Multi kulti na boisku

Drużyna naszych zachodnich sąsiadów mieni się wszystkimi kolorami, a największe gwiazdy to Niemcy najwyżej w drugim pokoleniu. Ale jest dziś bodaj najlepsza w swej historii. Wreszcie nie gra topornie i nie zwycięża uporem jak pruska piechota.

Publikacja: 15.06.2013 01:01

Niemcy są zachwyceni swoją drużyną. Na zdjęciu od lewej: Lars Bender, Mats Hummels, Sami Khedira, An

Niemcy są zachwyceni swoją drużyną. Na zdjęciu od lewej: Lars Bender, Mats Hummels, Sami Khedira, André Schuerrle i Mesut Oezil

Foto: AFP

Reprezentacja Polski w rugby w połowie składa się z zawodników, którzy po polsku nie mówią, naszego hymnu uczyli się dopiero na zgrupowaniach. Od pokoleń mieszkają bowiem we Francji, ale mają polskich przodków i ochotę, żeby grać z orzełkiem na piersiach.

Niektórzy twierdzą, że nowa ojczyzna jest dla piłkarza szansą na grę w reprezentacji, gdy w kraju przodków jest za duża konkurencja. Ale czy naprawdę koniecznie trzeba urodzić się nad Wisłą, by grać w polskiej drużynie, strzelać dla Polski gole i dawać radość Polakom?

Przybrani synowie

Bez Cedrica Vaissiere'a, Leandre'a Billaud, Alexandre'a Beccau, Davida Chartiera czy Thomasa Kordzielewskiego i kilku innych drużyna rugby byłaby dużo słabsza, więc trener Tomasz Putra namawia do gry kolejnych zawodników. Można mówić, że są za słabi na Francję, więc garną się do Polski, ale poza zaszczytem innych profitów z tego nie mają.

– To nie piłka nożna. Muszą się zwalniać z pracy na zgrupowania, za przyjazd dostają tylko zwrot kosztów. Robią to, bo chcą grać. Mamy też chłopaka z Wysp Brytyjskich, Toma Jankowskiego. Sam znalazł telefon do Tomasza Putry i zgłosił chęć gry. Na zgrupowania przyjeżdża z Bahrajnu, bo tam pracuje – mówi Wiesław Woronko, drugi trener reprezentacji. Hymn znają i śpiewają wszyscy nowi Polacy.

Podobnie jest w koszykówce, która od dawna wspomaga się przybranymi synami, nie tylko w Polsce zresztą. Władze światowe wydały nawet przepis, że w reprezentacji może grać tylko jeden naturalizowany koszykarz. Gdyby nie to, Bahrajn albo Arabia Saudyjska mogłyby walczyć o mistrzostwo świata. Nadprodukcja niezłych zawodników w USA jest ogromna i można by nimi obdzielić kilka drużyn. Polacy też z tego korzystają. W biało-czerwonej koszulce grali już: Eric Elliott, Jeff Nordgaard czy David Logan. Ostatnio występuje Thomas Kelati, rodem z Erytrei. Ma żonę Polkę, ale wywiadów woli udzielać po angielsku.

– Thomas to otwarty i sympatyczny człowiek. Przed mistrzostwami Europy w 2011 roku, kiedy mieliśmy różne problemy, choćby z ubezpieczeniem dla Marcina Gortata, jako pierwsza z naszych gwiazd zadeklarował, że przyjedzie na turniej. Świetnie na Litwie zagrał też Dardan Berisha, którego mama jest Polką, a ojciec Albańczykiem z Kosowa. W PGE Turów Zgorzelec występuje też Aaron Cel, który ma polskie i francuskie obywatelstwo. Przyglądamy mu się, ale on chyba zagrał już kiedyś dla Francji – mówi Grzegorz Bachański, prezes Polskiego Związku Koszykówki.

Obraniak zaczął przeszkadzać

W piłce nożnej w grę wchodzą wielkie pieniądze, występy na mistrzostwach świata czy Europy, czasami paszport z kraju Unii Europejskiej, co nie jest bez znaczenia. Wtedy zaczynają się podteksty i domysły, ale problem z Ludovikiem Obraniakiem jest przede wszystkim taki, że najpierw przestał dobrze grać, a dopiero potem pojawił się argument, że nie zna języka. W przeciwnym razie prezes Zbigniew Boniek nie odważyłby się sugerować, że skoro piłkarz nie zna języka polskiego, to w kadrze ma problemy. Tematu by nie było. Oficjalnie Boniek mówi, że jest przeciwny kolejnym tego typu piłkarzom w kadrze, przeciwko Obraniakowi niby nic nie ma, ale wiadomo, że to on najbardziej na tym cierpi.

Za czasów Leo Beenhakkera Obraniak grał w koszulce z orzełkiem całkiem nieźle, strzelał bramki, dobrze podawał, a kibice cieszyli się, że reprezentacja Polski ma jednego dobrego gracza więcej, bo każdy jest na wagę złota. I to takiego gracza, który grę dla Polski wybrał, choć wcale nie musiał, o czym dziś mało kto pamięta.

Z nim nie było tak, jak choćby z Rogerem Guerreiro, o którym w Brazylii mało kto słyszał, a w Polsce bywał bohaterem. I rzecz ciekawa, że Roger też grał dobrze w reprezentacji Polski, dopóki prowadził ją Beenhakker, a kiedy Holendra zabrakło, zniknął z radarów kadry.

W przypadku Rogera i wcześniej Emmanuela Olisadebe transakcja była wiązana – my im obywatelstwo, oni nam – gole i radość. Bo niech ktoś udowodni, że bez Olisadebe reprezentacja Jerzego Engela awansowałaby do mistrzostw świata w 2002 roku.

Nigeryjczyk językiem polskim nie władał, a nad Wisłę przyjechał tylko po to, żeby grać w piłkę. Nie miało dla niego znaczenia, w jakim klubie. Wtedy nikomu to nie przeszkadzało. Nawet Zbigniew Boniek, gdy został selekcjonerem reprezentacji po mundialu 2002, wysyłał Olisadebe powołania i wpuszczał na boisko. Wtedy różnice mu nie przeszkadzały, a przynajmniej głośno o nich nie mówił.

Z Obraniakiem było całkiem  inaczej. Jemu nikt polskiego obywatelstwa nie musiał darować i bez niego w każdym klubie byłby traktowany jako obywatel Unii Europejskiej. O polskich korzeniach opowiedział najpierw Marcinowi Żewłakowowi, którego spotkał w FC Metz. Mówił, że dziadek mieszkał w Pobiedziskach, wyjechał do Francji po wojnie, zabierając ze sobą koszulkę reprezentacji Polski, dostał nowe obywatelstwo, ale starego się nie zrzekł. Dzięki temu jego syn i wnuk mieli nadal obywatelstwo polskie.

Kiedy opowiadał historię rodziny Żewłakowowi, miał 22 lata. Ciągle mógł mieć nadzieję na to, że dostanie powołanie do reprezentacji Francji. Grywał tam w kadrach juniorskich, dostał powołanie nawet do drużyny U-21, potem trenerzy o nim jakby zapomnieli, ale to nie był jeszcze ten wiek, w którym z niecierpliwością przebiera się nogami: trener powoła czy nie powoła? Zwłaszcza że w lidze francuskiej grał coraz lepiej.

Mimo to zaczął się starać o grę dla Polski, chociaż dokumenty poginęły i trzeba było potwierdzać obywatelstwo. Pomagał mu menedżer Tadeusz Fogiel.

Na początku sympatię budziło to, że po polsku mówi jedynie: „proszę", „dziękuję", i jest w stanie te słowa swobodnie zamieniać, bo nie rozumie, co znaczą. Słabo kojarzył też z Polską Jana Pawła II, a ze sławnych Polaków pierwszy do głowy przychodził mu Andrzej Juskowiak. O słowa hymnu nie było sensu nawet go zaczepiać, bo i tak by nie zaśpiewał.

Potem zaczęło to przeszkadzać, najbardziej wtedy gdy nie spełnił oczekiwań na Euro 2012, nie potrafił dogadać się na boisku z Robertem Lewandowskim, a potem gdy uderzył przeciwnika w meczu z Czarnogórą i wyleciał z boiska.

Nagle stał się największym problemem reprezentacji Polski, choć gdyby trochę dłużej poczekał, to może grałby dziś dla Francji, tak jak Laurent Koscielny, o którego Polacy bardzo zabiegali, a który uciekł trenerowi Franciszkowi Smudzie z umówionego spotkania w Warszawie.

Obraniak się nie buntował. Nigdy nie było słychać o fochach z jego strony, zawsze chętnie przyjeżdżał na zgrupowania, choćby mecz miał się odbyć w Montrealu, a jeśli nawet miał inne pomysły na spędzenie wolnego czasu, to starannie je ukrywał.

Czarna, Biała, Arabska

Koscielny chciał inaczej, a ze swoimi polskimi korzeniami idealnie pasował do reprezentacji Trójkolorowych, gdzie łatwiej znaleźć dzieci imigrantów niż rodowitych Francuzów. Koscielny długo nie chciał się określić – jego ojciec Bernard zachęcał PZPN, żeby walczył o utalentowanego syna, i narzekał, że nikt nie pomaga mu nawet w zbieraniu dokumentów. W rzeczywistości była to gra skierowana do selekcjonera reprezentacji Francji, żeby wreszcie spojrzał przychylnym okiem na piłkarza. W końcu Laurent Blanc go powołał.

Skoro reprezentacja jest multi- kulti, to czemu do Afrykańczyków, Arabów (w przeszłości byli też Baskowie i Ormianie) nie dodać jakiegoś Polaka, który zapewnia, że czuje się Francuzem? Koscielny podobno nigdy swojej decyzji nie żałował. Dla Francji zagrał na razie dziewięć spotkań, trudno więc stwierdzić, czy ma szanse stać się pierwszoplanową postacią w reprezentacji, która od dawna jest mieszanką ras i kultur.

Chyba każdy kibic we Francji zna scenę, kiedy Didier Deschamps wskakuje na podium ustawione na trybunach stadionu St. Denis i odbiera puchar za mistrzostwo świata. Potem z jego rąk trofeum bierze Blanc, a potem idzie cała procesja – dowód różnorodności Francji: Marcel Desailly urodzony w Ghanie, w wieku czterech lat adoptowany przez francuskiego dyplomatę i wychowany na Francuza, Zinedine Zidane – potomek Algierczyków, którzy wyemigrowali do Francji niedługo przed wojną, wychowany w złych dzielnicach Marsylii, Bixente Lizarazu – Bask, od którego ETA domagała się pieniędzy na swoją walkę i dostał nawet z tej okazji ochronę policyjną, czy wreszcie Christian Karembeu, którego pradziadka przywieziono do Francji jako krwiożerczego dzikusa do pokazywania gawiedzi.

To oni zdobyli dla Francji pierwsze mistrzostwo świata. Na turnieju, który – dodajmy – organizował Michel Platini, Francuz od ledwie dwóch pokoleń. Platini, mały generał, był największy, dopóki nie nadszedł Zidane, twarz pokolenia mistrzów świata, który strzelił w pamiętnym finale dwie bramki. Tylko że Zidane nigdy nie pchał się na afisz, mówił mniej, niż oczekiwano, mógł być twarzą, proszę bardzo, ale nie głosem.

Więcej od niego gadał Desailly. Gdy Jean Marie Le Pen dostał się w 2002 roku do decydującej tury wyborów prezydenckich, to potężny obrońca krzyczał najgłośniej, żeby wybrać jeszcze raz Jacques'a Chiraca.

Le Pen nieraz atakował Les Bleus za to, że jest zbyt kolorowa, że nie odzwierciedla społeczeństwa francuskiego, że jest w niej nadreprezentacja czarnych piłkarzy i niech selekcjonerzy się opamiętają. Może gdyby atakował wtedy, kiedy drużynie nie szło, to znalazłby posłuch, ale on się odzywał zawsze wtedy, kiedy Francuzi szli na szczyt. W 1998 roku krytykował po raz pierwszy, kiedy zdobywali mistrzostwo świata, potem zaatakował w 2006 roku, przed ćwierćfinałem, w którym Trójkolorowi pokonali 1:0 Brazylię, a potem wywalczyli srebrny medal. Każdy z nich twierdzi, że czuje się Francuzem, chociaż przodek żadnego nie zdobywał z Joanną d'Arc Orleanu ani nie zwyciężał z Napoleonem pod Austerlitz. Oni swój rodowód udowodnili na boisku. W końcu jak republika, to republika.

– Cóż mogę powiedzieć o panu Le Pen? Najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że jesteśmy Francuzami, którzy są czarni. Kiedy wychodzimy na boisko, robimy to jako Francuzi. Wszyscy. Kiedy ludzie świętują nasze zwycięstwo, świętują zwycięstwo Francuzów. Wszyscy tutaj jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy Francuzami – unosił się podczas mundialu w Niemczech Lilian Thuram.

Urodzony na Gwadelupie Thuram to drugi symbol tamtego pokolenia, piłkarz gotowy na każde wezwanie, 142 razy zakładał koszulkę kadry. Na tamtym mundialu miało go nie być, już skończył karierę w reprezentacji, ale dał się namówić Raymondowi Domenechowi na powrót i jeszcze raz starzy wiarusi odkurzyli niebieskie mundury. Nic dziwnego, że  poczuł się dotknięty takimi komentarzami, zwłaszcza że tolerancja to jest dziecko, którym Thuram opiekuje się szczególnie troskliwie.

Z trzech haseł rewolucji najchętniej wykrzykuje „egalite". Małżeństwa dla gejów? Lilian jest za. Adopcja dzieci przez pary homoseksualne? Thuram popiera. Kogoś dyskryminują, bo jest czarny? Lilian stanie w obronie. Jest tak przewrażliwiony, że kiedyś w Brukseli za rasizm wziął prośbę kelnera, by wyszedł z toalety w restauracji. Kelner nie rozpoznał Thurama, nie wiedział, że jest klientem, i wybuchła afera na pół Europy, bo piłkarz odebrał to jako atak na siebie.

Niebieska koszulka jest dla niego święta i kiedy Patrice Evra stał się przywódcą rokoszu przeciwko Domenechowi na mundialu w RPA, Thuram nie krył oburzenia. Evra jest czarny, Nicolas Anelka, o którego poszło w tym buncie, też, a mimo to Thuram dopominał się o dożywotnią dyskwalifikację dla Evry. – Nie powinien już nigdy wrócić do reprezentacji. Kiedy jesteś kapitanem, odpowiadasz za koszulkę i zawodników – uzasadniał.

Nie wszyscy są tacy jak Thuram. Czasami potomkowie emigrantów sami dają paliwo przeciwnikom kolorowej reprezentacji. Mógłby Karim Benzema śpiewać „Marsyliankę", mógłby, gdyby chciał. Ale nie chce. Tylko że to, co ujdzie na sucho takim jak Blanc czy Deschamps, to nie ujdzie potomkowi algierskich imigrantów. – Zidane też nie śpiewał i nikt nie robił z tego problemu – bronił się Benzema.

Tylko że Zidane z kolegami zdobyli mistrzostwo świata i Europy, a w ostatnim zrywie jeszcze wicemistrzostwo świata. Benzema jest z tej generacji, która sukcesów nie ma, za to kłóci się w kadrze na każdym kroku. Franck Ribéry to diwa, która zatruwa swoimi humorami całą grupę, Samir Nasri myśli tylko o sobie, a Benzema jest arogancki – tak wspominał ich trener Domenech, któremu skutecznie zatruwali życie.

Potem nastał selekcjoner Blanc i wydawało się, że wszystko uleczy. W końcu największe sukcesy jako piłkarz odniósł w najbardziej kolorowej reprezentacji nazywanej: Black, Blanc, Beur (Czarna, Biała, Arabska). Tylko że w 2011 roku wybuchł skandal, kiedy okazało się, że w federacji toczyły się dyskusje nad tym, jak ograniczyć miejsca w piłkarskich akademiach dla kolorowych wychowanków i zagwarantować je prawdziwym Francuzom. Blanc (nomen omen) miał być jednym z tych, którzy za takim rozwiązaniem optowali.

Kto nie śpiewa hymnu

Zresztą, reprezentacja Francji od jakiegoś czasu nie jest już symbolem multikulti we współczesnej piłce. Centrum przeniosło się na wschód od Renu, bo, o dziwo, prym wiodą tutaj Niemcy. To drużyna, w której mienią się wszystkie kolory i mieszają rasy, a największe gwiazdy to Niemcy najwyżej w drugim pokoleniu. Momentami pośród Podolskich, Klose, Gomezów, Khedirów, Oezilów, Guendoganów czy Boatengów ciężko tam znaleźć niemiecko brzmiące nazwisko.

Mimo to Niemcy kochają swoją reprezentację i chyba uważają za jedną z najlepszych w historii, bo wreszcie nie gra topornie i nie zwycięża uporem jak pruska piechota. Ostatni raz mistrzostwo Europy wygrała jedenaście lat temu, ale teraz łatwiej tej drużynie kibicować, nawet gdy się nie jest Niemcem, bo stawia na wyobraźnię i polot.

Ciężko stwierdzić, ile w tym zasługi Joachima Loewa, ile poprzedniego selekcjonera Juergena Klinsmanna, a ile demografii. Faktem jest, że tak samo lekko i przyjemnie dla oka grają teraz Borussia Dortmund i Bayern Monachium, a tam też roi się od kolorów.

Niemcy mają prawo się cieszyć, bo jeśli idea społeczeństwa multikulti gdziekolwiek ma szansę powodzenia, to właśnie na boisku. Może emigranci nie asymilują się tak szybko, jak wielu by tego chciało, ale chętnych do gry w reprezentacji nie brakuje.

W Niemczech też panuje cisza i spokój dopóty, dopóki drużyna wygrywa, ale kiedy przegrała półfinał mistrzostw Europy, dziennik „Bild" wytoczył najcięższe działa. Zdaniem tabloidu drużyna półfinał Euro 2012 przegrała już w szatni, a przegrała, bo piłkarze nie śpiewali hymnu. W federacji czy w reprezentacji nikt nikogo do śpiewania hymnu nie zmusza i Lukas Podolski, Mesut Oezil, Sami Khedira czy Jerome Boateng z tej wolności korzystają. Klose śpiewa, ale w rozmowie z „Przeglądem Sportowym" prosił, żeby nie nazywać go Polakiem czy Niemcem, ale Europejczykiem.

„Bild" po tamtym meczu zachwycał się, w jaki sposób swój hymn śpiewali Włosi, nawet Mario Balotelli, syn imigrantów z Ghany, wychowany przez włoskie małżeństwo. Dostawał powołania, ale nie chciał grać dla starej ojczyzny, wolał nową, chociaż na obywatelstwo musiał czekać do ukończenia 18 lat (przybrani rodzice go nie adoptowali). Ale nawet potem, kiedy już mógł i chciał grać dla Włoch, to z trybun słyszał: „nie ma czarnych Włochów". Tym, którzy to krzyczeli, odpowiedział dwiema bramkami strzelonymi Niemcom. I niech ktoś teraz powie, że Balotelli nie jest Włochem.

Jeśli on nie jest Włochem, to czy Holendrem jest Ruud Gullit, urodzony w Amsterdamie, którego rodzice przyjechali tam aż z Surinamu, albo Aron Winter, który w Holandii się nawet nie urodził. Obaj byli w reprezentacji, która w 1988 roku zdobyła mistrzostwo Europy, a w półfinale pokonała RFN. To było jeszcze ważniejsze zwycięstwo niż finałowe z ZSRR, wspomnieniami sięgające drugiej wojny światowej i traumy przegranego finału mistrzostw świata 1974. To było wielkie święto w Holandii, a Gullit kapitan z Surinamu, powiedział: – Daliśmy radość starszemu pokoleniu. Widziałem ich emocje, ich łzy. ?

Autor jest dziennikarzem portalu Polsatsport.pl oraz tygodnika „Do Rzeczy"

Reprezentacja Polski w rugby w połowie składa się z zawodników, którzy po polsku nie mówią, naszego hymnu uczyli się dopiero na zgrupowaniach. Od pokoleń mieszkają bowiem we Francji, ale mają polskich przodków i ochotę, żeby grać z orzełkiem na piersiach.

Niektórzy twierdzą, że nowa ojczyzna jest dla piłkarza szansą na grę w reprezentacji, gdy w kraju przodków jest za duża konkurencja. Ale czy naprawdę koniecznie trzeba urodzić się nad Wisłą, by grać w polskiej drużynie, strzelać dla Polski gole i dawać radość Polakom?

Przybrani synowie

Bez Cedrica Vaissiere'a, Leandre'a Billaud, Alexandre'a Beccau, Davida Chartiera czy Thomasa Kordzielewskiego i kilku innych drużyna rugby byłaby dużo słabsza, więc trener Tomasz Putra namawia do gry kolejnych zawodników. Można mówić, że są za słabi na Francję, więc garną się do Polski, ale poza zaszczytem innych profitów z tego nie mają.

– To nie piłka nożna. Muszą się zwalniać z pracy na zgrupowania, za przyjazd dostają tylko zwrot kosztów. Robią to, bo chcą grać. Mamy też chłopaka z Wysp Brytyjskich, Toma Jankowskiego. Sam znalazł telefon do Tomasza Putry i zgłosił chęć gry. Na zgrupowania przyjeżdża z Bahrajnu, bo tam pracuje – mówi Wiesław Woronko, drugi trener reprezentacji. Hymn znają i śpiewają wszyscy nowi Polacy.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy