To był ten okres, kiedy w Platformie pojawiły się konflikty. Ich wyrazem był pana start na szefa Klubu PO wbrew rekomendacji Tuska. Dlaczego pan się na to zdecydował?
To było w 2006 roku. PO była bardzo podzielona. Donald Tusk, namówiony przez Grzegorza Schetynę, postawił na Zbyszka Chlebowskiego. Klubowi groził rozłam.
Dlaczego? Co im zrobił Chlebowski?
Nie chodziło konkretnie o niego. W klubie powstały silne frakcje. Odczuwano straty po odejściu ważnych postaci. Oddalali się także Janek Rokita, Marek Biernacki i inni. Panowało przekonanie, że Zbyszek jest kandydaturą dworu. Demokratyczna PO była u progu wewnętrznego buntu.
Donald Tusk tego nie widział?
Był nieco blokowany, chyba niedoinformowany. Nakładały się na to problemy zdrowotne w jego rodzinie i w związku z tym trudność bezpośredniego z nim kontaktu. Podejrzewam, że był przekonywany o łatwym zwycięstwie Zbyszka. Widać to było zwłaszcza po reakcji sali w chwili ogłoszenia wyników wyboru. To był szok. Z czasem uznano, że uratowało to klub, a nowo pozyskiwani członkowie od lewa do prawa (Kazimierz Kutz, Radosław Sikorski, Antoni Mężydło) torowali drogę do sukcesu wyborczego rok później.
Gdy wygraliście wybory parlamentarne w 2007 roku, został pan ministrem kultury, choć przymierzał się pan do kierowania MON. Mówiono wtedy, że Donald Tusk daje ludziom to, na czym im nie zależy.
Rzeczywistość była znacznie bardziej skomplikowana. Jako szef sejmowej Komisji Obrony byłem rzeczywiście bardzo dobrze przygotowany do kierowania MON. Także w gabinecie cieni pracowałem niezwykle intensywnie. Pojawił się jednak konkurent w osobie Bogdana Klicha, a w otoczeniu premiera dominował przekaz, że w resorcie obrony mogę za mocno urosnąć. Resort kultury był za to lekceważony, uznawany za trudny i mało atrakcyjny. Świadczył o tym też fakt niezwykle krótkich w nim karier. Przeciętny czas sprawowania funkcji szefa MKiDN wynosił zaledwie kilkanaście miesięcy.
Dostał pan Ministerstwo Kultury i przyjął pan to ze spokojem?
To nie takie proste. Jestem co prawda kulturoznawcą, a we Wrocławiu obszar kultury był moim priorytetem, ale kluczowe było, czy mam pomysł na proponowaną kadencję. Nie szukam władzy dla władzy. Ponieważ znałem resort, będąc także członkiem Komisji Kultury, miałem świadomość rozmaitych zaniedbań, zwłaszcza inwestycyjnych. Podjąłem wyzwanie.
Nie poczuł się pan jak zapchajdziura?
Nie, ale tylko z jednego powodu. Wiedziałem, że trzecioligowy resort można wyciągnąć z marazmu, a kultura to niezwykle ciekawe i ważne wyzwanie. Już po krótkim czasie byłem najlepiej ocenianym ministrem, a w rozmaitych rankingach ostatnim do dymisji. Przez ponad siedem lat sprawowania urzędu jako jeden z nielicznych nie miałem wotum nieufności. Uzyskaliśmy renomę także poza granicami, a nasze sukcesy w wykorzystaniu środków unijnych stały się ogólnoeuropejskim wzorcem.
Nie uniknął pan oskarżeń o faworyzowanie pism i środowisk lewicowo-liberalnych, a tych prawicowych niekoniecznie.
Zarzut kompletnie nietrafiony. Zarówno lewica, jak i prawica mogły wytknąć jedynie jednostkowe przypadki niepasujących im politycznie decyzji. Przez mój gabinet w MKiDN przewijali się wszyscy – od Leszka Millera przez Pawła Kukiza do Przemka Gosiewskiego czy Marka Jurka. Faktem natomiast jest, że dla użytku publicznego czasami pojawiała się krytyka. Dla np. skrajnej części SLD nieakceptowalna była pomoc przy realizacji Muzeum Jana Pawła II w kopule Świątyni Opatrzności Bożej.
W tej sprawie nawet prokurator prowadził postępowanie.
Na wniosek Leszka Jażdżewskiego, ale szybko rozstrzygnął, że wszystko było zgodne z prawem. Mało tego, prawie nikt nie dostrzegał, że decyzja o wieloletnim planie rządowym zapadła przed 2007 rokiem i byłem jedynie kontynuatorem projektu, zgodnie z zasadą ciągłości odpowiedzialności państwa. Przerwanie projektu, czyli decyzji wpisanej w ustawy budżetowe, mogłoby mnie narazić na odpowiedzialność konstytucyjną.
Artyści też różnie pana oceniali. Jacek Poniedziałek, znany aktor warszawski, zarzucił panu, że pod rządami PO kultura zdycha.
Oceny artystów były przeważnie bardzo pozytywne. Odbieram je zresztą do dziś. Najbardziej usatysfakcjonowani byli samorządowcy, a zwłaszcza świat muzyczny i szkolnictwo. Kultura oczywiście „nie zdychała", lecz miała się wyjątkowo dobrze. Zresztą sam Jacek Poniedziałek stał się beneficjentem ważnej decyzji inwestycyjnej, obejmującej jego miejsce pracy (Nowy Teatr Warlikowskiego). Warto dodać, że była to niezwykle skomplikowana operacja. Niemniej ma absolutną rację w jednej sprawie: pewnego zaniedbania w kwestiach socjalnych samego środowiska artystycznego. Funkcjonowałem jednak w warunkach światowego kryzysu i musiałem wybierać priorytety w absolutnie żelaznej kolejności i dyscyplinie. Dziś też lepiej widać, że miałem rację.
Co było przyczyną przegranej PO w 2015 roku?
Jedną z nich była porażka Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich. Poza tym ujawniło się zmęczenie nadzwyczaj długimi rządami PO. Także funkcjonowanie w czasie światowego kryzysu ekonomicznego nam nie pomagało.
Nie było się czym chwalić?
Było. Polska zmieniała się na naszych oczach w sposób niebywały. Rosła nasza pozycja w UE. Szkoły zaczęły uzyskiwać wysokie oceny w europejskich porównaniach, a wskaźniki inwestycyjne mogły budzić uznanie. Niestety, część elektoratu była zawiedziona odłożonymi obietnicami (obniżką VAT, wprowadzeniem Jednomandatowych Okręgów Wyborczych etc.), a także np. nieprzekonującymi wyjaśnieniami dotyczącymi ograniczeń funduszy gromadzonych w OFE.
I podwyższeniem wieku emerytalnego.
Chociażby. Choć od razu dodam, że to decyzja odważna, słuszna i świadcząca o wysokiej odpowiedzialności za losy państwa i samych emerytów. Niestety, zabrakło takiego programu jak 500+, choć środki już się pojawiały i lepsze perspektywy finansowe także.
To dlaczego tego nie zrealizowano?
Priorytetem było wyjście z procedury nadmiernego zadłużenia. Niestety, pod koniec drugiej kadencji chyba zabrakło wyczucia, pewnej wrażliwości. Tego dokładnie nie wiem, byłem już wówczas w Parlamencie Europejskim.
Czy teraz PO zmierza we właściwym kierunku?
Można byłoby na to pytanie odpowiedzieć, gdyby znany był kierunek.
Podtrzymuje pan stanowisko, że przechodzi na polityczną emeryturę?
Od polityki uprawianej zawodowo prawdopodobnie tak. By ją uprawiać z przekonaniem, trzeba widzieć dla siebie konkretną rolę. Dziś mam z tym poważny kłopot. Nieco poturbowany zostałem przy okazji wyborów do PE. W pewnej przenośni udało się Grzegorzowi Schetynie urwać mi wyciągniętą w jego kierunku rękę. Zaraz potem usłyszałem zawołanie „wszystkie ręce na pokład". Nie dam sobie urwać drugiej, przy okazji wyborów do Sejmu. Niemniej potwierdzam gotowość dalszej aktywności politycznej, byleby na uczciwych warunkach i przestrzeganych zasadach.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Bogdan Zdrojewski – polityk i samorządowiec. Od 1990 do 2001 r. prezydent Wrocławia, senator IV kadencji, poseł na Sejm IV, V, VI i VII kadencji, od 2006 do 2007 r. przewodniczący Klubu Parlamentarnego PO, deputowany do PE VIII kadencji. Od 2007 do 2014 r. minister kultury i dziedzictwa narodowego.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95