Rodzicielstwo czyli umieranie

Jednym z grzechów polskich środowisk pro life jest swoista propaganda sukcesu. Polega ona na lansowaniu wielodzietności postrzeganej jako zjawisko niemal bezproblemowe.

Publikacja: 17.05.2014 11:00

Rodzicielstwo czyli umieranie

Wiadomo, że cel w takim przypadku jest zbożny: lęk przed licznym potomstwem to w Polsce plaga społeczna, trzeba więc ludzi przekonywać, że każde kolejne dziecko nie boli. I tak na różnych – politycznych, kościelnych, medialnych – eventach pro life pojawiają się pary małżeńskie, stające przed zadaniem złożenia świadectwa o szczęściu, które daje gromada dzieci w domu. A słuchaczom nie pozostaje wtedy nic innego, jak tylko uwierzyć na słowo.

Tyle że każdy wyidealizowany obraz ma pewną zasadniczą wadę: jest niewiarygodny. Bo przecież to prawda nas wyzwoli – nawet jeśli jest trudna do przyjęcia – a nie fałszywa, choć ładnie brzmiąca, obietnica. I tak też jest z wielodzietnością. Trzeba postawić sprawę wprost: przyjmowanie na świat potomstwa (zwłaszcza licznego) i następnie wychowanie go, to krew, pot i łzy. Jest więc czego się obawiać i żadne wzniosłe zaklęcia tego nie zmienią.

Znamienne, że uczestnicy debat dotyczących fatalnej kondycji demograficznej społeczeństwa polskiego jako jej przyczynę wskazują najczęściej czynniki ekonomiczne. Utarło się już przekonanie, że Polacy nie chcą płodzić dzieci, ponieważ lękają się finansowych skutków, jakie to ze sobą niesie. Państwo polskie zaś rodzicom nie pomaga (odliczenie od podatku czy becikowe to jednak krople w morzu potrzeb), tylko doi ich niemal tak samo jak obywateli, którzy potomstwa nie posiadają. Kółko się zatem zamyka.

I tak na pierwszy rzut oka przychodzi wybierać między brakiem wymiernych korzyści a dosłownie pojętą opłacalnością. Można byłoby więc przyjąć, że gdyby państwo polskie zaczęło finansowo wspierać dzietność, to stałaby się ona czymś opłacalnym. I to nie tylko dla samych rodziców, ale i ogółu społeczeństwa: zastępowalność pokoleń rozwiązałaby przecież sporo kłopotów, które dziś spędzają sen z powiek różnym decydentom. W ten sposób właśnie argumentują rozmaici konserwatywni propagatorzy wartości rodzinnych.

Tyle że dzietność traktowana jest wówczas w kategoriach materialistycznego kultu płodności. Tymczasem mamy tu do czynienia z ewangelicznym wyborem: albo Bóg albo mamona. Jeśli ktoś wybiera pierwszą opcję musi się liczyć z tym, że w jakimś sensie przegra, ale niezależnie od zasobów swojego portfela. Istotą bowiem rodzicielstwa jest oddawanie własnego życia (czyli własnego czasu i własnych sił), a więc umieranie. I tego tak naprawdę lękają się ludzie.

To w gruncie rzeczy bój o przestrzeń życiową (skojarzenia z sięgającym czasów nazizmu niemieckim terminem „Lebensraum" są jak najbardziej zasadne), którą każde kolejne dziecko rodzicowi ogranicza. Przy czym przestrzeń ta nie sprowadza się wyłącznie do powierzchni domostwa. Bo bój, który się tu toczy, odbywa się przede wszystkim na poziomie mentalności, która może cechować rozmaitych ludzi – zarówno osobę funkcjonującą w bezdzietnym związku, jak i ojca wielodzietnej rodziny.

Jeśli chodzi o ten drugi przypadek, to znam problem z autopsji. Skończmy z obłudą. Nie będę udawał, że z entuzjazmem chcę rezygnować z wygód. Przecież to jest naturalne, że dążę do tego, aby nikt – również moje dziecko – nie rzucało mi kłód pod nogi, kiedy zdobywam dla siebie przestrzeń życiową.

Pamiętam sytuacje, w których na wieść o poczęciu się kolejnego potomka, myślałem o tym z przerażeniem. Czy jestem zatem kimś lepszym od jakiegoś dinka (od DINK – „Double Income, No Kids", po polsku: „podwójny dochód, żadnych dzieci"), także – by użyć już skrajnego, drastycznego przykładu – takiego, który ma ręce skrwawione aborcją? Czy mam się chlubić z racji bycia ojcem wielodzietnej rodziny, jak to czynią niektóre ikony ruchów pro life?

Jeśli chrześcijaństwo brać na serio, to trzeba odrzucić wszelkie niuanse dotyczące natury ludzkiej. Prawda jest brutalna: skoro każdy człowiek skażony jest grzechem pierworodnym, to i w każdym człowieku może tkwić zbrodniarz, choćby dzieciobójca. Kiedy zdamy sobie z tego sprawę, wtedy obecność Boga w naszej codzienności zaczyna nabierać konkretnego kształtu. Miłosierdzie przestaje być abstrakcją.

Przyjmując taką perspektywę odkrywam, że żadne z moich dzieci nie jest moje. Każde z nich to dziecko Boga, które powołał On do życia, aby ktoś taki jak ja mógł się zbawić. W jaki sposób? Zachowując więź ze Stwórcą i pozwalając Mu mimo wszystko ograniczać otaczającą mnie przestrzeń życiową dla mojego dobra, co nieraz powoduje to, że mam ochotę się przed Nim schować. Dlaczego? Odpowiedzi udzielił św. Paweł z Tarsu w „Hymnie o miłości" (1 Kor 13,11-12):

Gdy byłem dzieckiem,

mówiłem jak dziecko,

czułem jak dziecko,

myślałem jak dziecko.

Kiedy zaś stałem się mężem,

wyzbyłem się tego, co dziecięce.

Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno;

wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz:

Teraz poznaję po części,

wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.

A zatem każde rodzicielstwo jest tylko (i aż) jednym z punktów składających się na Boży plan zbawienia ludzkości. Uwarunkowania ziemskiej pielgrzymki sprawiają jednak, że trudno to dostrzec.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą