Ksiądz, który się komunistom nie kłaniał

Kolegia, areszt, kilkanaście odsiadek „pod celą”, wreszcie spektakularna, zuchwała kradzież dokonana na oczach setek świadków. Rzezimieszek z Wołomina? Arsen Lupin? Nie, ksiądz infułat.

Publikacja: 01.03.2014 02:50

Kadr ze spektaklu Teatru Telewizji „Złodziej w sutannie” . Zagrały tuzy: na zdjęciu Artur Żmijewski,

Kadr ze spektaklu Teatru Telewizji „Złodziej w sutannie” . Zagrały tuzy: na zdjęciu Artur Żmijewski, Olgierd Łukaszewicz, Andrzej Chyra i Marian Opania

Foto: Forum

Witaj, Józefie, umiłowany przez władzę ludową! – zwykł pozdrawiać ks. infułata Józefa Wójcika prymas Wyszyński. Władza ludowa demonstrowała swoją miłość do księdza w specyficzny sposób, umieszczając go w zakładach karnych w całej Polsce. Na troskę tę jednak w pełni zasłużył, ponieważ wydawało się, że ksiądz Wójcik, słynny „złodziej w sutannie", jest wszędzie tam, gdzie władza ludowa walczyła z Kościołem. Na szykany odpowiadał prostotą, rozsądkiem, odwagą – i kąśliwą ironią. Osiągnięcia w tej walce miał nie mniejsze niż niejedna legenda „Solidarności" – 18 razy karany, dziewięć razy więziony. A do tego pięć odznaczeń państwowych.

„Nie czuję się kapłanem szczególnie prześladowanym w minionym ustroju. Po prostu wypełniałem swoje obowiązki zgodnie z sumieniem" – pisał po latach w charakterystycznym dla siebie stylu. Ks. Józef  Wójcik zmarł 16 lutego 2014 roku.

Już początki jego życia wskazywały na to, że z komunistami nie będzie mu po drodze. Urodził się w hubalowskich Gałkach nieopodal Radomia, w patriotycznej, dość staroświeckiej rodzinie. Ojciec walczył z bolszewikami, a potem z Niemcami, natomiast podczas okupacji wraz z matką ukrywali Żydów. Syn okazał się równie odważny – i przekorny. Podczas gdy po wojnie szalał stalinizm, księża i biskupi byli więzieni i torturowani, Wójcik wstąpił do seminarium. Słowa, jakie usłyszał od matki przed święceniami, brzmiały: „Chciałabym, żebyś był świętym kapłanem. Pamiętaj, żebyś nam wstydu nie przyniósł". Wstydu nie przyniósł, lecz sporą dozę zmartwień – z pewnością tak. I to już na początku swojej kapłańskiej drogi.

Potyczka o krzyże

Do swojej pierwszej parafii, w Ożarowie koło Ostrowca Świętokrzyskiego, ks. Wójcik trafił w 1958 roku – w czasie, kiedy po chwilowej odwilży gomułkowskiej władza ludowa znów zabrała się do dbania o „świeckość" państwa. Ministerstwo Oświaty postanowiło, że ze ścian wszystkich szkół w kraju mają zniknąć krzyże. Argumentacja resortu brzmiała znajomo – krzyże naruszają świecki charakter szkoły.

Ks. Wójcik, wtedy w trzecim miesiącu od objęcia funkcji wikariusza, najwyraźniej na poważnie wziął zapisy w konstytucji PRL dotyczące wolności religijnej i sprzeciwił się władzy. W przeddzień rozpoczęcia roku szkolnego podczas mszy z udziałem dzieci zwrócił się do uczniów: – Dzieci, Polska to nie Rosja. Jeżeli tam usunięto krzyże, to nie znaczy, że i u nas mają być usunięte. Jeżeli tam dzieci uczą się bez krzyży, to nie znaczy, że i wy macie uczyć się bez krzyży w klasach.

Na nieszczęście ks. Wójcika (a może i szczęście, bo jak wspominał później, dzięki tej przygodzie „miał doświadczenie" w potyczkach z reżimem) słowa te odnotowała bezpieka. A jakby tego było mało, na drugi dzień dzieci wzięły sobie do serca słowa kapłana. Gdy zabrzmiał pierwszy dzwonek, uczniowie zgromadzili się przed salą, a jeden z nich zadeklarował: – My w chlewie nie chcemy się uczyć. Zostały pozdejmowane krzyże, więc nie mamy po co wchodzić!

Krzyże wróciły na swoje miejsce, lecz władza nie mogła nie zareagować. Odpowiedzieć za niesubordynację miał ks. Józef jako ten, który podburzył łatwowierne dzieci. Wezwany do prokuratury na przesłuchanie zdawał się wierzyć, że jego racje i rozsądek przekonają wymiar sprawiedliwości.

– Moim obowiązkiem jest pouczać obywateli o prawach, jakie gwarantuje im konstytucja. Czy to coś złego? – argumentował. Nie zdawał sobie do końca sprawy z powagi sytuacji. Gdy prokurator powiedział, że zostanie aresztowany, uznał to za żart, a do esbeka, który wparował do sali i zaczął ostro przesłuchiwać księdza, zwrócił się z rozbrajającą impertynencją: – Pan zapomniał o czymś tak podstawowym w kontaktach międzyludzkich, jak przedstawienie się. I w dodatku śmie pan domagać się ingerencji w przebieg moich zeznań. Zresztą pan prokurator widocznie podziela moje zdanie, że pan nie ma tu nic do powiedzenia, skoro pana nie przedstawił!

W ten sposób zaliczył pierwszą odsiadkę: miesiąc w areszcie w Kielcach. Wyrok był łagodny – tym bardziej że od kąśliwych uwag w stronę władzy ks. Wójcik nie powstrzymał się nawet na sali sądowej. Jak opisuje w biografii ks. infułata senator Czesław Ryszka, duchowny tłumaczył się, że nie zasługuje na wysoką karę, ponieważ został zmylony październikową odwilżą – i nie zdążył się zorientować, kiedy znów władza powróciła do zamordyzmu.

– Dlatego proponuję, aby powstał ośrodek informacyjny w naszym kraju, który powiadamiałby obywateli: Halo! Obywatele! Uwaga! Przykręcamy śrubki. Uważajcie, abyście nie wpadli. Gdyby taki ośrodek istniał, ja na pewno bym nie wpadł – tłumaczył.

Mimo tej otwarcie okazywanej pogardy wobec władzy komunistów niepokorny kapłan nie zapominał o swoim chrześcijańskim powołaniu – i potrafił miłować swoich nieprzyjaciół. Miał po temu okazję: podczas pobytu w areszcie w Kielcach nie był traktowany przez służbę więzienną zbyt przyjaźnie, a szczególną złośliwością wyróżniał się oddziałowy zakładu, który przy każdej okazji starał się mu dokuczyć.

– Pewnego dnia przyszedł i ku memu zdumieniu nic nie mówi. Okazało się, że córka mu zachorowała. Obiecałem, że będę się za nią modlił – wspominał po latach ks. Wójcik. Okazało się wkrótce, że córka wyzdrowiała, a oddziałowy przyszedł mu dziękować. – To było ciekawe, że kiedy wychodziłem z więzienia, przyszedł i pytał mnie przy wyjściu, czy będę go wspominał jako złego człowieka. Odpowiedziałem: „Panie, nie będę pana wspominał jako złego człowieka. Zapraszam pana do Ożarowa na plebanię, kogutki będziemy jedli!" – opowiadał infułat.

Negocjator

Do kolejnej batalii doszło w Wierzbicy. Tą podradomską parafią kierował na początku lat 60. stary i niepopularny wśród wiernych proboszcz ks. Marian Bojarczak, który żądał od parafian zbyt wysokich opłat za kościelne usługi. Wszystko się zmieniło, kiedy do parafii przybył młody i charyzmatyczny wikariusz, ks. Zdzisław Kos.

Między kapłanami doszło wkrótce do konfliktu, a ks. Kos miał zostać przeniesiony do innej parafii. Namawiany przez parafian jednak wrócił, a w Wierzbicy doszło do otwartego buntu. Przewrót nastąpił w marcu 1962 roku.

– Ksiądz proboszcz ledwie zdążył udzielić rozgrzeszenia ministrantowi, gdy dwaj mężczyźni otworzyli drzwi konfesjonału. Przy pomocy kobiet siłą wyciągnęli stamtąd proboszcza, wyprowadzili na ulicę i wepchnęli do czekającej taksówki, która odjechała w niewiadomym kierunku – zeznawała jedna z kobiet obecna przy tej scenie. Obrońcy ks. Kosa pojechali wtedy do Sandomierza, by domagać się od biskupa Gołębiowskiego uznania wikariusza za nowego proboszcza. Gdy ten odmówił, także i jego pochwycono i załadowano do samochodu. Porwanie biskupa udaremniła milicja.

„Jeden ze świadków, funkcjonariusz milicji, wspominał później, że ks. bp Gołębiowski leżał na podłodze samochodu z głową na wycieraczce, przyciśnięty butami pozostałych pasażerów. W ręku trzymał różaniec i było widać, że się modlił" – czytamy w jednej z relacji.

Bunt był zbyt dobrą okazją dla SB, by mogła z niej nie skorzystać – szczególnie że zdecydowana większość parafian poparła ks. Kosa. Wkrótce to władza zaczęła pociągać za sznurki, a w wierzbickim kościele zarejestrowano nowy związek wyznaniowy – Niezależną Samodzielną Parafię Rzymsko-Katolicką, której proboszczem został Kos, natomiast organem naczelnym – rada parafialna. Sprawa zyskała ogólnopolski rozgłos, a gazety rozpisywały się z zachwytem o „oddolnej demokratyzacji" i „porzuceniu mitu" przez parafian.

Tak wyglądała sytuacja, kiedy do Wierzbicy – dobrowolnie, jako ochotnik – przyjechał ks. Wójcik, jako jeden z wielu księży, którzy mieli odprawiać msze dla wiernych Kościołowi mieszkańców. Kościół był pod kontrolą schizmatyków, więc nabożeństwa odprawiano, gdzie się dało – najczęściej w domach mieszkańców. W takich warunkach chrzczono dzieci, nauczano religii, udzielano sakramentów – czasem zresztą wśród krzyków, obelg i kamieni rzucanych przez zwolenników ks. Kosa. Ta konspiracyjna działalność prowokowała reakcje władz: każde takie „nielegalne zgromadzenie" było karane najpierw grzywnami, na które składali się księża z mieszkańcami, a potem aresztami. Choć księży, którzy odprawiali mszę, było wielu, tylko dwóch wytrwało do końca – byli to ks. Wójcik i ks. Jan Roguś.

– Józef, musisz siedzieć, niezależnie od tego, na ilu wyrokach to się skończy, nie możemy tej sprawy przegrać. Nie możemy oddać Kościoła w ręce komunistów – mówił ks. Wójcikowi prymas Wyszyński. I ks. Józef siedział. W ciągu sześciu lat posługi w Wierzbicy skazywany był osiem razy na trzymiesięczne wyroki – nieraz organizując w więzieniach głodówki, protestując przeciw niesprawiedliwym karom. Błogosławieństwa ks. Wójcikowi przesyłał sam papież, a w jego obronie stawali najważniejsi hierarchowie Kościoła.

– Cały Kościół w Polsce, a zwłaszcza duchowieństwo, modli się za księdza Wójcika, który swą ofiarnością i niezachwianym męstwem oddał prawdziwie kapłańską posługę ludowi bożemu parafii Wierzbica. Wyrażamy przekonanie, że przez to zasłużył sobie na uznanie, a nie na więzienie – apelował do władz ówczesny biskup Krakowa Karol Wojtyła.

Weteran odsiadek

Tymczasem ks. Wójcik nie tracił pogody ducha. Po latach opowiadał Radiu Maryja, jak to sami esbecy mieli dosyć użerania się z kłopotliwym kapłanem. – Wójcik, skończymy z Wierzbicą. Biskupa Gołębiowskiego ukarzemy. Kolegium zrobimy, zamkniemy w więzieniu i będzie koniec – przekonywali. A ja mówię: My na to czekamy, żebyście ukarali księdza biskupa. W więzieniu siedzę ja i ksiądz Roguś. Przyjdzie ksiądz biskup Gołębiowski i zrobimy tam kurię! Jak na ironię, kuria rzeczywiście tam powstała – ale już po upadku komunizmu, kiedy budynek radomskiego aresztu (wcześniej należącego do zakonu benedyktynek) stał się siedzibą kurii diecezjalnej.

Choć działalność prawowitych duchownych i długotrwała schizma skłoniła wielu dotychczasowych oponentów biskupa do powrotu do Kościoła, prawdziwy przełom nastąpił dopiero wraz z przyjazdem prymasa Wyszyńskiego, którego do wizyty nakłonił ks. Wójcik. Wyszyński przyjechał do parafii, lecz mszę – w obecności kilkunastu tysięcy ludzi – odprawił w ogrodzie, pod drzewem, przekazując jednocześnie błogosławieństwo papieża dla księży wiernych biskupowi.

Konflikt jeszcze się tlił, dochodziło nawet do bójek w kościele. Ostatecznie jednak zwyciężyli podstępem – ks. Wójcik i jego parafianie po prostu odbili kościół w Wielki Piątek, po czym bp Gołębiowski odprawił tam mszę. Za te zajścia infułat trafił do więzienia po raz kolejny. Kiedy stamtąd wyszedł, był już znany w całej Polsce: w jego sprawie interweniowali biskupi, w kościołach czytano listy episkopatu o jego udręce. Jednak największe dzieło było dopiero przed nim.

3 maja 1957 roku rozpoczęła się w polskim Kościele Wielka Nowenna – okres dziewięciu lat przygotowań do obchodów tysiąclecia chrześcijańskiej Polski. Jednym z głównych jej elementów była peregrynacja (pielgrzymka) kopii cudownego obrazu Matki Bożej Częstochowskiej po parafiach w całej Polsce. Kopia, zwana Obrazem Nawiedzenia, została pobłogosławiona przez papieża Piusa XII i 26 sierpnia ruszyła. Pielgrzymka ta okazała się wielkim wydarzeniem religijnym w Polsce. Gdziekolwiek pojawiała się ikona, witały ją ogromne tłumy, a parafie, do których obraz miał dotrzeć, przygotowywały się do tego – organizacyjnie, ale też duchowo – na długi czas przed nawiedzeniem. Entuzjazm tej inicjatywy zaskoczył nie tylko samego prymasa Wyszyńskiego, ale i władze, które chwytały się różnych sztuczek, by storpedować tę – jak ujął to towarzysz Gomułka – „akcję kierowaną wstecznymi celami politycznymi części hierarchii kościelnej".

Uprowadzenie Madonny

Wnajgorętszym okresie – roku Millennium, kiedy Obraz Nawiedzenia przedstawiany był w największych polskich miastach – władze za każdym razem ingerowały w jego przejazd, zmieniając trasę tak, by ominąć tłumy czekające na drodze. W końcu 20 czerwca 1966 roku władze postanowiły skończyć z tym procederem.

„Zatrzymano nas w pustym polu, w miejscowości Liksjany, w odległości 18 km od Ostródy (...). Wokół pole; stoi radiowóz i motocykl. Wszystkie wozy zatrzymują się. Zjawiają się coraz liczniejsze wozy MO, głównie radiowozy, motocykle i syrenki – pisał prymas Wyszyński, który pielgrzymował razem z ikoną. – Po godzinie daremnych rozmów zaczyna się akcja. Od strony Pasłęka nadjechały kolumny zmotoryzowane MO na motocyklach, w mercedesach, radiowozach i syrenkach. Szyk bojowy. Zamknięto drogę do Ostródy; ludzie gromadzą się z daleka. Ursusy z motocyklów idą hitlerowskim krokiem ku żukowi. Stają w pewnej odległości. Księża otoczyli wóz z Obrazem. Chwila wyczekiwania. Zażądano próby [technicznej] wozu. Księża opierają się. Niemal siłą wpakował się do wozu jakiś drab z MO (...)"– notował Wyszyński. Po chwili milicja jak gdyby nigdy nic porwała Żuka z obrazem. „Zebrała się gromada ludzi, wszyscy płaczą. Jesteśmy już sami. »Siła Rządu« odpłynęła, pozostała siła Narodu" – czytamy w zapiskach prymasa.

Obraz pojechał do Warszawy, a potem na Jasną Górę z nakazem, by już nigdy więcej nie był pokazywany. W taki sposób władza ludowa aresztowała Matkę Boską.

Nie udało się jednak komunistom zatrzymać ani entuzjazmu, ani pielgrzymki – ta trwała dalej, tyle że zamiast obrazu wędrowały puste jego ramy. Mimo to wielu ludzi w Kościele nie mogło się pogodzić z taką sytuacją. Jednym z nich był ks. Józef Wójcik, który postanowił Maryję po prostu uwolnić.

– Będę kradł – oznajmił pewnego razu podczas rozmowy z kardynałem Wyszyńskim w 1972 roku. Prymas przyjął pomysł z entuzjazmem. Odpowiedział natychmiast:

– To cię już w tej chwili rozgrzeszam.

Ale ostrzegł ks. infułata:

– Józef, to byłaby nadzwyczajna rzecz, gdyby to się udało, ale jak się nie uda, to ja cię ostrzegam, że ty z więzienia nie wyjdziesz.

To była akcja jak z kryminału. Obowiązywała pełna dyskrecja. Poza prymasem, a także proboszczem parafii ks. Józefa wtajemniczone były tylko trzy osoby – wspólnicy zbrodni: ks. Roman Siudek oraz siostry służki z Mariówki, siostry Maria Kordos i Helena Trętowska.

– Witajcie, siostry złodziejki, i czujcie się dobrze w naszym księżowskim gangu –powitał zakonnice ks. Siudek.

Cała czwórka pojechała do Częstochowy osobnymi samochodami – zakonnice żukiem, księża osobowym. Obaj księża trafili tam już kilka tygodni wcześniej, przeprowadzić rekonesans. Poprosili przy tym o klucz do kaplicy św. Pawła, gdzie umieszczono obraz.

Z łazienki wzięli po kilka kostek mydła i chowając się w kącie kaplicy, odcisnęli kształt klucza, po czym dorobili jego kopie u ślusarza.

Teraz pozostało tylko poczekać na dogodny moment, zakraść się do kaplicy i zanieść ciężki obraz do żuka. Ale godziny mijały, a dogodny moment długo nie nadchodził. W końcu, nad ranem, postanowili schować się w kaplicy za filarem, a kiedy już będzie pusta – zdjąć obraz, zapakować go i przenieść, jak gdyby nigdy nic – nie bacząc nawet na pielgrzymów, którzy nie zdziwili się, widząc księży przenoszących duży i ciężki obiekt. Akcja się udała, a złodzieje, mimo nerwów, bezpiecznie wrócili do domu. Była to w dodatku zbrodnia doskonała, bo mimo przesłuchań wszystkich zamieszanych w kradzież osób milicja nie wykryła sprawcy. Jak na ironię, mimo tylu wyroków za mniejsze występki, najpoważniejsza „zbrodnia" ks. Józefa uszła mu więc na sucho. Dzięki temu 18 czerwca 1972 roku Obraz Nawiedzenia został wyzwolony, by znów pielgrzymować po Polsce – a stało się to w diecezji ks. Wójcika, w Radomiu

– I wynoszą Obraz. Pierwsza para: Ksiądz Prymas Kardynał Stefan Wyszyński i Ksiądz Kardynał Karol Wojtyła. Następna para, następni biskupi i następni... ośmiu chyba biskupów wynosi Obraz. Ludzie klękają, machają chusteczkami, płaczą. Euforia niebywała! Po sześciu latach uwięzienia Obraz wraca na szlak nawiedzenia – wspominał ten moment ks. infułat.

Choć, jak sam potem przyznawał, było to dzieło jego życia, to ks. Wójcik nie spoczął na laurach. Działał wciąż tak samo zuchwale i nie przejmował się zbytnio cenzurą czy kolejnymi szykanami władzy, wspierając „Solidarność" czy czcząc pamięć ofiar Katynia podczas mszy świętych. Po jednej z nich dostał anonim: „Jeśli ci jest miłe życie, nie wymawiaj nigdy więcej słowa Katyń". Pogróżki nie podziałały. Niepokorny wobec władzy ks. Wójcik pozostał do końca – również w wolnej już Polsce, kiedy w liście do premiera Tuska protestował przeciw „poniewieraniu i dyskryminowaniu ludzi wierzących". Natomiast jeszcze 14 lutego 2014 roku pisał w liście do wiernych: „Jestem przekonany, że nasz naród poradzi sobie z liberalizmem i próbą narzucenia Polsce i światu szkodliwej dla rodzin ideologii gender. Musimy jednak trochę wycierpieć dla Chrystusa. (...) Ja tego cierpienia nie żałuję. Ofiarowuję je za zwycięstwo prawdy, sprawiedliwości i miłości wzajemnej". Ks. infułat Józef Wójcik zmarł trzy dni później, w wieku 80 lat.

– Jest nas ponad 38 milionów, lecz ksiądz infułat był tylko jeden – mówił podczas mszy pogrzebowej bp Antoni Dydycz. Trudno nie przyznać mu racji.

Witaj, Józefie, umiłowany przez władzę ludową! – zwykł pozdrawiać ks. infułata Józefa Wójcika prymas Wyszyński. Władza ludowa demonstrowała swoją miłość do księdza w specyficzny sposób, umieszczając go w zakładach karnych w całej Polsce. Na troskę tę jednak w pełni zasłużył, ponieważ wydawało się, że ksiądz Wójcik, słynny „złodziej w sutannie", jest wszędzie tam, gdzie władza ludowa walczyła z Kościołem. Na szykany odpowiadał prostotą, rozsądkiem, odwagą – i kąśliwą ironią. Osiągnięcia w tej walce miał nie mniejsze niż niejedna legenda „Solidarności" – 18 razy karany, dziewięć razy więziony. A do tego pięć odznaczeń państwowych.

„Nie czuję się kapłanem szczególnie prześladowanym w minionym ustroju. Po prostu wypełniałem swoje obowiązki zgodnie z sumieniem" – pisał po latach w charakterystycznym dla siebie stylu. Ks. Józef  Wójcik zmarł 16 lutego 2014 roku.

Już początki jego życia wskazywały na to, że z komunistami nie będzie mu po drodze. Urodził się w hubalowskich Gałkach nieopodal Radomia, w patriotycznej, dość staroświeckiej rodzinie. Ojciec walczył z bolszewikami, a potem z Niemcami, natomiast podczas okupacji wraz z matką ukrywali Żydów. Syn okazał się równie odważny – i przekorny. Podczas gdy po wojnie szalał stalinizm, księża i biskupi byli więzieni i torturowani, Wójcik wstąpił do seminarium. Słowa, jakie usłyszał od matki przed święceniami, brzmiały: „Chciałabym, żebyś był świętym kapłanem. Pamiętaj, żebyś nam wstydu nie przyniósł". Wstydu nie przyniósł, lecz sporą dozę zmartwień – z pewnością tak. I to już na początku swojej kapłańskiej drogi.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał