Przez lata przyjmowałem różne postawy i teraz też zdarza mi się przechodzić z jednej do drugiej. Pierwsza to chłodne spojrzenie księgowego, widzenie walki przede wszystkim jako strat osobowych. Przecież w Powstaniu Warszawskim w dwa miesiące zginęło ponad 200 tys. osób. Ale jest też druga postawa. Emocjonalna. Czasami ona u mnie przeważa, bo u każdego czasem przeważa duchowość, uczucia, jakieś sprawy wewnętrzne, często dużo ważniejsze niż chłodna kalkulacja. Mam wrażenie, że oba te punkty widzenia jak najbardziej mają sens.
Celowo unika pan słowa patriotyzm?
Tak, bo to trochę zużyty termin, ale o tym samym mówię. Mieszkamy u siebie, na swojej ulicy, a tu nagle przychodzi ktoś, kto nas zaczyna niszczyć, atakuje naszych sąsiadów, zagraża naszej wspólnocie. Rodzi się bunt.
Jednak nie we wszystkich krajach te postawy duchowe budziły się w taki sam sposób. Weźmy Francję, gdzie, jak wiadomo, był ruch oporu, ale...
...ale nie tylko, była też silna kolaboracja.
Francuzi się poddali, nie chcieli narażać Paryża na straty.
Zgadza się, to była zimna kalkulacja grupy wojskowych. Za to u nas ewidentnie ważniejsze były emocje, uczucia dalekie od kalkulacji. Nie można autorytatywnie stwierdzić, że ci czy tamci mają rację. Historia jest wieloznaczna i może być wartościowana z różnych punktów widzenia. To właśnie w historii jest fantastyczne, że pokazuje różne postawy. Nie można oceniać, że tak jest dobrze albo źle, bo to zawsze są skomplikowane losy ludzkie i nie ma co przykładać do tego linijki.
Niewątpliwie jednak zabiera pan tym filmem głos w debacie historycznej.
Tak, bo często brakuje głosów, które są tolerancyjne, potrafią zrozumieć jedną i drugą stronę, które mają szersze spojrzenie. Są głosy, które potępiają polski romantyzm, ale są i takie, które ten romantyzm bezkrytycznie chwalą. Trudno takim postawom się spotkać na jakiejkolwiek płaszczyźnie, a tego spotkania i wzajemnego zrozumienia bardzo mi brakuje w naszej debacie historycznej. Pan dał przykład Paryża: są głosy, które potępią poddanie miasta bez walki, a są też takie, które będą to wychwalać. Ja myślę, że i postawa reprezentowana przez paryżan, i ta druga, której wyraz dali warszawianie podczas Powstania Warszawskiego, miały swój sens. I właśnie z takiej perspektywy chciałbym o tych dwóch postawach rozmawiać. Moim zdaniem jedna i druga historia była na swój sposób tragiczna, ale też jedna i druga była wspaniała.
Tymczasem w „Naszym Dzienniku" można było przeczytać, że pana film prezentuje wyłącznie postawę chłodnej kalkulacji: „(...) to swoiste przedłużenie książki Piotra Zychowicza »Obłęd '44«, gdzie banda szaleńców z Londynu kieruje bandą niedorostków w Polsce, posyłając ich na śmierć i sprowadzając cierpienia na ludność cywilną". Czytał pan książkę Zychowicza?
Tak, czytałem. Ale to książka, którą bardzo nieprzyjemnie się czyta, bo od początku do końca czuć, że autor pisze pod z góry założoną tezę. Mógłby chociaż udawać, że tak nie jest. Gdyby był sprytniejszy, napisałby to z paru punktów widzenia i dopiero na końcu doszedłby do swojej tezy. A tak czytelnik cały czas czuje, że autor ma pewną tezę i każde wydarzenie interpretuje w zgodzie z nią. Na pewno jednak prawdą jest to, co Zychowicz pisze o nastrojach panujących w tamtym czasie w Warszawie. Wśród warszawskiej młodzieży, która najpierw zajmowała się małym sabotażem, a potem coraz poważniejszą konspiracją, w 1944 roku panowało już wielkie ciśnienie na otwartą walkę zbrojną. Myślę, że nawet gdyby nie było rozkazu, to powstanie i tak by wybuchło. Może byłoby bardziej chaotyczne, może w związku z tym zginęłoby jeszcze więcej ludzi... Nie wiadomo.
Czyli powstanie było konsekwencją decyzji o włączeniu harcerzy do walki zbrojnej?
W pewien sposób tak. Już we wrześniu 1943 roku powstały bataliony „Zośka", „Parasol" i inne grupy typowo wojskowe. Początek 1944 roku to były szkolenia, szkolenia i jeszcze raz szkolenia. Młodzież już nastawiała się na powstanie. Narastała dynamika, jeżeli chodzi o zmianę jej postawy. Od dylematów moralnych – czy walczyć, czy strzelać – dochodzili do potrzeby otwartej, zbrojnej walki o wolność. A teraz weźmy pod uwagę, że właściwie cała polska młodzież była w konspiracji. Dlatego skoro dowódcy Armii Krajowej zdecydowali się szkolić młodzież, uczyć ją strzelać, tym samym musieli potem zdecydować się na powstanie, bo ta młodzież i tak by ruszyła do walki. Ciśnienie było naprawdę nieprawdopodobne.
Taka romantyczna postawa jest chyba zakorzeniona w naszej tradycji.
Tak, to historia nas tego nauczyła: rozbiory, zabory, I wojna światowa. Potrzebowaliśmy takiej postawy. Ale pamiętajmy, że młodzież, która brała udział w Powstaniu Warszawskim, była wychowana już w wolnej Polsce. Oczywiście II Rzeczpospolita nie odrzucała tradycji romantycznej, bo po 123 latach niewoli ten testament był bardzo silny. Jednak młodzież potrafiła rozmawiać o sprawach trudnych, o dylematach moralnych. To nie była gloryfikacja postawy romantycznej, tylko dojrzała refleksja. Pojawiały się postawy pozytywistyczne. Potem jednak znowu nastąpił czas okupacji, stalinizm i socjalizm. Znowu czuło się zagrożenie, trzeba było gloryfikować postawę romantyczną. Dla mnie to jest w pełni zrozumiałe. Polacy nauczyli się być do wszystkiego na kontrze. Znowu romantyczna postawa nie była naszym wolnym wyborem, była wywołana przez historię. Dziś jesteśmy wolni, możemy podjąć temat dyskursu romantyzm–racjonalizm i na poważnie zacząć się zastanawiać nad naszą postawą jako narodu. Dziś już możemy powiedzieć, że wojna to nie jest zabawa w bohaterszczyznę, ale wielka tragedia, bo ludzie tracą życie.
Niestety, obok romantyzmu pojawia się też inna postawa, którą dobrze obrazuje piosenka Marii Peszek pod tytułem „Sorry, Polsko": śpiewa w niej, że nie będzie umierać za ojczyznę. I to znowu wymusza potrzebę gloryfikacji, obrony romantyzmu, bo pojawia się siła polityczno-ideowa, która chce odciąć nas od ważnej, heroicznej spuścizny narodu.
Nigdy nie odczuwałem potrzeby walki ani o romantyzm, ani przeciwko niemu. Po prostu byłoby fantastycznie, gdybyśmy nauczyli się na te tematy rozmawiać.
Może i byłoby fantastycznie, ale na razie dyskurs publiczny z roku na rok ulega coraz większej polaryzacji.
Myślę, że nie ma pan do końca racji. To już nie jest czas pogody dla ideologii – ideologie będą tracić na znaczeniu. Przychodzi pogoda dla uczuć, duchowości i dla rozmów o ideałach, ale nie jest to już moment do zajmowania jakiejś pozycji – nomen omen – na szańcu. W 2001 roku nakręciłem film „Cześć, Tereska". Była to opowieść o samotności młodej dziewczyny i ogromnej potrzebie uczuć, której nie potrafi zrealizować. Ta postawa oczywiście miała korzenie w socjalizmie: dziewczynka była bierna, cicha, wylękniona. Stąd też nigdzie nie potrafiła zaspokoić swoich potrzeb uczuciowych. To był film o charakterystycznej dla lat 90. bierności, wyczekiwaniu. W 2009 roku nakręciłem „Świnki", film, którego bohaterem jest młody chłopak, rówieśnik Tereski, ale już 10 czy nawet 15 lat później. On już jest nastawiony na konsumpcyjny styl życia, na forsę, strój, elektroniczne gadżety. Nieważne, ile to miałoby go kosztować: żadna praca mu niestraszna – musi zarobić. Nawet jak będzie musiał zarabiać d..., to też może być, bo on musi mieć to i tamto. Teraz, jakbym miał w 2014 roku kręcić film o młodych ludziach, to zrobiłbym film o duchowości. Tamte postawy już są passé. Teraz już się nie liczy gadżet i wyrachowanie konsumpcyjne – to już minęło. Teraz szukamy sensu.
O jakich konkretnie postawach pan mówi?
Tego sensu możemy szukać na przykład przez poszukiwanie Boga. Coś musi w tym być, gdy 100 tys. młodych ludzi jedzie do Lednicy na spotkania organizowane przez dominikanów. Byłem tam i to jest po prostu Woodstock! Nie jest to jakaś tam dewociarska młodzież, tylko najnormalniejsi młodzi ludzie, którzy czują potrzebę uczestniczenia we wspólnocie duchowej. Modlą się, śpiewają religijne piosenki, a jednocześnie ściskają się z dziewczynami, piją piwo, choć niby nie można, ale jak wszyscy młodzi ludzie czują potrzebę zabawy. Albo inny przykład: znam grupę nastolatków, którzy od czasu do czasu jeżdżą do Berlina. Nie na wyprzedaże czy dyskoteki, jak kiedyś. Jeżdżą oglądać wystawy, zaglądają do alternatywnego teatru. Ciągną ich duchowe doznania, wartości...
„Kamienie na szaniec" nie są trochę właśnie takim filmem o współczesnej młodzieży, która szuka sensu, ideałów, wartości?
Moim zdaniem są. Bardzo bym chciał, by polska młodzież była właśnie tak energetyczna, pełna prawdziwych emocji, dokładnie taka jak bohaterowie „Kamieni...". Chciałbym też, by była odpowiedzialna, mająca poczucie braterstwa. By nie kalkulowała egoistycznie, nie działała tylko pod siebie. By szukała sensu.
Chciałby pan, by ona taka była, czy wyczuwa pan, że ona trochę już taka jest?
Wyczuwam, że taki jest trend. Obserwuję młodzież w szkołach, na przykład w ramach projektu „Teatr w klasie", który zrobiliśmy w Teatrze Powszechnym. Widzę, jak młodzież szuka dziś własnego miejsca. Dostrzegam w tych młodych ludziach naprawdę coś fajnego. Powiem więcej: jestem nimi zachwycony. Niektórzy z nich odnaleźli już wartości, inni ich jeszcze szukają, ale większość zmierza w dobrym kierunku. Oni są już na wyższym poziomie niż kiedyś. Szukają własnej drogi. Nie można im nic na siłę narzucać, bo to nie przyniesie żadnego skutku. Lepiej definiować pewne problemy i wywoływać dyskusję, co właśnie próbuję zrobić swoim najnowszym filmem.
Robert Gliński jest reżyserem, dyrektorem Teatru Powszechnego im. Z. Hübnera w Warszawie, byłym rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Jego najnowszy film „Kamienie na szaniec" wchodzi na ekrany kin 7 marca