W powodzi doniesień z amerykańskiego stanu Kolorado, gdzie w dniu Nowego Roku rozpoczęto legalną sprzedaż marihuany, niemal niezauważona przeszła informacja z Urugwaju, który pierwszy na świecie poszedł na całość, zezwalając obywatelom na wszystko – konsumpcję, sprzedaż i uprawę marihuany.
To przeoczenie mogą tłumaczyć dwa powody. Po pierwsze, Kolorado, ważny stan USA, to w porównaniu z Urugwajem nieomal centrum świata. Po drugie, liberalizacja przepisów, nawet na części terytorium państwa, które w oczach świata uosabia nieprzejednaną walkę z narkotykami i narkobiznesem, to sensacja sama w sobie. Tym bardziej że w ślady Kolorado w najbliższym czasie pójdzie stan Waszyngton. W obu decyzję podjęli mieszkańcy, w głosowaniu przeprowadzonym w listopadzie 2012 roku, przy okazji wyborów prezydenckich.
To, co dzieje się w Urugwaju, ma siłą rzeczy mniejszy ciężar gatunkowy. A jednak ten właśnie kraj, niewielki i położony niemal na antypodach, dla zwolenników poluzowania polityki antynarkotykowej mógłby stać się takim samym wzorem jak w swoim czasie liberalna Holandia.
Holandia bowiem pierwsza weszła na nieznane tereny, pozwalając na zażywanie tzw. narkotyków miękkich w licencjonowanych lokalach, eufemistycznie nazwanych coffee-shopami. Była to prawdziwa rewolucja. Teraz za to, gdy idea liberalizacji zyskuje w świecie nowych zwolenników, Holandia, jak na ironię, robi krok w tył.
Narkotyk wesprze edukację
Po latach doświadczeń widać już jak na dłoni, że radykalne ułatwienia narkotykowe niekoniecznie przynoszą dobre skutki, jak zakładali ich inicjatorzy. Miał być spokój, pełna kultura bezpiecznego zażywania, wymiecenie dilerów z ulic miast. Tymczasem okazało się, że sąsiedztwo coffee-shopów bywa nadspodziewanie uciążliwe, głównie z powodu najazdu spragnionych wrażeń turystów (nie przypadkiem inicjatywa wprowadzenia ograniczeń wyszła od władz Maastricht, położonego o krok od granicy z Belgią), ale także dlatego, że handlarze narkotykami wcale nie złożyli broni, licząc na skuszenie klienta, który a nuż zechce spróbować czegoś mocniejszego niż środki oficjalnie dozwolone... Wcale więc nie zniknęli.
Pod naporem skarg władze holenderskie postanowiły ograniczyć krąg osób uprawnionych do korzystania z coffee-shopów wyłącznie do mieszkańców Holandii. To oczywiście nie mogło spodobać się właścicielom lokali, którzy wystąpili do sądu, wyciągając stary i zazwyczaj skuteczny argument: dyskryminowania mieszkańców Unii Europejskiej z uwagi na miejsce zamieszkania. Tym razem jednak się nie udało. Trybunał europejski, do którego sprawa ta ostatecznie dotarła, sprawił niemiłą niespodziankę, przyznając rację rządowi Holandii. W tej kwestii, orzekł, cel społeczny jest na tyle ważny, że można zgodzić się na pewne naruszenie zasad unijnych.
Przy okazji jednak okazało się, jak potężnym magnesem są coffee-shopy. Aż jedną trzecią turystów odwiedzających Amsterdam kuszą nie malownicze kanały, stare kamieniczki czy obrazy Rembrandta, lecz możność legalnego zażywania środków zakazanych. Nic dziwnego, że władze Amsterdamu nie chcą podporządkować się zarządzeniom, korzystając z tego, że uregulowania szczegółowe pozostawiono władzom lokalnym.