście, częścią karykatury naszej rzeczywistości. Zrobiłem z niej romantyczkę, bo nikt jej nie podejrzewa o sentymentalne porywy duszy. Jest tam przecież pokazana jako kompletne przeciwieństwo tego, jak jest powszechnie postrzegana. W mojej powieści to młoda, niewinna dziewczyna, która podczas wakacji przeżywa wielką miłość z typowym latin lover. Ja nie mam naprawdę zupełnie nic do Angeli Merkel, ani odrobiny antypatii. Wydaje mi się, że ona szuka drogi wyjścia z kryzysu, za co należy jej się uznanie.

Kiedy Angela Merkel spotyka pańskiego fryzjera-detektywa, następuje komiczne qui pro quo, bo myśli, że to jej Manolito. To typowy przypadek dla pańskiego bohatera. Jestem pewien, że to właśnie ten typ dowcipu zadecydował o sukcesie tego cyklu powieściowego. Intryguje mnie, gdzie bije źródło pańskiego poczucia humoru.

Myślę, że chodzi tu o sposób postrzegania rzeczywistości. Nie ma żadnego źródła mojego poczucia humoru, chyba że uznać, iż to ja nim jestem. Mój ojciec podobnie widział świat i to samo dostrzegam u swojego syna, którego najbardziej śmieszą patos, fasadowość i próżność. To wszystko, co graniczy często z głupotą. Potrafimy się z tego tylko śmiać.

Pański typ poczucia humoru kojarzy się z Monty Pythonem i slapstickiem. A z polskich wzorców – z liryczno- -komicznym „Kabaretem Starszych Panów".

Zajmuję się tym od lat i bardzo się cieszę, kiedy rozpoznaję u innych swoje własne poczucie humoru. I rzeczywiście bardzo podoba mi się slapstickowy dowcip braci Marx, Bustera Keatona czy angielski żart Monty Pythona. To, co łączy mnie z nimi, to rodzaj dowcipu skierowanego do ludzi inteligentnych i wykształconych, zupełnie innego niż humor sytuacyjny.

...w stylu Benny Hilla poklepującego staruszka po łysinie.

Na przykład. Albo Luisa de Funes robiącego głupie miny i pokrzykującego na wszystkich. Tam nie widzę tego podłoża kulturowego, które mnie interesuje najbardziej. W Polsce, z tego co wiem, mocno ugruntowana jest tradycja takiego inteligentnego poczucia humoru. Zarówno w kinie, teatrze, jak i w literaturze. Choćby w tekstach Mrożka czy Gombrowicza. To wszystko sprawia, że mój dowcip jest tak świetnie u was odbierany.

Rita Gombrowicz powiedziała mi, że lubi pańskie powieści. Może odnalazła w nich poczucie humoru charakterystyczne dla książek Witolda?

Wiele się od Gombrowicza nauczyłem. To destrukcyjne poczucie humoru, obracanie wszystkiego w absurd, niszczenie świata przedstawionego. Kiedy mówiłem o moich inspiracjach, zapomniałem wspomnieć o Stanie Laurelu i Olivierze Hardym, „Flipie i Flapie", którzy skutecznie niszczyli wszystko, co znalazło się na ich drodze...

...rozumiem, że uważa pan, że coś podobnego uprawiał Gombrowicz.

Tyle że na inną skalę. Destrukcja, w jego wersji, sięgała najgłębiej jak się da. Dotyczyła patriotyzmu, honoru, kultury. Wszystkich wielkich pojęć. On je zakwestionował. Gombrowicz był prawdziwym terrorystą.

Myślę, że zwłaszcza jako autorowi „Ferdydurke" bardzo by się Gombrowiczowi spodobała postać pańskiego fryzjera. To bohater, który kwestionując wszystkie wzorce społeczne, zachowuje się niczym uczniowie z tej powieści mówiący o Juliuszu Słowackim: „jak zachwyca, kiedy nie zachwyca".

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale podoba mi się to porównanie. Dobrze znam „Ferdydurke" i bardzo lubię tę powieść.

Kiedy się zastanawiam, jak pan tworzył postać fryzjera-detektywa, wyobrażam sobie, że wziął pan bohatera w stylu chandlerowskim, takiego jak Philip Marlowe i zabrał mu wszystko, co miał. Dedukcję, elegancję, męskość, powodzenie u kobiet i zostawił go pan nagiego na środku ulicy, czekając, co się stanie.

Taki właśnie był mój zamiar. Stworzyć antybohatera. Ale powieści detektywistyczne nie były moją jedyną inspiracją. Chciałem powrócić do tradycji XVI-wiecznej powieści łotrzykowskiej, która kwitła w czasach potęgi Hiszpanii, gdy królowały wielkie ideały: Bóg, honor i ojczyzna. Bohaterami, którzy opowiadali o tym wspaniałym imperium, byli w powieściach łotrzykowskich ludzie ze społecznych nizin: oszuści, biedacy, drobne rzezimieszki. Próba wrzucenia takiego narratora w czasy współczesne wydawała mi się ciekawym eksperymentem. Szczególnie bawił mnie pomysł wprowadzenia tego bohatera do powieści w stylu Chandlera. I sądzę, że to się powiodło. Mnie to się wydaje zabawne.

Nie tylko panu, ale i setkom tysięcy czytelników. Może dlatego, że trafił pan w dobry moment. Współcześni Europejczycy czują się dziś równie zagubieni jak pański fryzjer. Nasza kultura i tożsamość są w kryzysie, a ta postać jakoś to uosabia. Choć wcale nie twierdzę, że pańskim zamiarem było stworzenie współczesnego everymana.

Może pan ma rację. Ale jednocześnie dobrze pan wie, że pisarze nie muszą stawiać sobie takich celów. To zadanie dla naukowców, publicystów i eseistów. Autor powieści powinien po prostu obserwować świat, a potem opisać to po swojemu.

Świat wykreowany w pańskim cyklu o fryzjerze przywodzi mi na myśl klasyczną hiszpańską sztukę „Życie snem" Calderona de la Barca. Tyle że tu życie jest snem wariata. W tym, co pan opowiada, trudno dopatrzyć się jakiejkolwiek logiki.

Niedawno po raz kolejny obejrzałem przedstawienie „Życie snem" i znowu z zainteresowaniem obserwowałem przemiany bohatera tej sztuki. Człowieka, który jest nikim i niespodziewanie staje się królem. Potem znowu stacza się na dno, a jeszcze później zostaje herosem wojny. Dzieło Calderona de la Barki opowiada w bardzo przekonujący sposób historię, która po trosze dotyczy każdego z nas.

Czy to prawda, że ważnym impulsem do stworzenia postaci fryzjera- -detektywa, która wydaje się zupełnie absurdalna, była prawdziwa historia?

Rzeczywiście. Kiedyś dawno temu przeczytałem w gazecie z początków XX wieku maleńką notatkę o pewnym człowieku, który mimo że przebywał w zakładzie dla psychicznie chorych, był wykorzystywany przez policję jako konfident. Ponieważ był wariatem, mógł infiltrować różne środowiska polityczne czy artystyczne. Nikt nie zwracał na niego uwagi i nikt się nim nie przejmował. Rozmawiano przy nim bez żadnego skrępowania. Choć trafiłem na to ponad 40 lat temu, doskonale to pamiętam. Ta historia mocno zapadła mi w pamięć i inspirowała mnie przy tworzeniu postaci fryzjera- -detektywa.

Nie może się w tej rozmowie nie pojawić wątek Barcelony, pańskiego miasta rodzinnego, bez którego w zasadzie nie ma pańskiego pisarstwa. Zastanawiam się, jaki jest pański stosunek do Barcelony i jak pańskie książki odbierają barcelończycy.

Wydaje mi się, że mieszkańcy Barcelony w dużej mierze podzielają mój dwoisty sposób widzenia naszego miasta. Wiedzą, że Barcelona rzeczywista współistnieje z tą zmistyfikowaną. To przybysze nam to w jakimś sensie narzucają. Oni widzą zupełnie inne miasto niż to, które my znamy.

Nie ma pan poczucia, że ten kult Barcelony bywa nieco karykaturalny? Przybyszom, także tym z Polski, wydaje się, że to miasto z filmu Woody'ego Allena „Vicky Cristina Barcelona" albo francuskiego „Smaku życia". Ulice, gdzie króluje Gaudi i wszystko jest piękne nie do opisania.

Ale taka Barcelona też przecież istnieje. W tym właśnie rzecz, że nasze miasto ma różne oblicza. Tak samo jest z Nowym Jorkiem, w którym przez wiele lat mieszkałem. Każdy, kto tam przyjeżdża, jest tym miastem zachwycony i natychmiast czuje się co najmniej jak Frank Sinatra. Ale sami nowojorczycy nie ulegają tej magii. Kiedyś przecież tak postrzegano Paryż. Jest coś, co powoduje, że dane miejsce w danym momencie łączy się z pewną sytuacją emocjonalną i coś w nas wyzwala.

Muszę użyć wyświechtanego określenia, którego kiedyś używano na przykład wobec Pragi, a dziś można by nim opisać Barcelonę: miasto magiczne. Na pewno istnieje tam jakaś magia literacka. Eduardo Mendoza, Jaume Cabre, Carlos Luis Zafon, Ildefonso Falcones to wszystko barcelończycy, którzy opisują swoje rodzinne miasto, a ich książki odnoszą wielkie sukcesy. Czy ten fenomen można jakoś logicznie wyjaśnić?

Jestem przekonany, że tak, ale ja tego nie potrafię. Musi upłynąć trochę czasu, zanim zrozumiemy, dlaczego właśnie teraz Barcelona wywołała jakiś wstrząs sejsmiczny. Coś, co poruszyło emocje, intelekt i sztukę. Kiedyś takie rzeczy działy się w innych metropoliach, teraz padło na nas.

Zaczęło się chyba przy okazji olimpiady w 1992 roku, kiedy Freddie Mercury zaśpiewał całemu światu, jak bardzo zachwyca go Barcelona.

Tak, to był ten moment. Miasto się unowocześniło. Wtedy po raz pierwszy Barcelona zyskała jakiś wyraźny image, w którym tradycja, architektura i sztuka harmonijnie połączyły się z typowo śródziemnomorską kulturą zabawy, plażami, dobrym jedzeniem. Ale tak łatwo tego się nie da wytłumaczyć. Wiele miast organizowało igrzyska olimpijskie, ale tylko u nas ten efekt okazał się trwały. Barcelona miała potencjał, a do tego mieliśmy splot różnych korzystnych zbiegów okoliczności.

Polacy liczyli na coś podobnego dzięki Euro 2012, ale dziś jesteśmy rozczarowani.

Oczywiście obserwowałem Euro i doskonale to rozumiem. Ale przecież nikt do końca nie wie, jak to działa. W Bilbao wystarczył jeden budynek: Muzeum Guggenheim, by sprawić, że to miasto, uważane za szare, brudne i nudne, zmieniło się w mekkę turystów. W wielu miejscach próbowano powtórzyć ten eksperyment, ale nigdy więcej to się nie udało.

Barcelona to także FC Barcelona, legenda wielkiego klubu. Jako kibica musi pana martwić forma Leo Messiego i jego kolegów.

Wiele się tam musi zmienić, żeby Barca nie stała się żywą skamieliną. Rzeczywiście Messi, choć to wciąż najlepszy zawodnik na świecie, dziś gra słabiej, ale jestem przekonany, że wszystko już wkrótce wróci do normy i znów zaczniemy wygrywać.

Wydawało mi się, że jest pan pisarzem, który z powodu swojego poczucia humoru i postrzegania świata jako wielkiej groteski nie potrafi napisać książki zupełnie serio. A jednak w „Walce kotów" dowiódł pan, że jest inaczej. To rzecz w stu procentach poważna. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wojna domowa wciąż porusza pana i pańskich rodaków. Budzi u Hiszpanów emocje niczym Smoleńsk u Polaków, mimo że od jednego z tych wydarzeń upłynęło 75 lat, a od drugiego raptem trzy.

Pamięć o wojnie domowej mimo upływu lat jest u nas wciąż jeszcze żywa. To dowodzi także czegoś bardzo pozytywnego, że od tamtych czasów nie wydarzyło się nic równie potwornego, co wymazałoby to z naszej pamięci. Każda wojna domowa jest raną, która bardzo źle się goi. Ale wydaje mi się, że w tej chwili zainteresowanie tamtymi wydarzeniami wynika z tego, że dorastają kolejne pokolenia. Widzą w niej wydarzenie historyczne i opierają się nie na własnej pamięci, tylko na relacjach uczestników.

Pamięci o wojnie domowej nie przyćmi np. zabójstwo Angeli Merkel dokonane przez Hiszpana, bo udało się je udaremnić pańskiemu fryzjerowi-detektywowi.

Na całe szczęście.

Eduardo Mendoza (rocznik 1943) jest jednym z najpopularniejszych i najbardziej cenionych hiszpańskich pisarzy. Jego ostatnia książka „Walka kotów", opowiadająca o wojnie domowej, zdobyła najważniejszą nagrodę dla autorów języka hiszpańskiego Premio Planeta. W Polsce, tak jak w całej Europie, wielkim sukcesem stał się jego cykl komediowych kryminałów o fryzjerze-detektywie z Barcelony. Wydana właśnie u nas „Awantura o pieniądze albo życie" to czwarta część tego cyklu (poprzednie to „Przygoda fryzjera damskiego", „Sekret hiszpańskiej pensjonarki" i „Oliwkowy labirynt").

Mówiąc pół żartem, pół serio, czyli tak jak pan w swojej nowej książce, negatywny bohater „Awantury o pieniądze albo życie" robi to, co ma dziś ochotę zrobić wielu ludzi z krajów południa Europy. Próbuje zabić Angelę Merkel. Pomyślał pan o takich skojarzeniach czytelników?

Eduardo Mendoza:

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy