Zimą zazwyczaj milczą, a kilka lat temu, gdy Al Gore, były wiceprezydent i laureat zarówno Nagrody Nobla, jak i Oscara za swoją bezpardonową walkę o oziębienie kuli ziemskiej, miał mieć odczyt (i zbiórkę pieniędzy) w Nowym Jorku, była tak straszna śnieżyca i silny mróz, że trzeba było odwołać bankiet.
Niedawno w „Rzeczpospolitej" pisałam o sprawach związanych z ubojem rytualnym i ubojem „humanitarnym". Teraz można połączyć ten temat z globalnym ociepleniem.
Naukowcy, politycy i amatorzy od lat dyskutują na temat metanu (CH4), który jest wielokrotnie silniejszy niż dwutlenek węgla i jest jednym z głównych winowajców dziury ozonowej i niekorzystnych zmian klimatycznych. A jednym z najważniejszych producentów metanu w powietrzu są zwierzęta, zwłaszcza hodowlane, które wydzielają gazy. Podobno jedna krowa (amerykańska, dobrze wypasiona, nadziana sterydami i antybiotykami) wydziela od 200 do 500 litrów metanu dziennie, czyli zanieczyszcza atmosferę dużo bardziej niż średniej wielkości samochód. Nie żartuję.
Tematem tym zajmują się tak poważne instytucje jak Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) i mniej poważne – jak Narody Zjednoczone. Jest to o tyle ważne, że istnieją umowy międzynarodowe, zwłaszcza protokół z Kioto (które Polska podpisała), o ograniczaniu efektu cieplarnianego. Może więc warto przyjrzeć się uważniej wyśmianym już wywodom pana etyka Jana Hartmana postulującego, żeby raczej zabijać krowy, a nie kurczaki, bo z pierwszej śmierci jest więcej mięsa, zatem mniejsza suma cierpień. Można jeszcze dodać, że nie tylko więcej mięsa, ale i mniej metanu. I brzuch pełen, i świat lepszy. Oczywiście, może się też okazać, że 100 kurczaków wydziela więcej gazów niż jedna krowa. (Chyba od jutra zacznę chodzić w masce).
Nie tylko krowy są winowajcami. Nowa Zelandia i Australia są oskarżane o przybliżanie końca świata z powodu gazów produkowanych przez ich owce i barany