To jakiś powiew, ale nie wiatru ani burzy, to prześwit jakiejś innej rzeczywistości, kreatywnej, udanej, skazanej na sukces. We Wrocławiu nie słyszy się słów „porażka" ani „klęska". Na dobre wyrzucono ze słownika wszystko, co kojarzy się z narzekaniem. Wytępiono malkontenctwo i defetyzm. Wrocław ma być sukcesem i jest, na przekór wszystkiemu i wszystkim.
A przecież nie zawsze tak było. Ostatnie dni obrony twierdzy Breslau starły niemal miasto z mapy świata. Wrocław miał być broniony do ostatniego żołnierza. Wcześniej wygoniono do Rzeszy 700 tysięcy mieszkańców i repatriantów. Budowano bunkry i okopy. Burzono kamienice. Rujnowano całe kwartały. Dowódca obrony Hermann Niehoff kazał nawet wyburzyć dzielnicę uniwersytecką, by zbudować lotnisko. Niemcy zatracili się w destrukcji; z barbarzyńską furią niszczyli dorobek setek lat własnej kultury. Wszystko na nic. Z frontowego lotniska Niehoffa odleciał tylko jeden samolot. Rosjanie wkroczyli w morze ruin, gwałcąc, kradnąc i niszcząc wszystko, co było bądź być mogło kojarzone z Niemcami.
Polacy odziedziczyli ruiny. Mimo że powojenna propaganda trąbiła radośnie o Ziemiach Odzyskanych, w ruinach Wrocławia trudno było się doszukać dziedzictwa Piastów Śląskich. Zmasakrowany Breslau był dla wielu wciąż dawną twierdzą, pruskim matecznikiem, ojczyzną Lasalle'a, Hauptmanna i Richthofena. Trudno było podjąć się dzieła odbudowy, a jeszcze trudniej wierzyć, że buduje się dla siebie. Komunistyczna propaganda straszyła powrotem Niemców, więc osiedleni we Wrocławiu Polacy skazani byli na poczucie tymczasowości i defetyzmu. Z tego rodził się jednak jakiś szczególny spleen, którego symbolem pozostanie pewnie najbardziej, przynajmniej dla mnie, poeta Rafał Wojaczek.
Ów cień przeszłości, ale przemieszany z umiejętnością wychwytywania nowoczesnych trendów, zaczął jednak szybko wytwarzać coś szalenie w polskiej kulturze oryginalnego. Z tego ducha był ze swoją pantomimą Tomaszewski, tu godne miejsce dla swojego Laboratorium znalazł Grotowski; to a nie inne miasto wybrali Tymoteusz Karpowicz, Tadeusz Różewicz czy Urszula Kozioł. Ileż zresztą tych nazwisk ważnych dla polskiej kultury!!! Pamiętam zapładniający niepokojem Wrocław lat 80. i ciekawość, która mnie magnetycznie przyciągała do tego miasta. Czym tym razem zaskoczy mnie Wrocław? Czy przywitają kolejne manifestacje dolnośląskiej „Solidarności"? A może zabawne krasnale wymalowywane na murach przez ludzi Majora? Tak, największa małpiarnia późnego PRL-u, Pomarańczowa Alternatywa, mogła się narodzić tylko we Wrocławiu. Nigdzie indziej! Czy to nie z jej ducha jest współczesny Wrocław? Najbardziej otwarte i zarazem najmniej zakompleksione polskie miasto? Major Frydrych niewątpliwie dołożył swoje do pieca i choć dziś procesuje się z miastem o krasnale, myślę, że powinien zostać patronem współczesnego Wrocławia na równi z Henrykiem Brodatym i Rafałem Wojaczkiem. Taka trójca, nie święta, ale miejska, wrocławska.
Oto więc zakochany jestem – jak widać z tego tekstu – we Wrocławiu i jego tajemnicach, a miłość tę pogłębiła pewna osobista historia z jesieni zeszłego roku, a zatem ledwie sprzed chwili. Otóż w pewnym podwrocławskim zamku (nazwiska i nazwy zachowam na razie w tajemnicy) trafiłem na ślady templariuszy. To, że byli jego pierwszymi budowniczymi, potwierdzają stare niemieckie kroniki. Zamek był jednak (jeśli był) tylko maleńką faktorią. Prawdziwe wielkie komandorie na Dolnym Śląsku istniały gdzie indziej. Najważniejsza była komandoria w M.O. Tak przynajmniej mówią historyczne źródła. Idąc tym tropem, wraz z doktorem nauk M.M., znawcą średniowiecznej cegły, i pewnym poszukiwaczem przygód T.K. wybraliśmy się, by znaleźć archeologiczne dowody na prawdziwość tej teorii. Był koniec października, padał pierwszy śnieg, wiał chłodny, wilgotny wiatr. Na dziedzińcu starego klasztoru, a potem magnackiej siedziby rodu Y. przywitał nas zapomniany zabytek, kamienny średniowieczny stół sędziowski, na którym ktoś poustawiał stłuczone doniczki. Dyrektor lokalnego instytutu nasiennictwa, który od lat 60. gości w pałacowych murach, z serdecznym uśmiechem poczęstował herbatą i otworzył nam drzwi do piwnicy. – Nic tam ciekawego nie znajdziecie – zapewnił, a my uzbrojeni w latarki schodziliśmy coraz głębiej, aż w kąty, gdzie korytarze się zniżały bądź wchodziły pod ziemię. Doktor nauk M.M., cały czas identyfikując cegłę, zaznajamiał nas z chronologią budowy obiektu, aż nagle z wyraźnym wzruszeniem w głosie wykrzyknął: no to panowie, jesteśmy w samej komandorii. Tu byli templariusze!!!