Mężczyźni w tym czasie skręcali dwa łóżka: pierwsze drewniane w sypialni rodziców, a potem żelazne, znacznie mniejsze, w moim pokoju, po czym wrócili do kuchni, ani przez chwilę nie przerywając głośnej rozmowy. Historia wkraczała właśnie w moje ulubione regiony fikcji, która zanim stała się opowieścią, brała przecież swój początek z realnych zdarzeń, takich jednak, jakich nikt nie byłby sobie w stanie wyobrazić. Mój ojciec właśnie porzucił na Motławie kajak, cisnął za siebie wiosło, a wraz z nim całe swoje dawne życie, i z małym plecakiem ruszył pierwszą wypaloną ulicą szukać nowego życia, pośród dymiących jeszcze ruin domów i kościołów, przeskakując niepogrzebane trupy ludzi i koni, omijał resztki wojennych sprzętów tarasujące niejedno przejście czy skrzyżowanie, gdzieniegdzie zatrzymywał go jakiś sowiecki patrol, lecz żaden nie potrafił mu wyjaśnić, gdzie znajduje się ów mityczny PUR, dokąd musiał dotrzeć, aby otrzymać przydział na coś do jedzenia i kwit wraz z urzędowo wyznaczonym adresem.
Dopiero na politechnice, gdzie dotarł po godzinnym forsownym marszu i gdzie potwierdzono, że może się zapisać na pierwszy trymestr budowy okrętów, ale dopiero za parę tygodni, jak ruszy rekrutacja, dopiero więc tam, na jego przyszłej uczelni, wskazali mu adres owego magicznego PUR-u, dokąd znów wędrował piechotą, wracając do spalonego Śródmieścia wzdłuż Wielkiej Alei, na której rozoranych pociskami torowiskach stały wypalone tramwajowe wozy bez szyb i czołowych świateł, niczym procesja kalekich, obrzydliwych ślepców...
– A nie żal było panu porzucić ten kajak na Motławie? – dziwił się Galiński. – Przecież wtedy to musiało kosztować sporo grosza. Albo można było wymienić na jedzenie, co najmniej dwie puszki marmolady albo jedną tuszonkę!
– Nie było zapotrzebowania na kajaki w tamtym czasie – odparł spokojnie ojciec. – Poza tym zrobiłem nim prawie siedemset kilometrów, najpierw Dunajcem, potem Wisłą. Miał więcej łat niż my wszyscy lat. Dziurawa krypa. Gorsza od starej kaszubskiej płaskodenki. Drewniany złom.
Wiedziałem, że zaraz nastąpi w ulubionej przeze mnie opowieści o początku zwrotny moment – na kwadrans przed zamknięciem biura PUR-u, gdzie w wąskim korytarzu kłębiło się mrowie zrozpaczonych ludzi, mój ojciec spojrzał na pana Bieszka, a pan Bieszk spojrzał na mojego ojca i od razu się zaprzyjaźnili. Bieszk wiedział, jak dostać się do najważniejszego urzędnika bez kolejki, ale nie umiał napisać po polsku podania, po kaszubsku nikt by tego nie zechciał wziąć do ręki, a niemiecki – jakim nabazgrał kiedyś do matki aż trzy kartki z frontu – nie był już językiem urzędowym, niemiecki na własne życzenie sam się w Gdańsku na całe lata wyłączył z użycia – więc ojciec szybko, na kolanie, śliniąc kopiowy ołówek, napisał panu Bieszkowi co trzeba: prośbę o zwrot dwóch koni, które dzień wcześniej, wraz z furmanką, zarekwirował mu sowiecki wojskowy patrol na potrzeby Czerwonej Armii, i weszli tak przed oblicze najważniejszego urzędnika PUR-u, z podaniem o zwrot rolniczego zaprzęgu i ustną prośbą o przydział miejsca do spania dla mojego ojca.