Podobno pan Majcher nie był nawet nigdy członkiem PiS. Podobno kompetentnie pracował w mediach: nie tylko w radiu, pisywał nawet do „Gazety Wyborczej". Czytając jego biogram, zwróciłam uwagę, że jest laureatem nagrody BBC oraz że pełnił funkcję wiceprezesa Stowarzyszenia Rozgłośni Regionalnych Polskiego Radia i był członkiem komisji rewizyjnej Związku Pracodawców Mediów Publicznych. A zatem, mówiąc językiem „Polityki": „bezpartyjny, ale przyzwoity" – na tyle przyzwoity, że koledzy wybrali go do komisji rewizyjnej.
Rozumiem oburzenie i podniecenie wywołane słowami premiera, ale nie rozumiem zdziwienia. Co prawda w ostatnich latach więcej można było przeczytać o niekompetentnych urzędnikach mianowanych z puli partyjnej, o „czystkach" politycznych w różnych placówkach podlegających energicznym urzędnikom z PO (np. w Muzeum Historycznym m.st. Warszawy), ale sprawa jest przecież dużo szersza, starsza i dużo poważniejsza.
Przez prawie ćwierć wieku od czerwcowych wyborów 1989 roku (na mój nos – jakby powiedział premier – wydaje mi się, że ktoś już obmyśla, jak przenieść Święto Niepodległości z 11 listopada na 4 czerwca) nie udało się w Polsce wprowadzić, ani w prawie, ani w życiu, instytucji civil servant. Nawet samo pojęcie nie ma jednoznacznego tłumaczenia na polski. Jedni piszą „służba cywilna", inni „urzędnik państwowy", inni jeszcze „urzędnik publiczny". Jakkolwiek byśmy tę funkcję nazywali – nie istnieje ona praktycznie ani w życiu publicznym, ani w ludzkiej świadomości.
Możemy łatwo zrozumieć i oczywiście zobaczyć, do czego taka sytuacja, zwłaszcza w radykalnym wydaniu, prowadzi. Drogi, koleje, szkolnictwo, służba zdrowia, kultura – wszystkie właściwie dziedziny życia publicznego są naznaczone polityzacją, co często oznacza niekompetencję. Słowa premiera ukazują i pogardę, i łatwość, z jaką można pozbywać się ludzi „nie swoich", ale konkursy na stanowiska w administracji państwowej i publicznej są rzadkie i wciąż (może słusznie) traktowane ironicznie, jako kolejny zabieg manipulacyjny.
W 1975 roku, w książce „Ustrój komunistyczny w Polsce" Jakub Karpiński pisał, że konkursy na stanowiska państwowe i publiczne (innych wtedy nie było) zamiast panującej nomenklatury oznaczałyby koniec komunizmu. „Nomenklaturą nazywa się [w komunistycznej Polsce] – pisał – (1) zespół stanowisk, które mogą być obsadzane wyłącznie w wyniku »konsultacji« z odpowiednimi władzami partii komunistycznej i ... (2) zespół osób zajmujących stanowiska należące do nomenklatury w pierwszym sensie... Do nomenklatury należą bynajmniej nie tylko stanowiska w partii komunistycznej, ale także w państwie, w wojsku, w policji, w administracji". Dla przykładu: w 1972 roku zastrzeżono do decyzji Biura Politycznego KC PZPR obsadę takich m.in. stanowisk, jak marszałek Sejmu i ministrowie, niektórzy wiceministrowie, prezes Sądu Najwyższego, prokurator generalny, ambasadorowie, prezes i sekretarz naukowy PAN...
Konkursy i odpolitycznienie większości stanowisk w administracji państwowej i publicznej, tworzenie silnej i niezależnej armii civil servants mogłyby poprawić stan państwa, ale przede wszystkim pomogłyby tworzyć ludzi silnych, kompetentnych, z charakterem, dla których służba dla państwa byłaby ważniejsza niż doraźne polityczne manewry. Wielu młodych ludzi, jak pan Majcher, którzy mają prawo uważać się za kompetentnych, woli pojechać i przysłowiowo zmywać naczynia w Anglii, niż marnować swoje MBA czy MPA w służbie publicznej w Polsce, z której, jeśli już się dostaną, mogą wylecieć z powodów politycznych. Ileż to osób w połowie 2010 roku zaczęło przenicowywać swoje lojalności, by zachować posady! Znamienny jest dla mnie, znany mi z anegdoty towarzyskiej, przykład osoby zajmującej stanowisko o wiele za wysokie jak na jej kwalifikacje, której z początku nie chciało zaakceptować ministerstwo. „Teraz cię odwołają" – powiedział do niej z żalem znajomy. „Mnie, a za co niby?" – „Przecież jesteś człowiekiem prezydenta Kaczyńskiego". „O, już nie".