Dzień zwycięstwa zwykłych ludzi

4 czerwca powinien stać się w Polsce świętem państwowym, obchodzonym na równi z 3 maja i 11 listopada. Data ta symbolizuje bowiem – bardziej niż jakakolwiek inna – upadek dyktatury komunistycznej.

Publikacja: 08.06.2013 01:01

Dzień zwycięstwa zwykłych ludzi

Foto: Fotorzepa, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Tekst pochodzi z dodatku "Plus Minus"

Od lat głoszę pogląd, że upadek dyktatury przyniósł Polakom korzystną zmianę ustrojową na skalę projektowaną niegdyś przez Konstytucję 3 maja, z tą wszakże różnicą, że w XVIII wieku skończyło się to natychmiastową katastrofą rozbiorów, a dziś zbliżamy się do ćwierćwiecza wolnego państwa. Od lat też słyszę głosy sprzeciwu. Dlaczego – powiadają krytycy tej propozycji – mamy świętować rocznicę nie w pełni demokratycznych wyborów, będących efektem porozumień Okrągłego Stołu, przy którym słabnąca ekipa gen. Wojciecha Jaruzelskiego dobiła targu z umiarkowaną częścią opozycji skupioną wokół Lecha Wałęsy? Otóż powodów jest, w moim przekonaniu, co najmniej kilka.

Zacznijmy od tego, że właśnie 4 czerwca kontrakt Okrągłego Stołu został przekreślony. Wprawdzie wskutek błędnego rozpoznania przez większość ówczesnego kierownictwa „Solidarności" sytuacji, która powstała po ogłoszeniu wyników głosowania, uświadomienie sobie tego faktu trwało długo, ale i tak los kwietniowej ugody został tego dnia przesądzony.

Istotą układu z Magdalenki było bowiem przeniesienie centrum władzy z Komitetu Centralnego PZPR do mającego powstać urzędu prezydenta. W zamian za zgodę na ten akt opozycja miała otrzymać ponowną legalizację „Solidarności" i miejsce w parlamencie, z którego przez kolejne cztery lata recenzowałaby politykę obozu rządzącego z Jaruzelskim na czele. Jednak nawet gdyby w 1993 r. – jak zakładano przy Okrągłym Stole – odbyły się całkowicie już wolne wybory do parlamentu, to i tak główny ciężar władzy spoczywałby jeszcze przez kolejne dwa lata na barkach prezydenta. Zgodnie bowiem z magdalenkowym kontraktem prezydent miał być wybierany na sześć lat, a wśród licznych uprawnień, w jakie go w nim wyposażono, było też prawo rozwiązywania parlamentu, gdyby tylko uznał, że narusza jego konstytucyjne kompetencje. A te określono nadzwyczaj szeroko.

Układ odrzucony

4 czerwca miliony Polaków za pomocą zwykłej kartki wyborczej odrzuciły ten układ. Nie pomogło oświadczenie, wygłoszone tuż przed głosowaniem przez Lecha Wałęsę, w którym stwierdził, że z listy krajowej – na której znalazły się czołowe postacie z PZPR i jej sojuszników – skreśli tylko jedno nazwisko. Większość głosujących tego dnia dała mandat zaledwie dwóm z 35 umieszczonych na niej kandydatów. Wprawdzie Bronisław Geremek przekonywał wkrótce potem w telewizji, że „pacta sunt servanda", a kierownictwo „Solidarności" zgodziło się na zmianę ordynacji między pierwszą a drugą turą wyborów, by uratować dla PZPR i jej sojuszników 33 poselskie mandaty, ale nie zatrzymało to procesu żywiołowego upadku dyktatury, zapoczątkowanego właśnie 4 czerwca.

Za jego cichy symbol uznaję pismo, jakie w końcu czerwca 1989 r. wystosował do KC PZPR Andrzej Wróblewski – minister finansów w rządzie Rakowskiego i oczywiście członek tej partii. Informował w nim, że „budżet państwa nie będzie w stanie zwiększyć dotacji dla PZPR", oraz zapowiadał, że będzie zmuszony do cofnięcia ulg podatkowych, z jakich korzystały dotąd instytucje finansujące działalność tej partii. Był to w istocie rzeczy wyrok śmierci dla aparatu PZPR, bez którego system realnego socjalizmu nie miał racji bytu. Śmiem wątpić, by ośmielił się on wystosować podobne pismo – za które zresztą Stanisław Ciosek (wówczas sekretarz KC PZPR) chciał go postawić przed komisją kontroli partyjnej – gdyby wynik wyborów czerwcowych był zgodny z szacunkami ekipy Jaruzelskiego. Tymczasem jak wynika z zachowanych dokumentów, w otoczeniu generała niemal do końca łudzono się, że w wolnych wyborach do Senatu kandydaci władz zdobędą około połowy mandatów.

Po 4 czerwca proces utraty władzy przez PZPR był już tylko kwestią czasu

Żadnych wiwatów

Po 4 czerwca, na wyraźne zalecenie władz Komitetu Obywatelskiego „Solidarność", nie było żadnych demonstracji radości, a w „Gazecie Wyborczej" przestrzegano przed złowrogim cieniem masakry na placu Tiananmen. Dlatego tak niewielu z tysięcy ludzi, którzy zaangażowali się w kampanię solidarnościowych kandydatów, miało wówczas poczucie, że właśnie zadali dyktaturze śmiertelny cios. Tymczasem dwa tygodnie później, przy okazji zapomnianej dziś całkowicie drugiej tury głosowania, „Solidarność" odniosła kolejne, równie ważne, choć mniej widowiskowe, zwycięstwo.

W drugiej turze rozstrzygał się bowiem los większości mandatów poselskich przypisanych z góry PZPR oraz jej ówczesnym sojusznikom – ZSL i SD. „Solidarność" zaapelowała do swoich zwolenników o głosowanie na niektórych kandydatów z list koalicyjnych. Chodziło tu o ludzi, którzy startowali w opozycji do kierownictw własnych partii i rokowali nadzieje na zachowanie w Sejmie niezależnej postawy. Łącznie udzielono poparcia 55 późniejszym posłom, w tym 21 należącym do PZPR.

Tłumy nie wiwatowały na ulicach, ale w końcu czerwca stało się jasne, że choć ustalona w Magdalence proporcja układu sił w Zgromadzeniu Narodowym została formalnie zachowana, to nie ma w nim stabilnej większości gwarantującej wybór gen. Jaruzelskiego na prezydenta. Stało się tak za sprawą buntu grupy posłów z ZSL i SD (w większości tych wybranych dzięki wsparciu „Solidarności"), którzy odmówili poparcia dla kandydatury generała. A bez prezydentury dla Jaruzelskiego cała misterna okrągłostołowa konstrukcja ległaby w gruzach. Tak się, jak wiadomo, nie stało. Poskutkowały trwające przez kilkanaście dni zabiegi, w których groźbom formułowanym przez gen. Kiszczaka towarzyszyły prośby ze strony ambasadora USA w Warszawie: kilkunastu parlamentarzystów OKP oddało głosy nieważne lub nie wzięło udziału w głosowaniu, a senator Stanisław Bernatowicz, popierając Jaruzelskiego, w praktyce umożliwił jego wybór.

Pyrrusowe zwycięstwo autora stanu wojennego, większością zaledwie jednego głosu, nastąpiło wbrew woli przeważającej liczby Polaków, jasno wyrażonej 4 czerwca. Nie zatrzymało jednak procesu destrukcji systemu, który – choć przebiegał bez poruszających masową wyobraźnię wydarzeń – postępował do przodu, aby już w sierpniu otworzyć Tadeuszowi Mazowieckiemu drogę do stanowiska premiera. To, że jego rząd nie spełnił później oczekiwań wielu Polaków opowiadających się za bardziej zdecydowanym zerwaniem z komunistyczną dyktaturą, nie powinno rzutować na ocenę znaczenia wyborów czerwcowych. Gdyby bowiem wynik wyborów czerwcowych był inny, to Polska mogłaby doczekać upadku muru berlińskiego, aksamitnej rewolucji w Czechosłowacji, a być może nawet grudniowej egzekucji Nicolae Ceausescu, mając rząd kierowany przez gen. Czesława Kiszczaka.

Przed dziesięciu laty nadałem mojej książce poświęconej wydarzeniom z 1989 r. przewrotny tytuł: „Reglamentowana rewolucja". Chciałem w ten sposób zilustrować paradoks polegający na tym, że bardzo głęboka, w istocie rewolucyjna w swej głębokości zmiana ustrojowa była w większym stopniu dziełem ludzi reżimu komunistycznego niż ich przeciwników, a równocześnie zakres zmian okazał się w wielu obszarach (jak wojsko, służby specjalne, wymiar sprawiedliwości czy dyplomacja) ściśle reglamentowany. Równocześnie jednak w procesie tym, trwającym od rozpoczęcia rozmów Wałęsy z Kiszczakiem w sierpniu 1988 r. do dnia powszechnych wyborów prezydenckich z końca 1990 r., duch historii tylko na jeden dzień opuścił warszawskie gabinety i salony, w których ustalano szczegółowy zakres owej reglamentacji. Tym dniem był właśnie 4 czerwca 1989 r.

Być może właśnie stąd bierze się niechęć do eksponowania przełomowego znaczenia 4 czerwca ze strony tych, dla których punktem zwrotnym na drodze do demokracji pozostają obrady Okrągłego Stołu. Dla nich głównym bohaterem wydarzeń nie jest społeczeństwo, ale bardzo konkretne środowisko polityczne, które odegrało decydującą rolę najpierw przy Okrągłym Stole, a następnie przy wyborze Jaruzelskiego na prezydenta i forsowaniu koncepcji przejęcia stanowiska premiera przez przedstawiciela opozycji.

Spontaniczny czerwiec

Eksponowanie czerwcowego zwycięstwa przypomina też o konfrontacyjnym charakterze wyborów i związanym z nim podziale Polaków na większość popierającą wówczas „Solidarność" i mniejszość opowiadającą się za koalicją rządową pod przewodnictwem PZPR. Narusza to kolejny mit związany z 1989 r., sprowadzający się do twierdzenia, że wybory czerwcowe stanowiły wspólny sukces obu stron okrągłostołowego kontraktu. Dziś taki pogląd nie jest już zbyt popularny, ale jeszcze w dziesiątą rocznicę wyborów czerwcowych Adam Michnik przekonywał w rocznicowym komentarzu: „Nie mieliśmy wątpliwości w nocy z 4 na 5 czerwca przed dziesięciu laty: Polska wybrała wolność. Cała Polska – ta głosująca na kandydatów »Solidarności« do Sejmu i Senatu, ale też i ta Polska, która głosowała na kandydatów PZPR".

Rozwijając tę myśl, można by stwierdzić, że skoro wszyscy głosujący 4 czerwca wybierali wolność, to równie dobrze koalicja rządowa mogła wówczas zdobyć 99 ze 100 miejsc w Senacie. Tak oczywiście nie było, co równocześnie nie znaczy, że 4 czerwca ma być świętem wyłącznie dla tych, którzy utożsamiają się z tradycją „Solidarności". Powinno być świętem wszystkich zwolenników demokracji, choć tamte wybory demokratyczne do końca nie były. Nie będzie to jednak – gdy idzie o nasze święta narodowe – jakiś szczególny paradoks.

Rozważając sens ustanowienia święta 4 czerwca, warto bowiem spojrzeć na nie przez pryzmat daty 11 listopada. To ostatnie święto, mające symbolizować narodziny II Rzeczpospolitej, zostało ustanowione dopiero w 1937 r., gdy po śmierci Józefa Piłsudskiego rządzący Polską obóz sanacyjny uległ dekompozycji i próbował między innymi w taki właśnie sposób ratować resztki dawnej jedności. Była to też próba reakcji na działania opozycyjnej PPS, która obchodziła wcześniej święto niepodległości 7 listopada, na pamiątkę powstania tego dnia w 1918 r. Tymczasowego Rządu Republiki Polskiej z Ignacym Daszyńskim na czele. Ustawę w sprawie 11 listopada przyjął Sejm, wybrany dwa lata wcześniej na podstawie ordynacji wyborczej, która skutecznie wyeliminowała z możliwości startu w wyborach partie opozycyjne. W efekcie w II RP święto to obchodzono tylko dwukrotnie, i to niemal wyłącznie z udziałem zwolenników sanacji.

W przeciwieństwie do święta 3 Maja, ustanowionego przez Sejm Ustawodawczy jeszcze w 1919 r., 11 listopada nie stał się w Polsce międzywojennej datą szeroko akceptowaną. A komuniści, po przejęciu po wojnie władzy, w pierwszej kolejności zlikwidowali zarówno święto listopadowe, jak i trzeciomajowe, ustanawiając na to miejsce 22 lipca i 1 maja, który niestety po dzień dzisiejszy pozostaje w Polsce świętem państwowym, a nie tylko międzynarodowej lewicy, z której to tradycji się wywodzi. Co znamienne, Polacy bronili wówczas tylko święta Konstytucji 3 maja, czego najbardziej spektakularnym przykładem były burzliwe obchody 3 Maja w 1946 r. w Krakowie, zakończone krwawymi represjami.

Popularność 11 listopada zaczęła rosnąć dopiero w końcu lat 70., gdy rodząca się wówczas demokratyczna opozycja postanowiła wykorzystać 70. rocznicę odzyskania niepodległości do budowy własnej tożsamości historycznej i przeciwstawienia się szkalującej II RP komunistycznej propagandzie. Począwszy od demonstracji listopadowych z 1978 r. w Warszawie, Krakowie i Gdańsku, obchody tego święta stały się trwałym elementem polityki historycznej opozycji, a po wybuchu solidarnościowej rewolucji nabrały naprawdę masowego charakteru. Paradoksalnie zatem święto ustanowione przez autorytarny reżim sanacyjny stało się symbolem sprzeciwu wobec komunistycznej dyktatury i dążeń Polaków do niepodległości i demokracji. Wypada też jednak przypomnieć, że pod wpływem oddolnej presji społecznej, widocznej przez całą dekadę lat 80., święto 11 listopada przywrócił Polakom w lutym 1989 r. ostatni Sejm PRL i uczynił to z inicjatywy ostatniego komunistycznego rządu Mieczysława Rakowskiego.

Jesień patriarchy Piłsudskiego

Dlaczego jednak w 1937 r. wybrano właśnie datę 11 listopada? Dla polityków rządzącego obozu sanacyjnego był to przede wszystkim dzień przekazania przez Radę Regencyjną władzy nad wojskiem Józefowi Piłsudskiemu. W ich interpretacji eksponowało to zarówno postać marszałka, jak i szczególną rolę armii, której publiczna rola w ideologii sanacyjnej wykraczała znacząco poza zadanie obrony państwa. Jednak w perspektywie dziejów samej Polski trudno uznać 11 listopada za datę ważniejszą od przekazania przez Radę Regencyjną całej władzy politycznej Piłsudskiemu (14 listopada), powołania przez tego ostatniego rządu Jędrzeja Moraczewskiego – pierwszego rządu II RP (17 listopada) – czy – zwłaszcza – dnia demokratycznych wyborów do Sejmu Ustawodawczego (26 stycznia 1919).

Tak naprawdę za dziejowym znaczeniem 11 listopada przemawia natomiast jego wymiar międzynarodowy: tego dnia skapitulowały Niemcy, co ostatecznie otworzyło drogę do likwidacji marionetkowego Królestwa Polskiego i powstania w jego miejscu niepodległej Rzeczypospolitej. Ten aspekt 11 listopada jest często pomijany w rocznicowych obchodach, ponieważ podważa jakoby wagę wysiłku czy to żołnierzy Legionów, czy to członków Polskiej Organizacji Wojskowej, którzy tego dnia rozbrajali na ulicach Warszawy niemieckich żołnierzy. Tymczasem to właśnie umiejętność wykorzystania międzynarodowej koniunktury – w tym przypadku dla odbudowy własnego państwa – powinna stanowić jedną z najważniejszych nauk, jakie Polacy mogą wyciągnąć z tego święta.

Nie inaczej jest zresztą w przypadku 4 czerwca. Wszak zarówno Okrągły Stół, wybory czerwcowe, jak i powstanie rządu Mazowieckiego były możliwe nie tylko dzięki działalności opozycji i Kościoła oraz głębokiemu kryzysowi gospodarczemu, które łącznie skłoniły ekipę Jaruzelskiego do ustępstw, ale i proklamowanej w ZSRR przez Michaiła Gorbaczowa polityce pierestrojki. Bez impulsu ze Wschodu proces polityczny zapoczątkowany spotkaniem Lecha Wałęsy i gen. Czesława Kiszczaka 31 sierpnia 1988 r. – o ile w ogóle do niego by doszło – mógł się zakończyć tak samo jak podpisane osiem lat wcześniej w Gdańsku porozumienie społeczne, które zrodziło „Solidarność". Dlatego też uważam, że to właśnie 4 czerwca, a nie 31 sierpnia, z którą to datą nieodparcie związana jest katastrofa stanu wojennego, powinien być świętem symbolizującym polski ruch wolnościowy prowadzący ku III Rzeczypospolitej.

Święto wyborców

Za uznaniem 4 czerwca za święto przemawia też – ponury skądinąd – fakt, że tego właśnie dnia odnotowaliśmy rekordową w skali całej dotychczasowej historii III RP frekwencję wyborczą w wyborach parlamentarnych. Do urn poszło wówczas 62 proc. Polaków, co w 1989 r. wydawało mi się – z uwagi na znaczenie tamtego głosowania – liczbą zaskakująco niską, z perspektywy późniejszego dwudziestolecia zaś okazuje się niedoścignionym wzorem. W siedmiu kolejnych wyborach do Sejmu – a zatem najistotniejszych z punktu widzenia istniejącego w Polsce systemu parlamentarno-gabinetowego – tylko dwukrotnie do urn udała się ponad połowa uprawnionych. Najwięcej, bo 54 proc., było ich w 2007 r., gdy PO odebrała PiS władzę. Niezbyt pocieszający jest tu fakt, że Polacy nieco częściej głosują na prezydenta, tym bardziej że tylko raz – w 1995 r., gdy Kwaśniewski pokonał Wałęsę – uczestniczyło w tym akcie więcej Polaków niż w wyborach czerwcowych. W drugiej turze frekwencja wyniosła wówczas 68 proc. Jest to jednak co najwyżej argument za tym, że mając do wyboru jako formę rządów system parlamentarno-gabinetowy i prezydencki, więcej z nas poparłoby przypuszczalnie ten ostatni wariant.

Wydarzenia, jakie miały miejsce w Polsce w drugiej połowie 1989 r., zostały zdeterminowane przede wszystkim przez wynik wyborów czerwcowych, stanowiący ogromne zaskoczenie dla obu stron okrągłostołowego kontraktu i w istocie rzeczy przekreślający jego zasadnicze założenia. Z chwilą ogłoszenia rezultatów głosowania proces utraty władzy przez PZPR był już tylko kwestią czasu. Dlatego ten dzień zwycięstwa zwykłych ludzi, z których tak wielu, rozczarowanych nowym państwem, odwróciło się później do polskiej demokracji plecami, powinien stać się jak najszybciej nowym świętem narodowym, a przez to jednym z czynników odbudowujących obywatelską wspólnotę. Obecnie w coraz silniej podzielonym polskim społeczeństwie, nieustannie dezintegrowanym przez polityków używających coraz brutalniejszego języka, potrzebujemy takich jednoczących nas wydarzeń bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Autor jest politologiem, profesorem nauk humanistycznych, członkiem Rady Instytutu Pamięci Narodowej. Ostatnio opublikował „Instytut. Osobista historia IPN" (2011) i „Historię polityczną Polski 1989–2012" (przed kilku tygodniami).

Tekst pochodzi z dodatku "Plus Minus"

Od lat głoszę pogląd, że upadek dyktatury przyniósł Polakom korzystną zmianę ustrojową na skalę projektowaną niegdyś przez Konstytucję 3 maja, z tą wszakże różnicą, że w XVIII wieku skończyło się to natychmiastową katastrofą rozbiorów, a dziś zbliżamy się do ćwierćwiecza wolnego państwa. Od lat też słyszę głosy sprzeciwu. Dlaczego – powiadają krytycy tej propozycji – mamy świętować rocznicę nie w pełni demokratycznych wyborów, będących efektem porozumień Okrągłego Stołu, przy którym słabnąca ekipa gen. Wojciecha Jaruzelskiego dobiła targu z umiarkowaną częścią opozycji skupioną wokół Lecha Wałęsy? Otóż powodów jest, w moim przekonaniu, co najmniej kilka.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy