Tekst pochodzi z dodatku "Plus Minus"
Od lat głoszę pogląd, że upadek dyktatury przyniósł Polakom korzystną zmianę ustrojową na skalę projektowaną niegdyś przez Konstytucję 3 maja, z tą wszakże różnicą, że w XVIII wieku skończyło się to natychmiastową katastrofą rozbiorów, a dziś zbliżamy się do ćwierćwiecza wolnego państwa. Od lat też słyszę głosy sprzeciwu. Dlaczego – powiadają krytycy tej propozycji – mamy świętować rocznicę nie w pełni demokratycznych wyborów, będących efektem porozumień Okrągłego Stołu, przy którym słabnąca ekipa gen. Wojciecha Jaruzelskiego dobiła targu z umiarkowaną częścią opozycji skupioną wokół Lecha Wałęsy? Otóż powodów jest, w moim przekonaniu, co najmniej kilka.
Zacznijmy od tego, że właśnie 4 czerwca kontrakt Okrągłego Stołu został przekreślony. Wprawdzie wskutek błędnego rozpoznania przez większość ówczesnego kierownictwa „Solidarności" sytuacji, która powstała po ogłoszeniu wyników głosowania, uświadomienie sobie tego faktu trwało długo, ale i tak los kwietniowej ugody został tego dnia przesądzony.
Istotą układu z Magdalenki było bowiem przeniesienie centrum władzy z Komitetu Centralnego PZPR do mającego powstać urzędu prezydenta. W zamian za zgodę na ten akt opozycja miała otrzymać ponowną legalizację „Solidarności" i miejsce w parlamencie, z którego przez kolejne cztery lata recenzowałaby politykę obozu rządzącego z Jaruzelskim na czele. Jednak nawet gdyby w 1993 r. – jak zakładano przy Okrągłym Stole – odbyły się całkowicie już wolne wybory do parlamentu, to i tak główny ciężar władzy spoczywałby jeszcze przez kolejne dwa lata na barkach prezydenta. Zgodnie bowiem z magdalenkowym kontraktem prezydent miał być wybierany na sześć lat, a wśród licznych uprawnień, w jakie go w nim wyposażono, było też prawo rozwiązywania parlamentu, gdyby tylko uznał, że narusza jego konstytucyjne kompetencje. A te określono nadzwyczaj szeroko.
Układ odrzucony
4 czerwca miliony Polaków za pomocą zwykłej kartki wyborczej odrzuciły ten układ. Nie pomogło oświadczenie, wygłoszone tuż przed głosowaniem przez Lecha Wałęsę, w którym stwierdził, że z listy krajowej – na której znalazły się czołowe postacie z PZPR i jej sojuszników – skreśli tylko jedno nazwisko. Większość głosujących tego dnia dała mandat zaledwie dwóm z 35 umieszczonych na niej kandydatów. Wprawdzie Bronisław Geremek przekonywał wkrótce potem w telewizji, że „pacta sunt servanda", a kierownictwo „Solidarności" zgodziło się na zmianę ordynacji między pierwszą a drugą turą wyborów, by uratować dla PZPR i jej sojuszników 33 poselskie mandaty, ale nie zatrzymało to procesu żywiołowego upadku dyktatury, zapoczątkowanego właśnie 4 czerwca.