To wszystko już było. I nie chodzi wcale o histerię w mediach i globalną panikę, skutkującą mordowaniem krów i kurczaków albo kretyńskimi kontrolami na lotniskach, które nikogo przed niczym nie ochronią. Nie mam na myśli pandemii E. coli, choroby wściekłych krów, świńskiej czy ptasiej grypy, których świat bał się przez długie miesiące i które nigdy nie nadeszły, tylko tę samą ebolę, której obawiamy się dziś.
Ludzie, bombardowani milionami niepotrzebnych informacji, mają w naszych czasach bardzo krótką pamięć. Podobnie jak dziennikarze. Mało kto sobie przypomina, że równo 20 lat temu, kiedy w Afryce Środkowej wybuchła epidemia gorączki krwotocznej, również baliśmy się wirusa Ebola. Może nie aż tak bardzo jak dziś, ale na fali tego strachu spektakularny sukces odniósł wtedy słabiutki film Wolfganga Petersena „Epidemia" z Dustinem Hoffmanem i Rene Russo. Scenarzyści wykazali się niesamowitym wyczuciem, pisząc, jeszcze zanim wybuchła globalna panika, opowieść o niebezpiecznym wirusie atakującym Amerykę. Choroba (notabene była to zmutowana odmiana eboli nazwana motabą) została przywleczona przez pewnego młodego człowieka wraz z przemyconą do Kalifornii małpką.
Rozedrgany świat
Śmiercionośny wirus zabija setki ludzi, a zaatakowane miasteczko zostaje poddane kwarantannie. Bezwzględny rząd nie ma skrupułów, by skazać na zagładę nieszczęśników, którzy mogą być nosicielami wirusa, i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie dzielni naukowcy pod wodzą szlachetnego Dustina Hoffmana. Narażając życie, szukają przyczyny wybuchu epidemii i antidotum na chorobę. Słowem, jest to typowa hollywoodzka sztampa, gdzie wszystko dobrze się kończy, a zwroty akcji wzięto wprost z podręcznika dla scenarzystów. Jeśli coś w filmie „Epidemia" uderza z dzisiejszej perspektywy, to wstrzemięźliwość w straszeniu. Zaraza nie powoduje zagłady świata, ogranicza się do kalifornijskiego Cedar Creek i istnieje sposób, żeby sobie z nią poradzić. Jeśli dziś powstanie podobny film – a z pewnością powstanie – będzie wieszczyć apokalipsę. Zresztą takie obrazy już w ostatnich latach nakręcono. Przez te dwie dekady wiele się bowiem zmieniło.
Proroctwo Marshalla McLuhana spełnia się na naszych oczach. Za sprawą mediów naprawdę żyjemy dziś w globalnej wiosce i jednocześnie w świecie po eksplozji bomby megabitowej, jak nazwał to zjawisko Stanisław Lem. Wiele lat temu polski pisarz przewidział mianowicie, że rozwój technologii sprawi, iż nikt nie będzie w stanie przyswoić sobie wytwarzanej wiedzy i informacji. To właśnie dlatego atakowani jesteśmy w mediach coraz bardziej kategorycznymi i histerycznymi komunikatami. Żeby przebić się w tym chaosie, trzeba mówić najgłośniej i najostrzej.
Tym bardziej że za sprawą rewolucji cyfrowej konkurencja jest tak duża jak nigdy w historii. Nikt nie jest dziś w stanie ogarnąć liczby kanałów telewizyjnych nadających na terenie Polski czy stron internetowych, jakie mamy do dyspozycji. O skali świata nie ma nawet sensu wspominać. Ale przecież te strachy, choć podsycane przez media, mają oparcie w rzeczywistości. Bo jeszcze nigdy ludzie nie mogli tak łatwo podróżować, nigdy też poprzez sieć najrozmaitszych kontaktów gospodarczych nie byliśmy połączeni z tak wieloma tak odległymi miejscami, o których często nawet nie słyszeliśmy. Takie właśnie są skutki globalizacji.
Jeśli zbiorowe emocje najlepiej odczytują redaktorzy tabloidów, to zarazy boimy się już w tej chwili bardziej niż Rosji. „Ebola atakuje! Jest gorzej, niż zakładano! Polsce grozi epidemia?" – czytamy w nagłówku jednego z artykułów, na które można trafić, szukając informacji na temat filmu „Epidemia". Jakże łatwo przeoczyć końcowy znak zapytania i uwierzyć, że epidemia stoi u bram. Ale przecież kino nie jest gorsze, choć posługuje się nieco subtelniejszymi środkami. Niektórzy badacze kultury popularnej nie bez powodu uważają, że to zbiorowy Zygmunt Freud, leczący nasze lęki i zarabiający na tym miliony. Filmowcy z obu stron Atlantyku odmalowali w ostatnich latach pandemiczną apokalipsę we wszystkich kolorach.