Na płycie nie ma sylaby, która mogłaby brzmieć fałszywie. Zwłaszcza wersy o drzwiach. O przejściu przez te właściwe. Wciąż nie mogę uwierzyć, jak wszystko się zazębia. Pisanie i życie. Przecież te teksty, w większości, powstały w 2002 roku, a tak naprawdę odzwierciedlały moje życie w późniejszych latach.
Najważniejsze, że dawała sobie pani szansę na nadzieję, która przebija z finału płyty.
Cały czas jestem w procesie. Nie mogę powiedzieć: hello, jest już cudownie. Na razie stoję w progu nowego życia, na nowo się w nim orientuję i przetrawiam informacje.
Są ludzie, którzy wolą pozostać w procesie psychoterapeutycznym, bo czują się w nim bezpiecznie, jednocześnie bojąc się powracać do normalnego życia.
Myślę, że niektórzy z nas są po prostu uwikłani w relacje ze swoimi terapeutami, choć od dawna nie przynosi to już żadnej wymiernej korzyści. Psychoterapia ma m.in. za zadanie otworzyć nas na świat, pomóc nam w nim funkcjonować. My jednak często jesteśmy bardzo przywiązani do naszego toksycznego środowiska, złego, ale dobrze nam znanego, oswojonego. Wiemy przynajmniej, czego się spodziewać. Boimy się zmian. Tak zostaliśmy ukształtowani we wczesnym dzieciństwie, że potrzebujemy pewnych dram i napięć, aby odegrać rolę według naszej matrycy. Drama jest nieraz potrzebna, żeby czuć, że żyjemy, a dążenie do harmonii może wydawać się komuś nieatrakcyjne i nudne.
Ostatnia studyjna płyta wyszła w 1998 roku. Długo czekaliśmy na nową. Przebiła pani nawet Axla Rose'a, który produkował „Chinese Democracy" 14 lat i wydał na to 13 mln dolarów.
Też z własnej kieszeni?
Zanim pani zniknęła, zapadła decyzja o wydaniu na świecie pani anglojęzycznej płyty pod szyldem firmy PolyGram. Potem przejął ją Universal, zmieniło się kierownictwo i projekt upadł. Jaki to miało wpływ na pani sytuację?
Szczerze mówiąc, nie pamiętam, co wtedy czułam. Ale na pewno mnie to dotknęło i było mi przykro. Z pewnością towarzyszyło temu rozczarowanie. Coś mi mówiono, ktoś mi coś obiecywał, w końcu nic z tego nie wyszło. Wiem, że piosenki „Jenny" i „Skłamałam" podobały się nawet w wersji polskojęzycznej. Cały projekt mocno wspierał wtedy Andrzej Puczyński (szef PolyGram Polska), ale faktycznie, kolosalne znaczenie miało przejście PolyGramu pod szyld Universalu i związane z tym zmiany personalne. Andrzej namówił mnie wtedy do wydania albumu „Wodospady".
Singlem były „Wodospady łez". Znaczący tytuł!
Trzecim. Kilka numerów było naprawdę znaczących. Ludzie po latach mówili mi, że według nich piosenka „Siedem mórz, siedem lądów" zapowiadała moje zniknięcie. Tak samo było potem z „Niewinnością". Faktycznie dziwnie to się splotło. Czasami potrafię sobie coś niechcący wykrakać. Nadal jednak jestem bardzo wdzięczna za to, co przeszłam. Oczywiście, umiem na to wszystko w ten sposób spojrzeć dopiero teraz. Wtedy gdy to się działo, nie miałam tak pozytywnego osądu. Na szczęście sprawdziło się powiedzenie, że to, co cię nie zabije, to cię wzmocni. Jest we mnie sporo dekadencji, ale i nadzieja, która pozwala mi wierzyć, że w końcu wszystko się jakoś ułoży.
Zanim pojechała pani do Londynu w związku z kontraktem płytowym, była pani w tym mieście przed 1990 rokiem. To była emigracja?
Wzięłam urlop dziekański i wyjechałam, jak wszyscy. Dziś widzę, jaką byłam zaburzoną osobą. Poleciałam z lewym zaproszeniem, nie miałam gdzie mieszkać. Zabrałam ze sobą 50 dolarów.
Co dało pani to doświadczenie?
Do dziś mam koszmary, że jestem w Londynie, nie mam kasy, nie mam gdzie mieszkać.
Ale przygarnął panią Marek Garztecki, jeden z pierwszych polskich hipisów, późniejszy korespondent „Rzeczpospolitej".
A teraz ambasador RP w Kongu! Marka poznałam już pod koniec pobytu w Londynie. Wcześniej pracowałam jako kelnerka, jako pomoc w sklepie. O tym półroczu w Londynie mogłabym napisać kilka tomów. Naprawdę ciągle coś się działo. Mój chłopak występował w zespole The Blue Airplanes. Jeździłam z nimi na koncerty, przyglądałam się temu wszystkiemu z boku i powoli nabierałam pewności, że ja też chcę stanąć na scenie. Poznawałam kraj, ludzi – w tym jednym półroczu tylu, co prawie przez całe swoje życie. Bardzo ciekawych. Mieszkałam u Marka. Całe piętro miał wypełnione płytami analogowymi. Zadawał mi do przesłuchiwania albumy Roberty Flack, Sary Vaughn, Flory Purm, a potem z nich odpytywał (śmiech). Wieczorami w łazience – tam była najlepsza akustyka, grałam mu na gitarze nowe piosenki, a on wciąż powtarzał, że muszę się rozwijać. Ciągle ktoś przychodził z BBC, bo Marek był specem od Europy Środkowo-Wschodniej. Wydawał też gazetę o „Solidarności". Przeznaczał na to wszystkie zarobione pieniądze. Idealista.
Co myślała pani o kapitalizmie, który miał dopiero do Polski wkroczyć?
Miałam nadzieję na korzystne zmiany. Teraz na pewno współczuję ludziom starszym. Naszym rodzicom. Ich życie wypełnione było walką o wolność, a gdy przyszła, okazało się, że ciężko im się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Wierzyli w lepsze, sprawiedliwe życie, a teraz ledwo wiążą koniec z końcem. Nie dziwię się, że są sfrustrowani i nastawieni negatywnie.
Studiowała pani handel zagraniczny, w kuźni kapitalistycznych kadr.
Te studia nigdy mnie nie interesowały. Zdecydowałam się na nie tylko dlatego, że moi znajomi się tam wybierali. Czułam, że ich nie skończę. Po głowie chodziła mi tylko muzyka, ale bałam się, że nigdy nic z tego nie wyjdzie. Los chciał jednak inaczej. Londyn był przełomowy. Kiedy wracałam do Polski, wiedziałam, że muszę śpiewać, że muszę grać.
Wróci pani do sprawy międzynarodowego kontraktu?
Dzisiaj mnie to kompletnie nie interesuje. Pytanie o to po tym, co przeszłam, jest od czapy! Zmieniłam perspektywę. Chociaż zaczynałam śpiewać po angielsku i moim marzeniem było, żeby wydać płytę i mieszkać w Londynie.
Jak to jest: jesteśmy w Unii, ale w muzyce głównie jako konsumenci i turyści. Żadna z polskich gwiazd nie zrobiła kariery za granicą.
Nie wiem. Wszystko ma swój czas. Widocznie nikt z nas nikogo nie zaintrygował. Ważne, że jesteśmy interesujący dla samych siebie. Jesteśmy dużym rynkiem. W pewnym sensie samowystarczalnym. Przestałam myśleć o wydawaniu płyt po angielsku. Może sprawa wróci własnym biegiem. Myślę o reedycji mojej pierwszej płyty solowej „Love", bo to od niej wszystko się zaczęło. To dzięki niej podpisałam kontrakt z Chrysalis Music w Londynie w 1991 r. Byłam jednak wtedy tak pogięta i pogubiona, że nie umiałam wykorzystywać swojego potencjału. Oberwałam od życia i nauczyłam się dużo pokory.
Ale zna też pani chyba swoją wartość. Widział przecież pani kilkadziesiąt tysięcy fanów przed sceną na Warsaw Orange Festival, podczas koncertu w 2010 r.?
Było mi przemiło. Wyobrażam sobie, że to była dla publiczności megasentymentalna podróż. Też odmłodnieli o kilkanaście lat.
29 listopada 1999 roku ukazała się pani płyta składankowa, na której były dwie nowe piosenki. „Mistrz" i „XXI wiek". Zacytuję tę drugą: „XXI wiek, może się wreszcie dowiem, Dlaczego Bogiem tak bardzo pragnie stać się człowiek I czy tylko kwestią czasu jest (tak mi się zdaje), Że jak muchy powybijamy wszyscy się nawzajem".
Dokładnie tak.
Jak się pani czuje w XXI wieku?
Całkiem nieźle. Na pewno jestem bardziej świadoma siebie i swoich uczuć. Teraz, gdy powoli wracam do świata, chłonę go prawie pod każdą postacią. Cieszę się ze wszystkiego.
Troszkę była pani zahibernowana.
Oczywiście. Kłania się „Hibernatus". Wracam i jestem głodna życia. Nie szukam przyczyn własnej frustracji w świecie. Piekło jest w nas i zarażamy nim świat. Mnie się świat bardzo podoba. Kocham życie. Rok 2006 w szczególności był dla mnie ciężki i mogło się to skończyć tragicznie.
W piosence „XXI wiek" pojawia się Bóg. Miała pani nadzieję, że się objawi, zaopiekuje panią?
Na pewno pisałam o utraconych wartościach człowieka, dodatkowo zagubionego w zimnym kosmosie. Ale chyba nie chciałam obarczać Boga odpowiedzialnością za uratowanie nas wszystkich.
A jakie ma pani z nim relacje?
Jestem wychowana według tradycji rzymskokatolickiej. Przyjęłam wszystkie sakramenty. Mój syn też jest wychowywany w tej tradycji, z pokolenia na pokolenie. Ale nie ukrywam, że po tym, co przeszłam, moja percepcja się poszerzyła. Mam swoje przemyślenia. Na pewno siła twórcza istnieje, jakbyśmy jej nie nazwali.
Śledzi pani erozję religijności wśród Polaków i spadek autorytetu Kościoła, który nastąpił w ostatnim czasie?
Bardziej dotyczy to instytucji, bo wiara oparta na wartościach jest czysta i piękna. Dla wielu ludzi niezastanawiających się na co dzień nad potrzebami ducha niedzielna msza jest zbawienna. Każdy sposób na bycie lepszym człowiekiem jest dobry. Najbardziej boję się skrajności. Szukam w sobie i innych harmonii.
Zdarzało się pani zaglądać do kościoła czy wolała pani korzystać z pomocy świeckich specjalistów od ludzkiej duszy?
Duchowni nadal potrafią być specjalistami od leczenia ludzkiej duszy. Wielu z nich to autorytety. Pomoc często potrafi przyjść z najmniej oczekiwanej strony, bez jednoznacznego definiowania jej źródła.
Wolność zaowocowała u wielu Polaków poszukiwaniami duchowymi na Wschodzie.
Nie jeździłam do Indii, jeśli o to pytasz. Myślę, że każdy ma w swoim życiu własną ścieżkę i na swój sposób chce się czegoś o sobie dowiedzieć. Szuka pomocy wszędzie. Czasem z dala od kraju. Jeśli ją tam znajdzie, to super, ale bywa, że przywiezie stamtąd rozczarowanie. Tak naprawdę wszystko jest w nas. Zauważam jedną rzecz: kiedy rozmawiam z ludźmi, widzę, że chcą zmienić swoje życie, ale boją się. Dlatego czekają na zewnętrzny bodziec. Myślą: pojadę gdzieś, to coś się wydarzy, spotkam kogoś. Czekają. Pewnie ważnych decyzji nie można podejmować na chybcika. Trzeba im dać czas, by dojrzały, ale często liczymy, że życie podejmie decyzję za nas. Wszystko jednak zależy od człowieka. Coraz bardziej fascynuje mnie ludzka różnorodność, coraz bardziej interesuje mnie, co mówią inni. Kiedyś tak nie było.
To chyba kwestia dojrzałości?
Najwyższy czas. Mam już swoje lata. Ale są też ludzie i nad tym boleję, którzy nigdy nie będą w stanie się otworzyć. Jak sobie pomyślę, że mogłam odejść i nie mieć świadomości, że można żyć inaczej, to jest mi smutno...Przepraszam, ale jak tak z panem rozmawiam, coraz bardziej zdaję sobie sprawę, jak blisko mi m.in. do filozofii chrześcijańskiej. Może to jest odpowiedź na pytanie o Boga.
Powiedziała pani, że jest ciekawa świata. Ale nie obawia się pani tego ciekawskiego świata, który rozszalał się w mediach ostatnich lat - że weźmie panią pod lupę?
Ale mi się zdarzało być pod lupą przez ostatnie lata, jeśli nazwiemy tak tworzenie mitów na czyjś temat. Nie komentowałam jednak tych rewelacji.
Chyba nie powinno się komentować plotek. Chyba Jerzy Stuhr nie miał racji, wypowiadając się w obronie syna. Z brukowcami się nie rozmawia.
Ale są sytuacje, w których ciężko zachować dystans. Nie chcę nikogo oceniać.
Jest już pani zasypana zaproszeniami z talent show?
Zaproszenia z talent show powtarzają się co pewien czas. Za każdym razem odmawiam. To nie jest mi do niczego potrzebne, a czułabym się, jakbym podpisała cyrograf z diabłem (śmiech).
Może by pani wyłowiła kogoś zdolnego?
Mam wrażenie, że w tym wszystkim najmniej chodzi o tych młodych ludzi, aczkolwiek jeżeli komuś naprawdę się uda – to super. Po prostu nie widzę się w tego rodzaju programach.
Będzie normalna trasa po Polsce?
Jak najbardziej. Myślimy o tym z moim menedżerem. Ale to dopiero na wiosnę 2014 roku. W tym roku chciałabym zagrać koncert promocyjny w Warszawie. Rozmawiamy o tym. Jesteśmy bardzo ostrożni, bo nie wiemy, jakie będzie zainteresowanie płytą.
Co się pani ostatnio w polskiej muzyce spodobało?
Zafascynowała mnie historia Tomasza Stańki. To nie tylko genialny instrumentalista, ale także bardzo ciekawy człowiek. W swojej biografii „Desperado" opowiada o wzlotach i upadkach, których doświadczył. Fascynują mnie artyści, którzy przeszli tego rodzaju transformację. Nie ukrywam, że jego historia, jako człowieka i artysty, jest mi bliska i inspirująca.
Nagrała pani nową wersję „Niewinności" – o dziewczynie, która zagubiła ideały.
Dziewczyna jest tylko personifikacją niewinności. Pewnego dnia znika, tak jak umiera coś w nas. Przestajemy patrzeć na świat oczami dziecka, zmienia się nasze postrzeganie świata. Stajemy się „dorośli", zaczynamy grać i manipulować. W tej piosence jest fragment, w którym wyrażam nadzieję na odbudowę ideałów, powrót niewinności. Może wydać się to nieprawdopodobne, ale zaczynam odczuwać coś podobnego. Moje relacje z ludźmi są coraz czystsze, mniej zagmatwane. Pojawiła się w nich przestrzeń. I, o dziwo, czuję się w nich bezpieczniej niż kiedyś.
W „Renovatio" pojawia się nowa perspektywa, coś złego się skończyło.
Ta piosenka kiedyś miała angielski tekst i nosiła tytuł „Upshit Creek", czyli „Po uszy w gównie". Jakiś czas temu zrozumiałam, że nie jest mi już potrzebny tego rodzaju przekaz. Dwa lata temu napisałam do niej polski tekst i zmieniłam tytuł na „Renovatio". Ten numer mówi o pewnego rodzaju wyzwoleniu, pozbyciu się ograniczeń w postaci ciążących relacji, sytuacji, poczucia winy, lęku...
Zacytujmy ją.
„Zrzuć za siebie cały ciężar,
Martwych wspomnień zbolałą treść,
Niech biją salwy na Twoją cześć!".