Bal u generała

Jeden z lejtnantów, który przespał podpisywanie i pieczętowanie – teraz obudzony, ujrzawszy nagle dwóch cywilów oddalających się od stołu, wyrwał adiutantowi pepeszę i zaczął pruć w ich stronę serią" – fragment powieści „Śpiewaj ogrody", która ukaże się w styczniu nakładem Wydawnictwa Znak.

Publikacja: 20.12.2013 23:56

Red

Mężczyźni w tym czasie skręcali dwa łóżka: pierwsze drewniane w sypialni rodziców, a potem żelazne, znacznie mniejsze, w moim pokoju, po czym wrócili do kuchni, ani przez chwilę nie przerywając głośnej rozmowy. Historia wkraczała właśnie w moje ulubione regiony fikcji, która zanim stała się opowieścią, brała przecież swój początek z realnych zdarzeń, takich jednak, jakich nikt nie byłby sobie w stanie wyobrazić. Mój ojciec właśnie porzucił na Motławie kajak, cisnął za siebie wiosło, a wraz z nim całe swoje dawne życie, i z małym plecakiem ruszył pierwszą wypaloną ulicą szukać nowego życia, pośród dymiących jeszcze ruin domów i kościołów, przeskakując niepogrzebane trupy ludzi i koni, omijał resztki wojennych sprzętów tarasujące niejedno przejście czy skrzyżowanie, gdzieniegdzie zatrzymywał go jakiś sowiecki patrol, lecz żaden nie potrafił mu wyjaśnić, gdzie znajduje się ów mityczny PUR, dokąd musiał dotrzeć, aby otrzymać przydział na coś do jedzenia i kwit wraz z urzędowo wyznaczonym adresem.

Dopiero na politechnice, gdzie dotarł po godzinnym forsownym marszu i gdzie potwierdzono, że może się zapisać na pierwszy trymestr budowy okrętów, ale dopiero za parę tygodni, jak ruszy rekrutacja, dopiero więc tam, na jego przyszłej uczelni, wskazali mu adres owego magicznego PUR-u, dokąd znów wędrował piechotą, wracając do spalonego Śródmieścia wzdłuż Wielkiej Alei, na której rozoranych pociskami torowiskach stały wypalone tramwajowe wozy bez szyb i czołowych świateł, niczym procesja kalekich, obrzydliwych ślepców...

– A nie żal było panu porzucić ten kajak na Motławie? – dziwił się Galiński. – Przecież wtedy to musiało kosztować sporo grosza. Albo można było wymienić na jedzenie, co najmniej dwie puszki marmolady albo jedną tuszonkę!

– Nie było zapotrzebowania na kajaki w tamtym czasie – odparł spokojnie ojciec. – Poza tym zrobiłem nim prawie siedemset kilometrów, najpierw Dunajcem, potem Wisłą. Miał więcej łat niż my wszyscy lat. Dziurawa krypa. Gorsza od starej kaszubskiej płaskodenki. Drewniany złom.

Wiedziałem, że zaraz nastąpi w ulubionej przeze mnie opowieści o początku zwrotny moment – na kwadrans przed zamknięciem biura PUR-u, gdzie w wąskim korytarzu kłębiło się mrowie zrozpaczonych ludzi, mój ojciec spojrzał na pana Bieszka, a pan Bieszk spojrzał na mojego ojca i od razu się zaprzyjaźnili. Bieszk wiedział, jak dostać się do najważniejszego urzędnika bez kolejki, ale nie umiał napisać po polsku podania, po kaszubsku nikt by tego nie zechciał wziąć do ręki, a niemiecki – jakim nabazgrał kiedyś do matki aż trzy kartki z frontu – nie był już językiem urzędowym, niemiecki na własne życzenie sam się w Gdańsku na całe lata wyłączył z użycia – więc ojciec szybko, na kolanie, śliniąc kopiowy ołówek, napisał panu Bieszkowi co trzeba: prośbę o zwrot dwóch koni, które dzień wcześniej, wraz z furmanką, zarekwirował mu sowiecki wojskowy patrol na potrzeby Czerwonej Armii, i weszli tak przed oblicze najważniejszego urzędnika PUR-u, z podaniem o zwrot rolniczego zaprzęgu i ustną prośbą o przydział miejsca do spania dla mojego ojca.

Nic nie załatwili.

– Mieszkań wolnych nie ma. Wszystko już zajęte. Zjeżdżają wciąż. Z Wilna. Z Lidy. Ze spalonej Warszawy. Ze Lwowa. Z Tarnopola. Musi pan czekać – zwrócił się urzędnik do ojca. – Jak wyrzucimy za pół roku Niemców, na pewno coś się zwolni. Cały Wrzeszcz i Sopot musimy wykwaterować. Ale na razie nie ma pociągów. Szwaby powysadzały mosty i tory. Kacety powinniśmy zapełnić nimi. Niechby sobie pomieszkali sezon w Stutthofie. Pod dymkiem z krematorium. W smrodzie baraków. No, chyba że zdecyduje się pan – urzędnik zdjął na chwilę okulary w rogowych oprawkach i przecierał szkła – zamieszkać przy rodzinie niemieckiej. Ma to jeden plus. Jak już wyjadą, może pan się starać o większy metraż, na przykład zająć dwa pokoje.

Ojciec nie miał ochoty na takie rozwiązanie. Został wpisany na listę oczekujących. Bieszkowi urzędnik zaś poradził, żeby dał spokój – to bowiem, co przejmuje Czerwona Armia, ginie na amen. Jak kamień w wodę. Widząc ich smętne miny, doradził: – Możecie udać się do radzieckiej komendantury. Tam jest prawdziwa władza. Oni czasami lubią spełniać prośby biednych ludzi. O ile was od razu nie aresztują.

Tak, to była druga odsłona mojej ulubionej historii o początku: pan Bieszk i mój ojciec przed budynkiem sowieckiej komendantury miasta, kiedy się zastanawiają: wchodzimy czy nie. Z dwoma podaniami: tym pana Bieszka, podstemplowanym przez polskiego urzędnika, i drugim – z prośbą o kwaterunek dla mojego ojca, które urzędnik zechciał łaskawie sam wystawić. Więc weszli. Bocznymi drzwiami. Zrewidowani dokładnie. Czekali w pakamerze, pod uważnym spojrzeniem wartownika o lekko skośnych oczach.

A potem: lustrzana sala balowa pałacyku. Jedynego, który nie spłonął w Śródmieściu. Stół ustawiony w podkowę. Komendant generał lejtnant Siemion Mikulski siedział u szczytu. Po jego obu skrzydłach – lewym i prawym – oficerowie. Pułkownicy, majorzy, kapitanowie, lejtnanci. I ordynansi – stojący za krzesłami. Stół uginał się od jedzenia i trunków. Z pobliskich hoteli, już spalonych, ale o głębokich, do niedawna zasobnych piwnicach: Vanselow, Deutsches Haus, Hansa, Metropol, Continental. Komendant był nad wyraz uprzejmy. Zanim pan Bieszk i mój ojciec się odezwali, posadził ich obok siebie i kazał wypić wspólny toast za pabiedu i za Stalina. Wypili. Wtedy dopiero pan Bieszk i ojciec dostrzegli fryzjera w białym kitlu. Niemieckiego jeńca. Stał za komendantem z kryształową karafką kwiatowej wody i kiedy tamten przełknął szklankę trunku, fryzjer ów, z pomocą gumowej gruszki i wężyka podłączonych do karafki, wtłaczał w rozwarte usta komendanta dekokt kolońskiej wody. Trzema szybkimi pufnięciami.

I wycofywał się o krok, z szacunkiem, za krzesło komendanta, pod muszką dwóch pepeszy adiutantów. Zadanie swoje spełniał z najwyższą godnością i maestrią, zupełnie tak, jakby przez wszystkie lata swojej fryzjerskiej pracy na Oruni przygotowywał się wyłącznie do tej misji. Zatem jedli i pili pan Bieszk i mój ojciec w towarzystwie radzieckich oficerów, dawno już minęła północ, wypito toasty za wygrane bitwy od Kurska po Stalingrad, adiutanci rozesłani na cztery strony świata wreszcie powrócili z dobrymi wiadomościami, kładąc przed komendantem miasta już tylko do podpisu dwie urzędowe bumagi: pierwszą o tym, że kiedy pan Bieszk, rolnik ze wsi Rębiechowo, zgłosi się w ciągu następnych trzech dni z tym oto dokumentem, z działu transportu zostaną mu wydane dwa zdrowe pociągowe konie, a w miarę możliwości także furmanka, którą omyłkowo nadgorliwy patrol zatrzymał.

Wyżywienie narodu polskiego, wyniszczonego wojną, jest zadaniem ważnym – dopisał własnoręcznie komendant i złożył zamaszysty podpis, po chwili podpisując także przydział jednego pokoju przy Pelonkerweg dla mojego ojca, ważnego pracownika – jak głosił dokument – stoczni. Komendant sam przyłożył pieczęcie, wypili strzemiennego za przyjaźń, a także za światowy proletariat, fryzjer Niemiec raz jeszcze odświeżył rozwarte usta komendanta i już wychodzili z lustrzanej sali balowej pan Bieszk i mój ojciec, podtrzymując się wzajemnie pod ramię, wspierając każdy ryzykowny krok, bo przecież na podłodze pełno było potłuczonego szkła, a jeden z lejtnantów, który przespał podpisywanie i pieczętowanie – teraz obudzony, ujrzawszy nagle dwóch cywilów oddalających się od stołu, wyrwał adiutantowi pepeszę i zaczął pruć w ich stronę serią, na szczęście niecelnie, bo drugi, nieco przytomniejszy lejtnant podbił lufę ku górze, więc kule odłupywały z sufitu sztukaterię, cięły niczym brzytwa kryształowe żyrandole, roztrzaskiwały górne partie luster, rozszarpywały ramy i płótna obrazów, gwizdały w okna i wraz z potężnym uuuurrrrraaaaa, które wyrwało się z oficerskich gardeł, przygięło pana Bieszka i mojego ojca nieco do parkietu, na szczęście już byli w drzwiach i usłyszeli jeszcze potężny ryk komendanta – Durak, nie strieliaj!!! – by chwilę potem znaleźć się na ulicy między spalonymi kościołami Świętej Elżbiety i Świętego Józefa, wiodącej do dworca.

Galiński, który nie słyszał jeszcze nigdy tej historii, stał wpatrzony to w mojego ojca, to w pana Bieszka, bo byli jak operowy duet, gdy jeden kończył frazę, drugi natychmiast ją podejmował, nie zmieniając tonacji – a wszyscy trzej stali przy oknie, ich sylwetki odbijały się w szybie nieokrytej jeszcze firankami, tak jak żarówka bez klosza i postać mamy, która właśnie stawiała na rozgrzanej już płycie westfalki imbryk na herbatę, moja sylwetka też mignęła na moment między nimi w ciemnym zwierciadle szyby – przemknąłem przed drzwiami kuchni, mówiąc szybko – dobranoc – wiedziałem, że za chwilę moja ulubiona opowieść o początku przejdzie w fazę trzecią, najdziwniejszą i niesamowitą: szli dobrą godzinę pan Bieszk i mój ojciec Wielką Aleją i tam, gdzie zaczyna się Wrzeszcz, znów jak w Śródmieściu zaczęły ich śledzić puste oczodoły okien, osmalone mury, szkielety kamienic, wraki ciężarówek i zupełna, niesamowita cisza, w której nieśmiały, wczesny brzask doświetlał schodzący właśnie za leśne wzgórza księżyc. Z Adolf-Hitler-Strasse skręcili w ówczesną Hochstriess, czyli dzisiejszą Słowackiego, kłócąc się nie na żarty co do przyczyny śmierci niemieckiego jeńca, fryzjera od wody kwiatowej.

Obaj widzieli to w lustrze, bo umykając przed serią z pepeszy, nie oglądali się przecież za siebie, więc ogromne zwierciadło wiszące nad dwuskrzydłowymi drzwiami pokazało im to, co działo się przy stole, ale każdemu inaczej.

– To musiał być rykoszet – twierdził ojciec – odbity od sufitu, trafił fryzjera w sam czubek głowy, potem kula przeleciała w dół, wypadła przez brodę i jeszcze szklany flakon z wodą kwiatową rozbiła, zanim fryzjer upadł twarzą na obrus, obok zdziwionego komendanta miasta.

– Nié – upierał się Bieszk – to tak nie bëło. Jak obudzony lejtnant z pepeszë zaczął pruc, frizjéra zrobił krok w przódko, nieuo, a tédë adiutant z tëłu, nie wiedzącë, co bandze, huknął golibroda w łeb z pistólu. Od tyłu.

– Jak by mu strzelił w tył głowy z tak bliska, to czaszka by pękła jak tykwa – upierał się ojciec.

I tak dyskutowali o świcie, idąc w kierunku przedmieścia. Po lewej stronie szumiała im Strzyża, ujęta w tej części swojego biegu w ceglano-kamienne koryto, po prawej mieli stare pruskie koszary opuszczone przez ducha pruskiego na zawsze, choć niezajęte jeszcze przez polskie ludowe wojsko i nagle, za sobą, od strony Adolf-Hitler-Strasse usłyszeli dziwny dźwięk, narastający szum, odmienny jednak od tego, jaki wydawała rzeczka, szum, który najpierw nieśmiało wkradał się w plusk wody, potem dorównywał mu w sile dźwięku, aż wreszcie zakrywał go i dominował na całej ulicy. Ile ta żywa rzeka miała szerokości?

– Dzesac  métrów – przypomniał sobie teraz Bieszk. – To wëzdrzało jakbë diôbłë z lincucha spuszczac!

– Kazyk – ojciec zwrócił się do Bieszka po imieniu – co ty pleszczesz? To było co najmniej na dwadzieścia metrów szerokie.

– Może dzesac i piac, jo, ale taczi szeroczi?

– Policz tylko – ojciec odchylał palce – ze trzy metry chodnika przy płocie koszar. Potem ulica szeroka, powiedzmy, na dziesięć, jedenaście metrów. A tam, z drugiej strony od krawężnika do rzeczki, jeszcze ze cztery metry – trawa z wydeptaną ścieżką. I one wypełniały to wszystko, biegły wszędzie.

– Biegły... To znaczy kto? Jakieś dzieci? – dziwił się Galiński.

– Szczury – odpowiedzieli równocześnie, na dwa głosy pan Bieszk i mój ojciec.

Początek szarej rzeki budził strach. Gryzonie, które szły na przedzie w nieregularnej szpicy, popędzane były i popychane przez następne. Szczury z drugiego, trzeciego, czwartego szeregu wskakiwały na te z przodu i po ich grzbietach usiłowały zająć miejsce przewodników. Popiskiwały przy tym i tratując się, gryzły. Za tą wzrastającą falą rozlewał się nieco bardziej regularny pochód.

Pan Bieszk i mój ojciec w ostatniej chwili zdołali wskoczyć na ceglany murek ogrodzenia koszar i trzymając się żeliwnych sztachet płotu, spoglądali w dół. Te szczurze spojrzenia małych ślepi, które ich omiatały, mówiły z żalem: „Jaka szkoda, że nie chcieliście zostać na ulicy, najpierw ogryzłybyśmy wam pięty, potem kostki, a kiedy już padlibyście na bruk, poszłoby szybciutko, jak z gąsienicą w mrowisku". Inne znów dodawały: „Tylko trzymajcie się mocno! Po tych, którzy spadają z ceglanych murków pruskich koszar, na bruku kości pozostają". Jeszcze inne, bardziej zawzięte, raczyły wyjaśnić: „Myślicie, żebyśmy tam nie weszły? Nie dostały was? Phi, co za sztuka! Nie takie piramidki potrafimy układać z samych siebie, nawet na piętra się wspinamy. Tylko nasz pośpiech was ocala, głupcy!".

Ile to mogło trwać? Co najmniej pół godziny, może czterdzieści parę minut. Tu obaj odbiorcy szczurzej defilady byli zgodni: lekko zdrętwiały im ramiona od trzymania się żeliwnych sztachet. I nie od razu zeskoczyli na chodnik. Czekali, aż ostatni szereg szczurzej rzeki zniknie w odległej perspektywie ulicy, gdzieś obok spalonego czołgu, jakby obrały kierunek leśnych wzgórz, które otaczały pierwszą za miastem wioskę Brentau.

Bieszk powinien maszerować właśnie w tamtym kierunku, ale za koszarami skręcił wraz z ojcem w prawo, bo postanowił odprowadzić go na Pelonkerweg, a potem wrócić do swojego Rębiechowa na skróty, przez las. Moja ulubiona opowieść o początku zbliżała się nieuchronnie do czwartej, finałowej części, ale tym razem nie została wykonana: Galiński pożegnał się i poszedł na górę, wkrótce po nim pan Bieszk opuścił nasze nowe mieszkanie, ojciec odprowadził go przed dom, przez okno widziałem, jak zapala naftową lampę przyczepioną na tyle furmanki, podczas gdy Bieszk taką samą rozjarza z przodu, na kołku po lewej stronie kozła, Gniadosz i Baszka bez żadnej komendy ruszają wolno po łące, skręcają na kocie łby ulicy, mój ojciec stoi pod kasztanem i macha panu Bieszkowi na pożegnanie, patrząc, jak słaby płomyk naftowej lampy, która ruszała się jak wahadło zegara, niknie w ciemnościach.

Nie mogłem zasnąć. Przypominałem sobie różne obrazy z mojej ulubionej historii początku: kajak ojca sunący wzdłuż Wyspy Spichrzów, na której żarzyły się jeszcze, niczym piętrowe dymarki, ruiny zbożowych fortun, widziałem niczym na wyświetlanym po raz setny filmie, jak dziób kajaka dobija wreszcie ostrożnie, powoli do przełamanego wpół i nadpalonego pomostu, drewno stuka o drewno, ojciec wskakuje na smołowane deski, odpycha kajak, rzuca za siebie wiosło, idzie pomostem i przeskoczywszy parę niebezpiecznych wyrw, stawia wreszcie stopę na swojej ziemi obiecanej, do której nikt go nie wezwał, którą sam sobie obiecał i wymarzył. Widziałem, jak podchodzi lipową aleją od Pelonkerweg, wzdłuż dolnego parku i dolnego stawu, do domu pani Grety, który wyglądał na mały pałacyk albo na obszerną willę, dopiero z bliska spostrzega dziurę w dachu i kilka zniszczonych okien, efekt pocisku moździerza, bo przecież nie bomby czy artylerii, po których niewiele by zostało; idący za nim pan Bieszk aż pogwizduje z uznania: – Taczi wiôldżi dodóm, taczi pańsczi – szepce – moja nënka o nim czedës wspominała. Diôchła tam – klepie ojca po plecach – wôrt bëło te kilométrë wanożëc. Obchodzą dom, który wygląda na opuszczony, przez niezamknięte drzwi ogrodowe wchodzą do sieni, a stamtąd trafiają do kuchni, wielkiej, jasnej, niezniszczonej, i w milczeniu przyglądają się porcelanie w kredensie, mosiężnym patelniom na ścianach, dwóm kuchenkom: niewielkiej gazowej i tradycyjnej na węgiel, która jest wielkim piecem z ozdobnymi kaflami i żeliwnym blatem, siadają przy stole, nie bardzo wiedząc, co robić dalej, czy kogoś wołać, czy też szukać pierwszego wolnego pokoju, jeśli drzwi będą otwarte.

Pan Bieszk dopiero teraz spostrzega drewniany pojemnik na chleb, otwiera wieko i ku wielkiemu zdziwieniu znajduje tam bochenek zawinięty w kawałek płótna; bierze nóż, odkrawa dwie kromki, mój ojciec bez trudu znajduje sól i żują powoli to wczesne śniadanie, pierwsze przy tamtej ulicy, której nazwa nie wróciła jeszcze wtedy do słowiańskiej wersji, tak więc ten lekko sczerstwiały, ale smaczny chleb, wypieczony w Oliwie przy Starym Rynku, mój ojciec i pan Bieszk jedli jeszcze przy Pelonkerweg, nie przy Polankach. Uchyliły się drzwi pokoju kredensowego, ostrożnie, powoli, ale ze skrzypnięciem zawiasów, i przez szparę wyjrzała pani Greta.

– Są panowie głodni? – zapytała po niemiecku, a potem dodała po rosyjsku – Wkuszat' kuszat'? – i znowu przeszła na niemiecki – jest tylko resztka marmolady, tam, w kamiennym garnku. Weźcie sobie i idźcie, tu na górze mieszkają rosyjscy oficerowie, nie trzeba ich budzić, będą źli.

– Jestem Polakiem – powiedział mój ojciec po niemiecku – a to mój przydział na pokój, w tym domu, z komendantury miasta. Podał jej papier, którego i tak nie potrafiła przeczytać, uważnie patrzyła jednak na duże pieczęcie z gwiazdą, sierpem i młotem, na rosyjskie bukwy, na podpis generała Mikulskiego. Pan Bieszk już się żegnał, dziękował ojcu za napisane podanie, powiedział, żeby go kiedyś odwiedził w Rębiechowie, pierwsza checz za skrzyżowaniem drogi na Bysewo, ojciec dziękował za towarzystwo w drodze, odprowadzenie na Pelonkerweg, a pani Greta zrozumiała tylko jedno słowo: Schwedische Dam, bo właśnie nazwę tej leśnej drogi, którą miał teraz pomaszerować jeszcze kilka kilometrów do domu, Bieszk wymienił z przyzwyczajenia po niemiecku.

Kiedy wyszedł, poprowadziła ojca na górę i wskazała mu pokój, bez słów przyniosła pościel i poduszkę. Nigdy go nie zapytałem, o czym śnił po raz pierwszy w tamtym domu, ale teraz, kiedy już kleiły mi się oczy, kiedy słyszałem jeszcze rodziców krzątających się za ścianą, przypomniałem sobie słowa pani Grety tuż sprzed naszej przeprowadzki: – Tylko zapamiętaj, co ci się przyśni pierwszy raz na nowym miejscu, to ważne.

Paweł Huelle jest pisarzem, dramaturgiem i eseistą. Jego powieść „Weiser Dawidek" (1987) okrzyknięto debiutem dekady. Wydał także m.in. „Mercedes Benz", „Opowiadania na czas przeprowadzki" i „Ostatnią Wieczerzę". Wkrótce na scenie Teatru Miejskiego w Gdyni odbędzie się premiera jego nowej sztuki.

Mężczyźni w tym czasie skręcali dwa łóżka: pierwsze drewniane w sypialni rodziców, a potem żelazne, znacznie mniejsze, w moim pokoju, po czym wrócili do kuchni, ani przez chwilę nie przerywając głośnej rozmowy. Historia wkraczała właśnie w moje ulubione regiony fikcji, która zanim stała się opowieścią, brała przecież swój początek z realnych zdarzeń, takich jednak, jakich nikt nie byłby sobie w stanie wyobrazić. Mój ojciec właśnie porzucił na Motławie kajak, cisnął za siebie wiosło, a wraz z nim całe swoje dawne życie, i z małym plecakiem ruszył pierwszą wypaloną ulicą szukać nowego życia, pośród dymiących jeszcze ruin domów i kościołów, przeskakując niepogrzebane trupy ludzi i koni, omijał resztki wojennych sprzętów tarasujące niejedno przejście czy skrzyżowanie, gdzieniegdzie zatrzymywał go jakiś sowiecki patrol, lecz żaden nie potrafił mu wyjaśnić, gdzie znajduje się ów mityczny PUR, dokąd musiał dotrzeć, aby otrzymać przydział na coś do jedzenia i kwit wraz z urzędowo wyznaczonym adresem.

Dopiero na politechnice, gdzie dotarł po godzinnym forsownym marszu i gdzie potwierdzono, że może się zapisać na pierwszy trymestr budowy okrętów, ale dopiero za parę tygodni, jak ruszy rekrutacja, dopiero więc tam, na jego przyszłej uczelni, wskazali mu adres owego magicznego PUR-u, dokąd znów wędrował piechotą, wracając do spalonego Śródmieścia wzdłuż Wielkiej Alei, na której rozoranych pociskami torowiskach stały wypalone tramwajowe wozy bez szyb i czołowych świateł, niczym procesja kalekich, obrzydliwych ślepców...

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką