Nie dlatego, że była tandetna, ale przede wszystkim... niewygodna. Przywodziła na pamięć niefajną genealogię „tamtej" rzeczywistości: sowieckie bagnety, szaleństwa NKWD, więzienie na Mokotowie, Różańskiego, Bieruta, Stalina. Trudno bronić świata społecznej wrażliwości, mając w pamięci „tamte" zbrodnie. Nawet dziedzice niesławnej pamięci Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nie lubią wracać do tradycji poprzedniczki.
Dzisiejsi nosiciele idei lewicowych mają zwyczaj mówić, że złem był nie socjalizm czy komunizm, ale stalinizm, bezwiednie powtarzając kalkę z czasów PRL, kiedy każde potknięcie kolejnych ekip tłumaczono nieokreślonymi „wypaczeniami". Problem w tym, że wydarzały się z nadzwyczajną regularnością. Co kilka lat ludzie buntowali się przeciw systemowi, a władza, w odpowiedzi, wyprowadzała na ulice czołgi. W Polsce, Czechosłowacji, NRD, na Węgrzech. Wszędzie było tak samo. Stalinizm? A może breżniewizm? Gomułkizm? Kadaryzm? Regularne spazmy socjalizmu. Za każdym razem znaczone ofiarami. Czyżby to wszystko był „stalinizm"? A „rewolucja kulturalna" w Chinach? Ofiary Pol Pota? Miliony rozstrzelanych obywateli koreańskiego raju wszystkich Kimów? A dziesiątki milionów ofiar, co prawda narodowego, ale jednak socjalizmu? Czy i do tych wszystkich przypadków należy przypiąć łatę złego „stalinizmu"? Cokolwiek mieliby na obronę obrońcy twórców „Manifestu komunistycznego", trudno zaprzeczyć, że to lewicowe szaleństwo pociągnęło w XX wieku najwięcej ofiar. Może to więc jednak nie Stalin, ale ludzkie zbydlęcenie, które upodobało sobie w zeszłym stuleciu lewicowe szatki?
Ktoś powie, że nie mniej ofiar zostawił po sobie XVIII- i XIX-wieczny kolonializm. Zgoda, był równie zbrodniczy, ale jednak przy spustoszeniu, jakie zostawiły po sobie w kolejnym stuleciu lewicowe ideologie, robi wrażenie dość nijakiego. Poza tym, kiedy przeminął, wydawało się, że ludzkość wejdzie w świat postępowy, racjonalny. Ale nie: racjonalność świata okazała się iluzją, a postęp nie oznaczał nic innego, jak fizyczną eliminację jego przeciwników. Dlaczego więc wciąż hołduje się tej tradycji? Dlaczego wciąż są tacy, dla których swastyka czy sierp i młot to chwalebna tradycja? Czyżby byli bez oczu? Bez wyobraźni?
Ale przecież wystarczy spojrzeć nieopodal, by poznać prawdę o sierpie i młocie. I nie trzeba wcale wybierać się do Korei Północnej, na Kubę czy do Wenezueli. Resztki lewicowego raju są nieopodal. Byłem w nim kilka dni temu. Naddniestrze. A właściwie Naddniestrzańska Republika Mołdawska, chciałoby się powiedzieć „operetkowe" państewko uznawane tylko przez Osetię Południową i Abchazję, po obu stronach Dniestru na terenie wyrwanym Mołdawii. Ale jakoś przymiotnik „operetkowy" wyjątkowo nie pasuje do tego kraiku, gdzie wciąż stacjonują sowieccy żołnierze. Dziś już pod rosyjską flagą, ale to przecież nic innego jak resztki garnizonów sowieckiej XIV armii, uzbrojonej niegdyś po zęby, gotowej do ataku z południowej flanki imperium. Tyraspol, stolica Naddniestrza. Wszędzie pamiątki po Związku Radzieckim. Wszędzie godło państewka, dawny herb Radzieckiej Socjalistycznej Republiki Mołdawii. Przed budynkiem lokalnego „rządu", kolosalny pomnik Lenina. Jest sobota, dzień wolny, więc z ulicznych szczekaczek płynie radosna, patriotyczna muzyka. Ale ludzie nie tańczą.
Tuż obok, przy konnym pomniku Suworowa w parku, wielki sowiecki bazar. Z gazet sprzedaje się kiczowate sukienki, chińskie tenisówki i śmieci. Stare ubrania, zużyte buty, książki, śrubki, zegarki i radzieckie insygnia bojowe. Szmelc, jakiego nie zobaczy się w żadnym kraju Europy, a który był tak charakterystyczny dla systemu sowieckiego, gdzie każdy sprzedawał, co ma. Najbardziej wstrząsające wrażenie robią stare, wynędzniałe kobiety handlujące wydzierganymi z włóczki bucikami dla niemowląt i serwetkami. Nie mają nic więcej, sprzedają więc pracę swoich wykręconych przez reumatyzm rąk. Sprzedają – to zresztą za dużo powiedziane. Żebrzą, by ktoś chciał coś kupić.