Przywołajmy chociażby średniowieczne jarmarki, na których zainteresowanie gawiedzi budziły kobiety z brodą i inne dziwadła. Wtedy jednak tacy pokrzywdzeni przez los ludzie nie byli zakładnikami w wojnach kulturowych. Postrzegano ich wyłącznie jako wybryki natury, a nie zjawiska mające uprawomocnić rewolucyjną zmianę systemu norm moralnych i obyczajowych.
Teraz jest oczywiście inaczej. O Rafalalę toczą bój konserwatyści z postępowcami. Pierwsi lamentują z powodu inwazji siejących powszechne zepsucie ruchów LGBT, drudzy uważają, że mamy do czynienia z terrorem społecznej większości, która nie ma prawa narzucać swojego stylu życia grupom mniejszościowym. Można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z niekończącą się historią. Wszystkie możliwe argumenty już padły i obie strony konfliktu nie zamierzają ustępować.
Przy okazji sprawy Rafalali brałem udział w pewnej dyskusji na Facebooku. Uczestniczył w niej też mój kolega, działacz ruchów ekologicznych, ale bynajmniej niemający nic wspólnego z lewakami stawiającymi znak równości między człowiekiem a szympansem i generalnie daleki od wszelkiej poprawności politycznej. Postawił on tezę, że rozpatrywanie problemu transwestytów i transseksualistów w kategoriach kulturowych to błędne ujęcie. Podlinkował więc materiał, który ukazał się jakiś czas temu na łamach „Przeglądu". Dziennikarka tego tygodnika przeprowadziła wywiad z biochemikiem prof. Krzysztofem L. Krzystyniakiem pod wymownym tytułem „Czy grozi nam »Seksmisja«?". Trzeba przyznać, że nie brakuje w tej rozmowie prymitywnej antykatolickiej propagandy (czego się zresztą można spodziewać po czasopiśmie postkomunistycznym?), niemniej kilka wątków zasługuje na refleksję.
Odpowiedź na zawarte w tytule wywiadu pytanie – a przywołujące ponury scenariusz science fiction sprzed 30 lat – jest twierdząca. Według prof. Krzystyniaka Polsce grozi wyginięcie w roku 2050 mężczyzn. Uczony podkreśla, iż w polskiej populacji co roku liczba plemników spada o półtora procent, a rośnie ilość par, które nie mogą zajść w ciążę. Prof. Krzystaniak wyjaśnia, że przyczyna ma charakter globalny: „Na pewno jest nią degradacja środowiska i obecność w nim tak zwanych endokrynomimetyków, czyli pseudohormonów. W każdej naszej kuchni i łazience mamy mnogość plastików, różne ftalany, bisfenol, parabeny, etoksylaty itd. Są to substancje chemiczne o działaniu antyestrogennym lub antyandrogennym, które zaburzają między innymi bardzo skomplikowany mechanizm powstawania i dojrzewania plemników w jądrach mężczyzny".
Czyżbyśmy zatem mieli po prostu do czynienia z uwarunkowaną biologicznie tendencją niewieścienia płci męskiej, będącą ceną za postęp technologiczny? Kiedy sięgam pamięcią do początku lat 90., to nie przypominam sobie, żeby warszawskimi ulicami przechadzali się młodzi mężczyźni z postawionymi na żel włosami, noszący obcisłe, uwypuklające kształt pośladków dżinsy, epatujący delikatnością i wrażliwością. Zajmowanie się swoim wyglądem z troską typową dla kobiet uchodziło wtedy za obciach i zachowanie charakterystyczne dla „ciot" (by posłużyć się tym dziś „homofobicznym", ale jakże obrazowym określeniem).
Potem jednak pojawił się metroseksualizm. Najczęściej kojarzony jest on po prostu z modą, która przynosi profity koncernom odzieżowym i kosmetycznym. A tu proszę – okazuje się, że być może nie chodzi o żadną modę, lecz o biologiczne zanikanie męskości.