Ci chłopcy mnie urzekli

„Kamienie na szaniec” to film o fajnej młodzieży, która ma ideały, wierzy w nie. Niestety, żyje w takim okresie, że za te ideały musi zapłacić życiem. Są też wątki dodatkowe. Między Szarymi Szeregami i AK były silne konflikty. Zawodowcy nie chcieli dzieci w armii.

Publikacja: 01.03.2014 02:55

„Szare Szeregi” w akcji: raczej „patriotyczny komiks” niż długo wyczekiwana apologia

„Szare Szeregi” w akcji: raczej „patriotyczny komiks” niż długo wyczekiwana apologia

Foto: Monolith films

„Kamienie na szaniec" to film o fajnej młodzieży, która ma ideały, wierzy w nie. Niestety, żyje w takim okresie, że za te ideały musi zapłacić życiem. Są też wątki dodatkowe. Między Szarymi Szeregami i AK były silne konflikty. Zawodowcy nie chcieli dzieci w armii.



Robert Gliński:

„Kamienie na szaniec" to powieść oparta na autentycznych wydarzeniach z okresu niemieckiej okupacji, opowiada o prawdziwych ludziach. W druku wyszła jeszcze podczas wojny – w podziemnym wydaniu ze zmienionymi pseudonimami bohaterów dla zachowania konspiracji. Przez 70 lat wychowało się na niej kilka pokoleń polskiej młodzieży. To po prostu książka legenda. Czy łatwo przyszła panu decyzja, by nakręcić współczesną wersję tak zmitologizowanej opowieści?



Każdy ma własne wyobrażenie o „Kamieniach na szaniec". Rozumiem, że wielu dostrzega w mojej opowieści jakieś elementy, które nie pasują mu do tych wyobrażeń. Ale nie rozumiem, dlaczego pojawiają się zarzuty, że mój film to nie „Kamienie na szaniec". Pokazałem tę historię, tych bohaterów. Wokół filmu już pojawiło się wiele kontrowersji, ale poczekajmy do premiery, bo alarm jest chyba trochę przedwczesny. Różne głosy krytyczne zaczęły się pojawiać, zanim jeszcze skończyłem montować film.

Profesor Grzegorz Nowik, historyk PAN i harcmistrz, który był konsultantem historycznym filmu, 21 stycznia widział wersję roboczą i był nią zszokowany. Stwierdził wręcz, że pan „haniebnie przedstawił epokę".

Całkowicie się z tym nie zgadzam. Profesor Nowik jest człowiekiem, że tak powiem, ekstrawertyczno-?-nerwowym i może w pewnych momentach reagował dość emocjonalnie, ale potem rozmawialiśmy naprawdę merytorycznie. Nie wiem, dlaczego do mediów przedostała się akurat taka opinia pana profesora.

Prof. Nowik skarżył się w mediach, że pan nie zgadza się na żadne poprawki.

Ależ skąd! Wiele rzeczy, które profesor Nowik zalecał, zostały do filmu wprowadzone. Oczywiście niektórych zaleceń rzeczywiście nie uwzględniłem, bo film rządzi się swoimi prawami narracji i dramaturgii. To od początku miał być film fabularny, a nie esej historyczny, i to w dodatku silnie podporządkowany jednej idei, jak chcieliby niektórzy. Tymczasem ten film rzuca pewne problemy, a nie sprzedaje skrystalizowaną wizję męstwa i patriotyzmu. Nie chciałem, by ogniskował się wokół jednej sprawy, jednej idei, by był jakąś tubą propagandową. On ma zmuszać do dyskusji. Będę bronił tego filmu, bo moim zdaniem to w 100 proc. są „Kamienie na szaniec".

Dawid Podsiadło w "Kamieniach na szaniec"

Jednak pana film znacznie odbiega od powieści. Widocznie niektórzy liczyli na jej wierną ekranizację...

Każda adaptacja jest inna niż książka. Na pewno postacie są bardziej współczesne, mówią bardziej współczesnym językiem, tak też się zachowują. Jednak jeszcze raz podkreślę, że istota książki pozostała, bo to ta sama opowieść o braterstwie, przyjaźni, odpowiedzialności za siebie i innych. Pamiętajmy, że książka Aleksandra Kamińskiego to też nie był esej historyczny, lecz powieść. To też była fabularyzacja tamtych wydarzeń, a nie oddanie ich w skali jeden do jednego.

Tyle że nawet „Zośka" nie miał uwag do powieści Kamińskiego, do uczciwości opisu tej prawdziwej historii. A przy pana filmie pojawia się naprawdę wiele głosów, że mało ma on wspólnego z prawdą.

„Zośka" rzeczywiście zdążył jeszcze przed śmiercią dostać „Kamienie na szaniec" do ręki – jeszcze jako maszynopis. Tylko że on wtedy właśnie uznał, iż to kompletna fikcja, bardzo subiektywny obraz Kamińskiego i nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością! Jednak powiedział, że trzeba uszanować wolę autora, bo autor tak, a nie inaczej to wszystko widzi i ma do tego prawo. Dlatego „Zośka" nie żądał żadnych zmian w powieści. Przyznam, że oczekiwałem podobnie tolerancyjnego podejścia do filmu. Myślałem, że dla wszystkich będzie jasne, że film jest fabułą, dotyka tych spraw bardzo prawdziwie i moim zdaniem mądrze o nich mówi. Jest to zaś zupełnie inna wizja tej historii. Film to przecież inne medium niż powieść, a już zupełnie inne niż rozprawa historyczna. Film musi mieć swoją dramaturgię, narrację, kulminację, dynamikę. Prawdę mówiąc, każde wydarzenie historyczne jest wieloznaczne. Każdy bohater danego wydarzenia uważa, że było tak albo tak. Bo wszystko zależy od punktu widzenia. Do końca więc nie wiemy, jak było naprawdę. A po latach wydarzenia są mitologizowane i upraszczane.

Mógł się pan przecież spodziewać krytyki za każdy zmieniony element tej historii. Chyba mało co jest tak zmitologizowane jak akcja pod Arsenałem.

Przekopałem wszystko, co się dało przekopać: wszystkie dokumenty i opracowania dotyczące Szarych Szeregów, tych konkretnie chłopców i samej akcji pod Arsenałem. Szukałem tego, co było w tym wszystkim najważniejsze. Tego, o czym powinien być film, bo przecież nie da się nakręcić dobrego filmu o wszystkim i o niczym, bez odpowiedniej narracji. Przyznam szczerze, że gdy przekopywałem dokumenty, ci chłopcy mnie po prostu urzekli, bo oni byli naprawdę wspaniali. Cały czas zastanawiali się nad tym, co znaczy patriotyzm, czym jest miłość do ojczyzny. To nie był ślepy pęd w jednym kierunku. W harcerstwie dyskusje nad naprawdę ważnymi tematami trwały latami. Na przykład debata, czy harcerze powinni brać udział w walce zbrojnej. To przecież były jeszcze dzieci. Długo się zastanawiano, czy dzieci powinny strzelać i zabijać. Zachowały się listy „Zośki" i „Alka", gdzie mają poważne wątpliwości co do tego. I to są dojrzałe, głębokie dyskusje. Przecież Szare Szeregi to nie była Armia Krajowa, gdzie był rozkaz: „strzelać", i nie można było mieć żadnych wątpliwości – należy go wykonać i koniec. Harcerze czuli ciężar etyczny takiego zadania. Co z tego, że mają strzelać do Niemca – to jednak jest zabicie człowieka. Zresztą dlatego „Zośka" z kolegami przystąpił do Szarych Szeregów dopiero w 1941 roku, czyli po dwóch latach od rozpoczęcia wojny. Zdarzyła się taka prawdziwa, szalenie ciekawa i wstrząsająca historia, tuż po tym, gdy powstały Grupy Szturmowe. Chłopcy dostali rozkaz, by wykonać wyrok na konfidencie. Kto go wykonał? „Zośka", ale nie dlatego, że koniecznie chciał zabić Niemca, tylko najzwyczajniej nie potrafił obciążyć jego wykonaniem żadnego swego kolegi. Wiedział, że nie jest łatwo zabić człowieka, gdy je zupę z żoną i dziećmi. Ale to nie jest film wyłącznie o takich wątpliwościach, one w filmie są tylko lekko pokazane. Myślę, że w rzeczywistości były dużo silniejsze.

To o czym jest film?

Po prostu o fajnej młodzieży, która ma ideały, wierzy w nie. Niestety, żyje w takim okresie, że za te ideały musi zapłacić życiem. Obok tego jest szereg wątków dodatkowych. Między Szarymi Szeregami i AK były silne konflikty. Zawodowcy nie chcieli dzieci w armii. Lekko zaznaczam te problemy, naprawdę robię to delikatnie. Nie wiem więc, skąd ataki na te wątki. W rzeczywistości były to naprawdę silne konflikty. Są dokumenty, które pokazują, że „Zośka" miał poważne starcia ze swoim przełożonym „Orszą". Tam chodziło nie tyle o to, kto dowodzi, ile o zakres odpowiedzialności za morale i wychowanie młodych ludzi. Moim zdaniem nie ma co budować spiżowych pomników tych bohaterów, bo wspaniały jest właśnie ten ich prawdziwie ludzki, normalny charakter.

Dlaczego w ogóle zdecydował się pan na adaptację „Kamieni na szaniec"?

Dostałem tę propozycję, to znaczy producent zaproponował mi zrobienie takiego filmu. Od czasu do czasu dostaję różne propozycje, ale zazwyczaj je odrzucam. Tym razem jednak to było coś, co szalenie mnie zainteresowało. Dla filmowca historia to fantastyczny materiał dramaturgiczny i myślowy. Stawia ludzi w niecodziennej sytuacji i muszą oni dokonać trudnego wyboru moralnego. Na przykład czy zostawić żonę, dziecko i iść walczyć, bronić ojczyzny, czy jednak nie iść i zostać, bronić rodziny. Każdy wybór w tak ekstremalnych warunkach rodzi konflikty, a siłą filmu jest właśnie dramaturgia.

To wszystko mówi pan z zawodowego punktu widzenia, a przecież pana matka była sanitariuszką w batalionie „Zośka".

W ferworze ataków na film ktoś napisał, że to nieprawda. To jakaś paranoja, bo przecież nawet w kwaterze „Zośki" na Powązkach wyryte jest jej nazwisko...

Jaki wpływ na pana pracę przy filmie miała pana historia rodzinna?

Byłem wychowany w tradycji Powstania Warszawskiego. Zawsze 1 sierpnia chodziło się u nas na groby. Mama nam wtedy opowiadała różne historie. Pokazywała, że na przykład tu leży Basia, której pożyczyła buty. Basia włożyła buty, poszła i chwilę później została zastrzelona. Mama mówiła, że od tamtej pory nikomu nie pożycza butów. Opowiadała o swoich kolegach i koleżankach, którzy zginęli. Opowiadała, jak została ranna na Starówce, miała blizny i odłamek w nodze. To wszystko tworzyło u mnie pewną wrażliwość na ten temat, na to, że ci ludzie bardzo młodo poumierali. Przez lata ocierałem się o te sprawy, nie tylko dzięki mamie, bo żyli też jeszcze jej koledzy, np. Stanisław Sieradzki, ps. „Świst". Wysoki, wspaniały mężczyzna, był pod koniec życia ciężko chory, nosiłem mu lekarstwa na Żoliborz. Pamiętam, gdy opowiadał mi, jak wyzwalali Gęsiówkę...

Jak pana mama wspominała wojnę?

Mama nie lubiła chodzić na uroczystości, na te „ordery i sztandary". Dopiero pod koniec życia trochę się wciągnęła w działania organizacji kombatanckich. W PRL po prostu się bała. Brało się to z doświadczenia okupacji, a potem terroru stalinowskiego. Podczas wojny zginęła jej matka, czyli moja babcia, rozstrzelana przez Niemców. Dziadek zmarł na płuca z niedożywienia. A po wojnie koledzy mamy byli więzieni i katowani przez Urząd Bezpieczeństwa. Jak „Anoda", kolega z kompanii, którego komuniści zamęczyli na śmierć. Mama miała lekką traumę, bała się mundurów.

A jak pan widział problem walki o ojczyznę?

Przez lata przyjmowałem różne postawy i teraz też zdarza mi się przechodzić z jednej do drugiej. Pierwsza to chłodne spojrzenie księgowego, widzenie walki przede wszystkim jako strat osobowych. Przecież w Powstaniu Warszawskim w dwa miesiące zginęło ponad 200 tys. osób. Ale jest też druga postawa. Emocjonalna. Czasami ona u mnie przeważa, bo u każdego czasem przeważa duchowość, uczucia, jakieś sprawy wewnętrzne, często dużo ważniejsze niż chłodna kalkulacja. Mam wrażenie, że oba te punkty widzenia jak najbardziej mają sens.

Celowo unika pan słowa patriotyzm?

Tak, bo to trochę zużyty termin, ale o tym samym mówię. Mieszkamy u siebie, na swojej ulicy, a tu nagle przychodzi ktoś, kto nas zaczyna niszczyć, atakuje naszych sąsiadów, zagraża naszej wspólnocie. Rodzi się bunt.

Jednak nie we wszystkich krajach te postawy duchowe budziły się w taki sam sposób. Weźmy Francję, gdzie, jak wiadomo, był ruch oporu, ale...

...ale nie tylko, była też silna kolaboracja.

Francuzi się poddali, nie chcieli narażać Paryża na straty.

Zgadza się, to była zimna kalkulacja grupy wojskowych. Za to u nas ewidentnie ważniejsze były emocje, uczucia dalekie od kalkulacji. Nie można autorytatywnie stwierdzić, że ci czy tamci mają rację. Historia jest wieloznaczna i może być wartościowana z różnych punktów widzenia. To właśnie w historii jest fantastyczne, że pokazuje różne postawy. Nie można oceniać, że tak jest dobrze albo źle, bo to zawsze są skomplikowane losy ludzkie i nie ma co przykładać do tego linijki.

Niewątpliwie jednak zabiera pan tym filmem głos w debacie historycznej.

Tak, bo często brakuje głosów, które są tolerancyjne, potrafią zrozumieć jedną i drugą stronę, które mają szersze spojrzenie. Są głosy, które potępiają polski romantyzm, ale są i takie, które ten romantyzm bezkrytycznie chwalą. Trudno takim postawom się spotkać na jakiejkolwiek płaszczyźnie, a tego spotkania i wzajemnego zrozumienia bardzo mi brakuje w naszej debacie historycznej. Pan dał przykład Paryża: są głosy, które potępią poddanie miasta bez walki, a są też takie, które będą to wychwalać. Ja myślę, że i postawa reprezentowana przez paryżan, i ta druga, której wyraz dali warszawianie podczas Powstania Warszawskiego, miały swój sens. I właśnie z takiej perspektywy chciałbym o tych dwóch postawach rozmawiać. Moim zdaniem jedna i druga historia była na swój sposób tragiczna, ale też jedna i druga była wspaniała.

Tymczasem w „Naszym Dzienniku" można było przeczytać, że pana film prezentuje wyłącznie postawę chłodnej kalkulacji: „(...) to swoiste przedłużenie książki Piotra Zychowicza »Obłęd '44«, gdzie banda szaleńców z Londynu kieruje bandą niedorostków w Polsce, posyłając ich na śmierć i sprowadzając cierpienia na ludność cywilną". Czytał pan książkę Zychowicza?

Tak, czytałem. Ale to książka, którą bardzo nieprzyjemnie się czyta, bo od początku do końca czuć, że autor pisze pod z góry założoną tezę. Mógłby chociaż udawać, że tak nie jest. Gdyby był sprytniejszy, napisałby to z paru punktów widzenia i dopiero na końcu doszedłby do swojej tezy. A tak czytelnik cały czas czuje, że autor ma pewną tezę i każde wydarzenie interpretuje w zgodzie z nią. Na pewno jednak prawdą jest to, co Zychowicz pisze o nastrojach panujących w tamtym czasie w Warszawie. Wśród warszawskiej młodzieży, która najpierw zajmowała się małym sabotażem, a potem coraz poważniejszą konspiracją, w 1944 roku panowało już wielkie ciśnienie na otwartą walkę zbrojną. Myślę, że nawet gdyby nie było rozkazu, to powstanie i tak by wybuchło. Może byłoby bardziej chaotyczne, może w związku z tym zginęłoby jeszcze więcej ludzi... Nie wiadomo.

Czyli powstanie było konsekwencją decyzji o włączeniu harcerzy do walki zbrojnej?

W pewien sposób tak. Już we wrześniu 1943 roku powstały bataliony „Zośka", „Parasol" i inne grupy typowo wojskowe. Początek 1944 roku to były szkolenia, szkolenia i jeszcze raz szkolenia. Młodzież już nastawiała się na powstanie. Narastała dynamika, jeżeli chodzi o zmianę jej postawy. Od dylematów moralnych – czy walczyć, czy strzelać – dochodzili do potrzeby otwartej, zbrojnej walki o wolność. A teraz weźmy pod uwagę, że właściwie cała polska młodzież była w konspiracji. Dlatego skoro dowódcy Armii Krajowej zdecydowali się szkolić młodzież, uczyć ją strzelać, tym samym musieli potem zdecydować się na powstanie, bo ta młodzież i tak by ruszyła do walki. Ciśnienie było naprawdę nieprawdopodobne.

Taka romantyczna postawa jest chyba zakorzeniona w naszej tradycji.

Tak, to historia nas tego nauczyła: rozbiory, zabory, I wojna światowa. Potrzebowaliśmy takiej postawy. Ale pamiętajmy, że młodzież, która brała udział w Powstaniu Warszawskim, była wychowana już w wolnej Polsce. Oczywiście II Rzeczpospolita nie odrzucała tradycji romantycznej, bo po 123 latach niewoli ten testament był bardzo silny. Jednak młodzież potrafiła rozmawiać o sprawach trudnych, o dylematach moralnych. To nie była gloryfikacja postawy romantycznej, tylko dojrzała refleksja. Pojawiały się postawy pozytywistyczne. Potem jednak znowu nastąpił czas okupacji, stalinizm i socjalizm. Znowu czuło się zagrożenie, trzeba było gloryfikować postawę romantyczną. Dla mnie to jest w pełni zrozumiałe. Polacy nauczyli się być do wszystkiego na kontrze. Znowu romantyczna postawa nie była naszym wolnym wyborem, była wywołana przez historię. Dziś jesteśmy wolni, możemy podjąć temat dyskursu romantyzm–racjonalizm i na poważnie zacząć się zastanawiać nad naszą postawą jako narodu. Dziś już możemy powiedzieć, że wojna to nie jest zabawa w bohaterszczyznę, ale wielka tragedia, bo ludzie tracą życie.

Niestety, obok romantyzmu pojawia się też inna postawa, którą dobrze obrazuje piosenka Marii Peszek pod tytułem „Sorry, Polsko": śpiewa w niej, że nie będzie umierać za ojczyznę. I to znowu wymusza potrzebę gloryfikacji, obrony romantyzmu, bo pojawia się siła polityczno-ideowa, która chce odciąć nas od ważnej, heroicznej spuścizny narodu.

Nigdy nie odczuwałem potrzeby walki ani o romantyzm, ani przeciwko niemu. Po prostu byłoby fantastycznie, gdybyśmy nauczyli się na te tematy rozmawiać.

Może i byłoby fantastycznie, ale na razie dyskurs publiczny z roku na rok ulega coraz większej polaryzacji.

Myślę, że nie ma pan do końca racji. To już nie jest czas pogody dla ideologii – ideologie będą tracić na znaczeniu. Przychodzi pogoda dla uczuć, duchowości i dla rozmów o ideałach, ale nie jest to już moment do zajmowania jakiejś pozycji – nomen omen – na szańcu. W 2001 roku nakręciłem film „Cześć, Tereska". Była to opowieść o samotności młodej dziewczyny i ogromnej potrzebie uczuć, której nie potrafi zrealizować. Ta postawa oczywiście miała korzenie w socjalizmie: dziewczynka była bierna, cicha, wylękniona. Stąd też nigdzie nie potrafiła zaspokoić swoich potrzeb uczuciowych. To był film o charakterystycznej dla lat 90. bierności, wyczekiwaniu. W 2009 roku nakręciłem „Świnki", film, którego bohaterem jest młody chłopak, rówieśnik Tereski, ale już 10 czy nawet 15 lat później. On już jest nastawiony na konsumpcyjny styl życia, na forsę, strój, elektroniczne gadżety. Nieważne, ile to miałoby go kosztować: żadna praca mu niestraszna – musi zarobić. Nawet jak będzie musiał zarabiać d..., to też może być, bo on musi mieć to i tamto. Teraz, jakbym miał w 2014 roku kręcić film o młodych ludziach, to zrobiłbym film o duchowości. Tamte postawy już są passé. Teraz już się nie liczy gadżet i wyrachowanie konsumpcyjne – to już minęło. Teraz szukamy sensu.

O jakich konkretnie postawach pan mówi?

Tego sensu możemy szukać na przykład przez poszukiwanie Boga. Coś musi w tym być, gdy 100 tys. młodych ludzi jedzie do Lednicy na spotkania organizowane przez dominikanów. Byłem tam i to jest po prostu Woodstock! Nie jest to jakaś tam dewociarska młodzież, tylko najnormalniejsi młodzi ludzie, którzy czują potrzebę uczestniczenia we wspólnocie duchowej. Modlą się, śpiewają religijne piosenki, a jednocześnie ściskają się z dziewczynami, piją piwo, choć niby nie można, ale jak wszyscy młodzi ludzie czują potrzebę zabawy. Albo inny przykład: znam grupę nastolatków, którzy od czasu do czasu jeżdżą do Berlina. Nie na wyprzedaże czy dyskoteki, jak kiedyś. Jeżdżą oglądać wystawy, zaglądają do alternatywnego teatru. Ciągną ich duchowe doznania, wartości...

„Kamienie na szaniec" nie są trochę właśnie takim filmem o współczesnej młodzieży, która szuka sensu, ideałów, wartości?

Moim zdaniem są. Bardzo bym chciał, by polska młodzież była właśnie tak energetyczna, pełna prawdziwych emocji, dokładnie taka jak bohaterowie „Kamieni...". Chciałbym też, by była odpowiedzialna, mająca poczucie braterstwa. By nie kalkulowała egoistycznie, nie działała tylko pod siebie. By szukała sensu.

Chciałby pan, by ona taka była, czy wyczuwa pan, że ona trochę już taka jest?

Wyczuwam, że taki jest trend. Obserwuję młodzież w szkołach, na przykład w ramach projektu „Teatr w klasie", który zrobiliśmy w Teatrze Powszechnym. Widzę, jak młodzież szuka dziś własnego miejsca. Dostrzegam w tych młodych ludziach naprawdę coś fajnego. Powiem więcej: jestem nimi zachwycony. Niektórzy z nich odnaleźli już wartości, inni ich jeszcze szukają, ale większość zmierza w dobrym kierunku. Oni są już na wyższym poziomie niż kiedyś. Szukają własnej drogi. Nie można im nic na siłę narzucać, bo to nie przyniesie żadnego skutku. Lepiej definiować pewne problemy i wywoływać dyskusję, co właśnie próbuję zrobić swoim najnowszym filmem.

Robert Gliński jest reżyserem, dyrektorem Teatru Powszechnego im. Z. Hübnera w Warszawie, byłym rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Jego najnowszy film „Kamienie na szaniec" wchodzi na ekrany kin 7 marca

„Kamienie na szaniec" to film o fajnej młodzieży, która ma ideały, wierzy w nie. Niestety, żyje w takim okresie, że za te ideały musi zapłacić życiem. Są też wątki dodatkowe. Między Szarymi Szeregami i AK były silne konflikty. Zawodowcy nie chcieli dzieci w armii.

Robert Gliński:

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał