Był to już okres, gdy zaczynano pisać o mniejszościach narodowych i religijnych w ZSRS, ale też był to czas aktywizacji świadomości feministycznej. Na tejże sesji mówiono więc i o muzułmanach, i o Kaukazie, i o Buriatach. Wystąpiła też bardzo oburzona pani profesor, zwracając naszą uwagę na fakt, że kobiety nie są dostatecznie reprezentowane we władzach sowieckich: ani na poziomie obwodu, ani rejonu czy republiki, a już najgorzej z proporcją kobiet i mężczyzn jest we władzach partii komunistycznej. Pani profesor domagała się więc naprawienia tej strasznej niesprawiedliwości.
Pamiętam nasz zachwyt nad absurdalnością propozycji, by towarzyszki zostały dokooptowane do towarzyszy i razem z nimi budowały komunizm. Zamiast się cieszyć, że nie muszą.
W ostatni weekend miały miejsce dwa zdarzenia, które przypomniały mi te chwile sprzed ponad ćwierć wieku. Po pierwsze, Conchita Wurst wygrała konkurs Eurowizja 2014. Kobieta z brodą czy mężczyzna śpiewający altem – nie będę się tego czepiać. Nie będę się nawet czepiać imienia (tak się zawsze mówi: „Nie będę nawet wspominać, że X jest łajdakiem, złodziejem i niegodziwcem"), choć podobno i dzieci, i młodzież oglądają to widowisko i mogą spytać rodziców, dlaczego ta pani czy pan nazywa się Cipka Kutas (hiszpański + niemiecki). Wydaje mi się jednak, że feministki powinny protestować przeciwko tej pierwszej nagrodzie: w ich interesie nie jest, by zacierała się różnica między kobietami i mężczyznami – bo o co by walczyły, gdyby wszyscy byli tacy sami? Nie jest też w ich interesie, by istniała trzecia płeć: to tak, jakby trzeci facet przyłączył się do wypicia pół litra. Feministki, które od zarania miały niemożliwe zadanie – jak utrzymywać, że nie ma różnicy między płciami, a jednocześnie twierdzić, że te różnice są tak zasadnicze, iż wokół nich się mobilizują – mają dodatkowy kłopot: zazwyczaj znajdują się one na lewo, popierają więc różne pomysły, trans tego czy trans tamtego i Cipka Kutas może być z jednej strony idolem i modelem, ale z drugiej jest zagrożeniem dla ich ruchu.
Drugim wydarzeniem był, szósty już podobno, Kongres Kobiet (polskich). Przeczytałam kilka głosów na ten temat w „GW" kilka dni przed kongresem i wystarczyło, bym miała temat do tego felietonu. Panie przede wszystkim ubolewają nad tym, że w Sejmie nie przeszła ustawa „suwakowa" (przeplatanie elementu męskiego i żeńskiego na listach wyborczych) i panie są skazane na „niełaskę partyjnych liderów, którzy będą mogli je spychać na gorsze miejsca na listach". To podejście oczywiście zakłada, że albo liderzy partyjni są wrogami własnych partii, jeśli nie wolą na listach lepszych kobiet od gorszych mężczyzn, albo lud (tak czy owak niezbyt spieszący na wybory) jest tak głupi, że nie może skreślać gorszych mężczyzn na korzyść lepszych kobiet. Fakty zresztą zaprzeczają tej tezie, pięć lat temu w wyborach do Parlamentu Europejskiego głosowało na Magdalenę Środę około 10 tys. wyborców, a na Danutę Hübner – ponad 300 tys. Piszę o pani Hübner nie dlatego, żebym miała jakiekolwiek zdanie na jej temat, ale dlatego, że pani Środa twierdzi, iż pani Hübner, tak jak inne kobiety, jest wymazywana z historii Polski.
Historia Polski ciągle ma się nie najlepiej. Można było (naiwnie) zakładać, że przez ostatnie 25 lat będzie się odkłamywać starszą historię i pisać porządną nową. Z pewnymi wyjątkami porządnych historyków regułą jest jednak pisanie historii pod kątem tego, kogo się lubi, kogo nie lubi lub co jest niezbędne, a co można sobie darować. Pewne osoby znikają, inne występują w nadmiarze, a klucz nie jest płciowy, lecz polityczny.